Przymioty charakteru i umysłu króla
Omówiwszy to, co zewnętrzne, to, co uznajemy za zalety ciała, przejdźmy do tego, co jest właściwą chlubą człowieka, wielkiej i doskonałej głowy stworzenia. Omówmy je możliwie krótko, proszę, abyście posłuchali łaskawie i uważnie, jak to czyniliście dotychczas. Ci, którzy rozumują prawidłowo, są zdania, że cnota jest najwyższą doskonałością człowieka, a cztery części składowe cnoty to: roztropność, męstwo, wstrzemięźliwość i sprawiedliwość. Są to jak gdyby cztery źródła, z których wypływa rozumne spełnienie wszelkiej czynności i wszelkie działanie szlachetne i godne pochwały. Która z tych cnót jest pożądana u tego znakomitego króla? Czy nie roztropność? Zbierał to, co wynikało z przeszłości i z teraźniejszości. Dostrzegał przyczyny wydarzeń. Osądzał sprawiedliwie rzeczy. Sprawy swe i swoich obserwował wnikliwie. Często odwracał grożące nieszczęścia. To było w nim cechą najważniejszą, najbardziej godną podziwu. Dowodem tego jest, że przez tyle lat, rządząc dobrze i mając uznanie wszystkich, zachował Rzeczpospolitą nie tkniętą, wśród tylu zagrażających ze wszystkich, stron, dopóki mu pozwalał wiek i choroba. Któż bowiem mądrzej niż on wydawał ustawy czy to na n podstawie naszych praw i obyczajów, czy to na podstawie tego, co słuszne i dobre?
Nic nie znaczyła dla niego rozmaitość praw i obyczajów, innych dla stanu rycerskiego, innych dla mieszczan, innych dla chłopów, innych dla Polaków, innych dla Litwinów, dla Mazowsza, dla Prus, dla Śląska. Nie miały dlań znaczenia różne, niekiedy zwalczające się wzajemnie, poglądy senatorów; dbał o to, by każdemu przyznać to, co mu się należy.
Zdarzało się niekiedy, że gdy senatorowie wypowiedzieli każdy swoje zdanie, jego ostatnie słowo – odmienne od wszystkich – przyjmowano za najsłuszniejsze. Podczas narad nad sprawami Rzeczypospolitej nie czynił nic nierozważnie i bez zastanowienia, nawiązując wszystko do dobra publicznego, nie zaś do dobra jakiegokolwiek stronnictwa czy stanu. Nie zdawał się na los w sprawach, dotyczących jego samego lub tych, którzy od niego zależeli, chętniej przyjmował rady pewne aniżeli śmiałe i niebezpieczne. Nigdy nie zaczynał wojen, w których rozstrzyga przypadek, chyba że skłoniła go do tego konieczność albo wielka krzywda. Nie odstępował nigdy od zdania komediopisarza: „Mądry winien wpierw wszystkiego próbować, nim za broń chwyci”. Nigdy przeto nie odrzucał spokojnych rad, nawet wśród szczęku oręża i wtedy, kiedy wydarzenia toczyły się siłą ciężkości.
Odrzucił królestwa, które ofiarowywali mu Szwedzi, Węgrzy, Czesi (jak już powiedziałem poprzednio), aby siebie i Ojczyzny nie uwikłać w nowe niebezpieczne wojny. Nie chciał podbić Mołdowian, chociaż z powodu często zrywanych przymierzy mógł to uczynić, gdyż Mołdawianie doprowadzeni do rozpaczy poddaliby się Turkom albo też Mołdawia, stawszy się prowincją, przestałaby być zaporą i spowodowałaby bardzo trudną wojnę o granicę z potężnymi Turkami. Nie tyle się lękał wyprawy przeciwko barbarzyńcom i zawziętym wrogom chrześcijańskiego imienia, ile słusznie oceniał siły swoje i Turków. Sądził bowiem, że ani on, ani żaden inny wódz nie zdoła sam pokonać tak potężnego wroga, który miał pod swym panowaniem znaczną część Azji, Afryki i Europy, który obalił kwitnące państwo Greków w ciągu jednego lata podbił Karamanlów, Cylicję, Syrię, Egipt i nie wiem, jakie jeszcze ludy, i oprócz tego, zagrażał królowi Persów panującemu nad rozległymi obszarami. Gdyby władcy chrześcijańscy chcieli odeprzeć tego wroga od swoich krajów, winni zjednoczyć swe siły. Gdy zaś zauważył że inni władcy, powodowani zgubną nienawiścią, walczą między sobą na śmierć i życie, i że prawie cały świat chrześcijański ogarnięty jest pożarem wojen domowych, zawsze widział w tym słuszny powód do unikania wojny z Turkami i przekonywał o tym także Ludwika, swego bratanka, króla Węgier i Czech. Gdyby ten młodzieniec posłuchał raczej rad swego stryja aniżeli pewnych zbyt zuchwałych swoich doradców, gdyby przyjął pokój, który mu Turcy ofiarowywali, albo im postawił żądania, żyłby – być może – dotychczas, nie byłby zgubił wraz z sobą także Węgier, obronnego przedmurza chrześcijańskich królestw.
Z pewnością to było przyczyną, że ten wielce pobożny król, dobry chrześcijanin, nie uległ prośbom i papieży Juliusza II, Leona X, Adriana VI i Klemensa VII, zachęcających go usilnie do podjęcia wojny z Turkami. Oczekiwał bowiem mądry król chwili, w której władcy chrześcijańscy, stłumiwszy wewnętrzne wojny i pogodzeni między sobą jednomyślnie, podjęliby wspólnie wojnę z Turkami. Wiele włożył w to wysiłku, trudu i kosztów, czy to wtedy gdy spotkał się z cesarzem Maksymilianem, czy to wówczas gdy, niejednokrotnie wysyłając posłów do niezgodnych władców oraz do papieży jako do przywódców i sterników całego chrześcijaństwa, przedstawiał starannie i dokładnie te sprawy. Gdy zaś na początku jego panowania zajaśniała pewna nadzieją, że to nastąpi, nie chciał przyjąć dłuższego rozejmu niż roczny zaproponowany przez Bajazeta, dziada panującego obecnie Solimaina. Gdy ta nadzieja zawiodła, często przeczuwał, że za jego życia nigdy chrześcijańscy władcy nie zjednoczą swoich sił przeciwko temu wspólnemu wrogowi. Rozumiał bowiem, do czego prowadzą wzajemne niechęci pomiędzy narodami; wiedział, że Turcy nie omieszkają oderwać niektórych od tego porozumienia, by udaremnić zbożne usiłowania.