W debacie Fundacji odpowiada Kamil Rafał Gancarz

Kiedy otrzymałem zaproszenie do debaty „Jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy?“, pierwsze co przemknęło w moich myślach, była radość z faktu, iż temat ten staje się przedmiotem poważnej debaty publicznej i pojawiła się nadzieja, że aspekt bogacenia się Polaków ma szanse stać się tematem do dyskusji w znacznie szerszej przestrzeni medialnej tj. mediach głównego nurtu, w tym także tych internetowych.

Aby odpowiedzieć na postawione w debacie pytanie trzeba pierwej ustalić czym jest i czym będzie bogata Polska? Bo o ile bogactwo Polaków jest zdecydowanie bardziej uchwytnym konceptem, dotykającym zamożności, stanu posiadania czy też pewnych cech składników majątkowych poszczególnego rodaka, o których powiem później, to czymże jest właściwie bogata Polska?
W mojej opinii bogata Polska oznacza kraj, którego obywatele są przede wszystkim, (co nie wyklucza z jego części rezydentów innych narodowości) osobami majętnymi, tj. posiadającymi odpowiednią liczbę składników majątkowych pozwalający zapewnić im i ich rodzinom swobodne i bezpieczne finansowo życie, gdzie aktywność zawodowa i społeczna naszych rodaków może być nakierowana na budowanie wartości dla innych: dla pracodawcy, dla klientów, dla lokalnej i krajowej społeczności. To kraj, gdzie aktywność ta nie musi być nastawiona stricte na wymiar tylko finansowy prowadzonej działalności gospodarczej, czy też pracy zawodowej. To miejsce, gdzie obywatele nie muszą walczyć o swoje przetrwanie i swoich rodzin oraz mierzyć się z aparatem państwowym, walcząc o poszanowanie swojego majątku, albo wręcz nawet w niektórych przypadkach o godne życie. To państwo, gdzie wpływy podatkowe są roztropnie alokowane zwiększając komfort, bezpieczeństwo, jakość życia poszczególnych lokalnych społeczności, jak i całego narodu.

Myślę, że dziś większość z polskich podatników (szczególnie tych zamożniejszych) nie ma poczucia partycypacji i dumy z budowania lokalnego krajobrazu, infrastruktury i całokształtu ich otoczenia, które daje im samym, a także innym rodakom podniesiony standard życia. Dziś czują oni, że płacone podatki są nazbyt bliskie swojej formalnej definicji, czyli są obowiązkowym świadczeniem pieniężnym pobieranym przez związek publicznoprawny (państwo) bez konkretnego, bezpośredniego świadczenia wzajemnego.

Nie twierdzę teraz, że należy domagać się bezpośrednich świadczeń wzajemnych, ale w dzisiejszym coraz bardziej zglobalizowanym i połączonym za pomocą technologii informacyjnych świecie państwo staje się powoli „swoistym” dostawcą usług dla obywateli i jego rezydentów. Usługi te są i będą oceniane przez pryzmat jakości, dostępności, czy też bezpieczeństwa, które zapewniają i gwarantują. Za te „usługi” pobierane jest wynagrodzenie w postaci podatków i różnej maści opłat publicznoprawnych.

Jeżeli Polska ma być bogatym i dostatnim krajem musi stać się najlepszą „firmą”, którą każdy chciałby wybrać jako dostawcę tak poważnych świadczeń jakimi są bezpieczeństwo osobiste i narodowe, ład społeczny, a także infrastruktura, która zapewnia jednostkom możliwość i potencjał na bogacenie się. Kiedy mówimy o byciu najlepszym „przedsiębiorstwem”, nie możemy zapominać o tym, że usługodawca pobiera za realizowane przez siebie świadczenia i odpowiednie wynagrodzenie. W przypadku państwa wynagrodzeniem tym są podatki i inne opłaty publicznoprawne.

Zadajmy sobie teraz pytanie czy płacone podatki, składki na ubezpieczenia społeczne oraz inne opłaty zapewniają nam Polakom adekwatną jakość usług, które zapewnia nam nasz kraj i czy czujemy, że publiczne pieniądze są prawidłowo alokowane. Brak silnej twierdzącej odpowiedzi, nie buduje fundamentu zaufania do aparatu państwowego i jego urzędników. Brak owego zaufania przekłada się na brak poczucia wspólnoty i poszanowania narodowej, a także lokalnej własności.

Myślę, że, w przypadku lokalnych społeczności poczucie wspólnoty i oczekiwania dotyczące prawidłowego alokowania środków finansowych w budżetach miast, gmin jest zdecydowanie silniejsze niż na poziomie budżetu centralnego. Sposób finansowania budżetów samorządowych jest jednak zbyt zależny od władzy centralnej, co znów przekłada się na brak powiązania poniesionych kosztów podatkowych z tym czego możemy jako Polacy doświadczyć w zamian w naszej lokalnej społeczności.

Jak więc dojść do poczucia wspólnoty i dbania o dobro wspólne Polaków?
Odpowiedź na to pytanie o dziwo w mojej opinii nie jest aż tak skomplikowana, lecz raczej czasochłonna. Mianowicie najpierw musimy zadbać o bogactwo Polaków, o ich osobisty stan posiadania, który doprowadzi do wysycenia się podstawowych, a także tych bardziej wyszukanych potrzeb i uwolni potencjał intelektualny oraz potencjał do działania, który już nie będzie musiał walczyć o dobro swoje, swojej rodziny, czasem nawet jak wspominałem wcześniej o przetrwanie, a będzie mógł zastanowić się, co może zrobić dla swojej lokalnej społeczności. Co może zrobić dla idei, która jest dla niego ważna, dla celów społecznych, które są bliskie sercu tego konkretnego bogatego Polaka, dla swojej Ojczyzny, dla Polski, dla innych rodaków.

Powinniśmy mieć świadomość, że pieniądze nie rozwiążą od razu każdego problemu. Wysycenie nadmienionych potrzeb nie nastąpi natychmiastowo – czasem może do tego być konieczne dopiero kolejne pokolenie ludzi wychowanych w dobrobycie, ale także wychowanych do bycia sukcesorem majątku, do wzięcia odpowiedzialności za ów majątek, do kontynuowania pracy nad jego wzrostem na przestrzeni swojego życia zawodowego i społecznego, a także powołania nowego pokolenia do kontynuowania i chronienia spuścizny rodzinnej. W takiej atmosferze będą formułować się nowe elity, które w naturalny sposób nie mając konieczności i pędu do szybkiego wzbogacenia się, będą mogły troszczyć się również o otaczającą je lokalną społeczność i dobro Ojczyzny i Narodu.

Skoro ustaliliśmy, że potrzebujemy bogatych Polaków, w tym także takich, którzy budują i utrzymują majątek na pokolenia, dochodzimy teraz do rzeczy znacznie trudniejszej, jak mianowicie mają się wzbogacić Polacy? Po pierwsze, bogactwo wyrasta w tych miejscach, gdzie istnieje fundamentalne poszanowanie własności prywatnej. Chcąc przejść do budowy majątku jednostki czy też podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina, należy zacząć od uwarunkowań systemowych.

Zamożne społeczeństwa, posiadające duże majątki, powstają w krajach, gdzie własność prywatna jest prawnie chronioną wartością. Przepisy zabezpieczają własność posiadacza poszczególnych klas aktywów i chronią je przed bezprawnym zaborem ze strony zarówno przestępców jak i urzędników. W zamożnych społeczeństwach istnieje również swoista ciągłość i stabilność prawa, która umożliwia inwestorom i przedsiębiorcom podejmowanie ryzyka rynkowego bez konieczności zakładania czy zabezpieczenia się przed zmianą „zasad gry”, przez regulatorów czy też ustawodawcę. Krajami takimi jest np. Szwajcaria, Księstwo Liechtenstein, a także Stany Zjednoczone Ameryki, które może w obecnym już XXI wieku czasem zbyt daleko odchodzą od swoich fundamentalnych wartości, ale to właśnie na tych wartościach zbudowano tam dobrobyt.

Wracając do naszej sytuacji: niestabilność prawa i brak jego ciągłości, niejasne, niestabilne normy w systemie sądowniczym, podatkowym, a także w miejscach w których zapadają inne istotne dla biznesu czy też budowania kapitału decyzje urzędnicze, znacznie zwiększają ryzyka inwestycyjne. Może to powodować, iż pewne długoterminowe przedsięwzięcia, czy inwestycje o takim horyzoncie czasowym, są zwyczajnie zbyt ryzykowne i skutkują tym, iż osoby podejmujące działania powiązane z lokowaniem kapitału, są zmuszone do wybierania innych „optymalnych” w takich warunkach decyzji gospodarczych, które w praktyce w szerszym obrazie mogą stać nieefektywną alokacją zasobów wynikającą stricte z trudnego do przewidzenia ryzyka związanego ze stabilnością prawa i pewnością jego wykładni, a także aplikacji go w obrocie gospodarczym.

Poszanowanie własności prywatnej to nie tylko stabilność prawa, ale też silna jej ochrona przez to prawo. W momencie, gdy aktualnie w Polsce istnieją prawne konstrukcje takie jak konfiskata rozszerzona, systemy automatycznego blokowania rachunków bankowych przedsiębiorcy na 72h, z możliwością przedłużenia na 3 miesiące, działania zabezpieczające urzędów skarbowych w toczonych się, a niezakończonych skutecznie postępowaniach karno-skarbowych i tym podobne narzędzia, nie możemy mówić, o posiadaniu prawnej ochrony majątku.

Co więcej nie wystarczy systemowa ochrona aktywów Polaków, potrzebny jeszcze jest etos, budowania majątku, odnalezienia wartości w tym, że ktoś się bogaci i że prędzej czy później, środki finansowe tej zamożnej osoby trafią także częściowo do społeczeństwa – czy to w postaci zatrudnienia, konsumowania lokalnych produktów i usług, czy w formie bezpośredniej działalności charytatywnej lub społecznej. Brak szacunku do osób majętnych, czy też bogacących się na dostarczaniu wartości innym, bierze się z naszych historycznych naleciałości poprzedniego systemu, kiedy to środki finansowe gromadzono przez kradzież dóbr wspólnych lub od przedsiębiorcy państwowego, lub obchodząc system „kombinując”, jak również kolaborując z aparatem partyjnym czy nawet bezpieczeństwa.

Takie postawy i skojarzenia musimy bardzo stanowczo odrzucić i się z nich „leczyć”, należy zrozumieć, że w momencie, gdy dysponujemy swobodą gospodarczą, (oczywiście dziś już w pewien sposób reglamentowaną przepisami prawa), to zysk ekonomiczny przedsiębiorcy czy też pracownika, bierze się z tego, że te podmioty dostarczają wartość innym uczestnikom rynku. Zakładam tutaj oczywiście warunek, że wymiana była dobrowolna. Skoro pieniądze zarabia się dostarczając wartość, to przedsiębiorca i pracownik w naturalny sposób powinni dbać o dostarczanie możliwie najwyższej jakości za daną cenę. Zmiana etosu i budowa szacunku dla osób majętnych, które dorobiły się w sposób uczciwy, rozwiązując tym samym problemy swoich klientów jest jednym z warunków potrzebnym do osiągnięcia celu postawionego przed niniejszą debatą. Nie jest to warunek jedyny.

Długofalowa budowa majątku wymaga planu, kompetencji, a tym samym świadomego, ustawicznego działania w określonym kierunku, gdzie zespół podejmowanych decyzji przez Polaka jest nakierowany na budowę majątku w długiej perspektywie. Przez długą perspektywę mam na myśli, nie kilka lat w przód, ale okres co najmniej do oczekiwanego końca życia naszego rodaka. Niemniej jednak preferowany horyzont myślenia o majątku winien stanowczo wykraczać poza jedno pokolenie. I teraz pytanie, ile osób myśli co będzie z jego majątkiem już nie tylko osobistym, ale właśnie majątkiem rodzinnym za 500 lat?

Może to zabrzmieć dość egzotycznie, ale badania przeprowadzone przez dwóch ekonomistów Guglielmo Barone oraz Sauro Mocetti z Banku Włoch w 2011 roku we Florencji pokazały, że najbogatsze rodziny w tym mieście są potomkami najbogatszych rodzin z 1427 roku. Dane te mogą szokować, ale zauważmy, ażeby dziedziczenie i utrzymanie majątku w rodzinie przez tak długi okres było możliwe, rodziny muszą w sposób świadomy budować, rozwijać, uczyć się zarządzać majątkiem i w sposób zorganizowany i nieprzerwany przez żadne pokolenie przekazywać elementarz tej wiedzy swoim dzieciom i wnukom.

W takim razie, w jaki sposób rozpocząć ten proces, jak Polak może stać się tym pierwszym pokoleniem, który zbuduje ród utrzymujący majątek przez wieki?
Pierwsza zasada, prowadzony przez naszego rodaka biznes winien być nastawiony przede wszystkim na wzrost wartości przedsiębiorstwa, a nie tylko na maksymalizacje zysku, który następnie jest wypłacony właścicielowi i akcjonariuszom. Dla wielu może wydać się to szokujące stwierdzenie, ale nastawienie głównie na końcowy zysk netto, bez uwzględniania faktu świadomego budowania wartości firmy, jest dość standardową praktyką w Polsce, z którą się spotykam dość często. Ale czyż nie to jest cel firmy? Celem firmy jest wzrost wartości przedsiębiorstwa, a tym samym wzrost majątku ich właścicieli, nastawienie na krótkoterminową maksymalizację zysku jest symptomatyczne dla pędu ku bogactwu bez planu i świadomego działania nastawionego na powiększanie wartości aktywów w sposób stały i powtarzalny.

Chęć maksymalizacji zysku, a następnie jego wypłacenie z przedsiębiorstwa powiększa pulę finansową właścicieli, która następnie bardzo często jest konsumowana, albo niedbale inwestowana poza przedsiębiorstwem, gdyż „nikt nie ma czasu zajmować się inwestowaniem, podczas gdy zajmuje się firmą i zarabianiem pieniędzy” – tutaj pozwoliłem sobie zacytować parafrazę wielu rozmów z moimi klientami – przedsiębiorcami. Stwierdzenie to jest bardzo wymowne i potwierdza, że zdecydowanie łatwiej jest zarobić pieniądze niż je utrzymać.

Nadmieniając powyższą prawdę dochodzimy do zasady drugiej, która mówi, że generowane pożytki z pracy zawodowej lub prowadzonej działalności gospodarczej, (jeżeli nie są reinwestowane w budowę jej wartości) winne być inwestowane w aktywa, które zapewniają dodatkowy, powiedzielibyśmy pasywny dochód, (czyli uniezależniony od pracy zawodowej, a zależny od zainwestowanego kapitału). Zysk z takich aktywów może być generowany poprzez aprecjacje kapitału albo też generowaną rentę, czytaj odsetki z inwestycji. Oczywiście bardzo mile widziana jest sytuacja, gdy posiadane aktywo, generuje wartość dodaną obiema nadmienionymi sposobami. Przykładem takiej inwestycji są np. spółki dywidendowe albo wynajmowane przez inwestora nieruchomości. Na koniec paragrafu pragnę doprecyzować, że mówię tutaj o środkach, które pozostają po pokryciu kosztów życia albo o sytuacji, o której przeczytamy w kolejnej akapicie, gdzie koszty te są pokrywane już z innych źródeł.

Przejdźmy teraz do zasady numer trzy, która dotknie swoistej nienaruszalności kapitału. Kluczowym jest fakt, iż kapitał, który jest alokowany celem realizacji długoterminowego planu budowy majątku, nigdy nie zmieniał swojego przeznaczenia i nie był wykorzystywany na konsumpcje. Mogłoby się wydawać, że zasada ta jest w jakiś sposób ograniczająca wolność właściciela majątku, że nie może się nim posługiwać, ale zapewniam czytelników, że właśnie ta zasada buduje wolność finansową inwestora. Kapitał w odpowiedni sposób alokowany generuje poruszany wcześniej wzrost wartości lub odsetki czy dywidendy, które mogą w części finansować koszty prowadzenia życia naszego rodaka i jego rodziny. Powiedziałbym więcej, mogą finansować nawet cały oczekiwany styl życia, oczywiście pod warunkiem, że generowane zyski z kapitału będą dwukrotnie wyższe niż całkowite koszty utrzymania rodziny. Dlaczego poruszam tutaj zasadę wydawania tylko 50% (po uwzględnieniu kosztów podatkowych) wyniku finansowego z inwestycji? Jeżeli dotykamy tematu długoterminowego budowania bogactwa, nie można sobie wyobrazić sytuacji, w której brak jest systematycznego powiększania naszego majątku, który powinien rosnąć zdecydowanie szybciej niż spadek siły nabywczej pieniądza, a także zwiększać możliwości inwestycyjne, ale też te związane z działalnością społeczną. Omawialiśmy wcześniej, że po pokryciu potrzeb tych podstawowych i nie tylko, pojawia się u bogatych osób chęci zadbania o swoją lokalną społeczność, wsparcia ważnego celu charytatywnego czy też troski o swoją Ojczyznę.

Chciałbym jeszcze dodać zasadę czwartą, w sytuacji, w której pragniemy budować międzypokoleniowe majątki – kluczowe są i będą dzieci. To rzecz oczywista, że bez spadkobiercy, nie będzie majątku w następnym pokoleniu, ale nie chodzi mi tylko o samo posiadanie dzieci, ale ich świadomą edukację i przygotowanie do stania się dziedzicem budowanego w pierwszym pokoleniu tak ciężką pracą majątku. Świadoma edukacja wymaga przyzwyczajania dzieci do tematów finansowych, do wdrażania ich w świat inwestycji, mechanizmów działania systemu monetarnego, finansowego, rynków kapitałowych, nieruchomościowych zasad prowadzenia biznesu, w tym zasad przywództwa, zarządzania zasobami ludzkimi. Dzieci od wczesnych lat powinny stać się partnerami do dyskusji, powinny być przyzwyczajane do udziału w procesach decyzyjnych dotyczących budowy i rozwoju majątku, powinny też poznać zasady i odnaleźć wartość w pracy zawodowej lub społecznej, która pozwoli im zawsze posiadać cel i motywację do życia i działania, nawet wtedy, kiedy od pracy tej nie będzie zależał ich dobrobyt finansowy, ale może zależeć ich sens życia.

Podsumowując potrzebujemy Polaków, którzy chcą budować międzypokoleniowe majątki, zrozumieć i zbudować głębokie poszanowanie do własności prywatnej i osób, które w uczciwy sposób zbudowały swój kapitał, a także domagajmy się norm prawnych, które zabezpieczą ową własność i zapewnią bezpieczeństwo tym, którzy i tak podejmują ogromne ryzyko i trud budując lepszą przyszłość dla siebie, swoich rodzin, klientów, społeczności, a także Ojczyzny. W ten sposób wzbogaci się Polska i Polacy.

Kamil Rafał Gancarz – finansista, przedsiębiorca, wynalazca, ekspert ds. technologii Blockchain

W debacie Fundacji odpowiada Andrzej Pilipiuk

Powstawanie bogactwa jest zasadniczo prostym procesem. Przede wszystkim musi zachodzić zjawisko akumulacji kapitału – pracujący człowiek musi być w stanie odłożyć część zarobionych środków. Po drugie powinien mieć warunki by je w miarę bezpiecznie zainwestować – samodzielnie, z krewnymi, lub do spółki z innymi obywatelami. Zadaniem władzy jest zapewnienie warunków do inwestycji: Niskie opodatkowanie, stabilny system podatkowy, w miarę niezmienne przepisy prawa oraz ochrona własności prywatnej. Fortuny buduje się dekadami i pokoleniami – decyzje władz nie powinny zakłócać procesu dziedziczenia. Wielki kapitał rodzi wielkie patologie, akcjonariat powoduje utratę kontroli nad działaniami kadry menedżerskiej. Podstawą gospodarki powinny być chronione i promowane przez państwo firmy rodzinne. Resztę wystarczy pozostawić ludziom. Władza może ułatwiać te procesy np. przez emisję stabilnej odpornej na inflację waluty, chroniąc kurs przed atakami, wyprzedając pod inwestycje grunta z zasobów państwowych, rozbudowując infrastrukturę drogową i energetyczną etc – ale głównym zadaniem państwa jest: nie przeszkadzać.

Przeanalizuję na przykładach trzy aspekty negatywnych działań państwa: inflację, zmiany przepisów, zmiany systemu podatkowego.
I
O tym jak niszczycielska może być inflacja poucza nas przykład znanego pisarza Zbigniewa Nienaciego. W latach 80-tych wydano mu tzw. białą serię – 11 tomowy cykl popularnych i lubianych książek o przygodach Pana Samochodzika. Nakłady poszczególnych tomów przekraczały ćwierć miliona egz. Pisarz zarobił kilka milionów złotych i wpłacił je do banku. Fortunę pożarła inflacja przełomu tal 80-tych i 90-tych. Nienacki choć ostrzegany przez znajomych do końca ufał że państwo zadba o te środki i podnosząc oprocentowanie zabezpieczy jego pieniądze. W ciągu kilku lat z milionera stał się praktycznie bankrutem.

Patrząc szerzej: Nienacki miał ogromne zaufanie do systemu bankowego PRL. Odkładanie pieniędzy w banku było czymś naturalnym i oczywistym dla wielu wcześniejszych pokoleń. Utrata wartości lokat bankowych następowała w warunkach wojny lub upadku państw gwarantujących lokaty w danej walucie. Lokaty Polaków w bankach carskich – przepadły. Lokaty z czasów II RP po wojnie wypłacono częściowo – przeliczając je po skandalicznym kursie na nowe pieniądze. Nienacki po prostu nie przewidział hiperinflacji i bankructwa PRL.
Mimo upływu trzech dekad sytuacja obecna jest nadal skrajnie patologiczna – oprocentowanie lokat nie równoważy inflacji, zarazem oprocentowanie kredytów dramatycznie rośnie. Zwyczaj odkładania uciułanych pieniędzy w banku należy dziś do przeszłości. Wprowadzony przez Marka Belkę niemoralny i nieetyczny podatek od zysków z lokat bankowych dodatkowo sprawia że jest to całkowicie nieopłacalne.
II
Wchodząc w dorosłość w połowie lat 90-tych byłem zdeterminowany zdobyć wykształcenie, dobrą pracę i stan zasobności materialnej. Na swojej drodze ku tym celom dwukrotnie poważnie ucierpiałem skutkiem działań aparatu państwowego. Uderzenie pierwsze nastąpiło gdy kończyłem studiować archeologię. Był to dobry okres na związanie się z tą dziedziną nauki. W kraju prowadzono ogromną ilość inwestycji. Wiele z nich wymagało obligatoryjnego wykonania badań wykopaliskowych, lub nadzorów archeologicznych podczas budowy. Powstawały prywatne firmy wykonujące takie prace komercyjne. Dla studentów zbliżających się do magisterki rysowały się bardzo interesujące perspektywy. Dobrze płatny zawód związany z nabytymi kwalifikacjami, własny biznes pozwalający wykorzystać zdobyte wykształcenie… Niestety nieoczekiwanie zmieniono przepisy – dla uzyskania prawa samodzielnego wykonywania zawodu wprowadzono wymóg posiadania 48 miesięcy praktyk. Ponieważ archeologia jest ściśle związana z cyklem pór roku a w polu pracuje się od czerwca do września – absolwenci stanęli wobec warunków zaporowych – przez pracą dla siebie i u siebie – musieliby odrobić pańszczyznę 12 lat pracować u kogoś lub w instytucjach dysponujących uprawnieniami. Szansa prysła – a starzy wyjadacze pozbyli się konkurencji. Zdobyciu tytułu magistra archeologii poświęciłem 6 lat życia. Jedna decyzja urzędnicza przekreśliła cały ten wysiłek. Gdybym mógł przewidzieć taki rozwój wydarzeń zainwestowałbym ten czas zupełnie inaczej. Nie jestem wyjątkiem – brak prawa wykonywania zawodu przez absolwentów, oraz mnożenie dodatkowych warunków i przekształcanie zawodów w quasi-korporacje staje się plagą.
III
Drugie zderzenie z rzeczywistością zafundował mi rząd Donalda Tuska wprowadzając podatek vat na książki. W tym okresie od przeszło dekady publikowałem zbiory opowiadań i powieści – średnio 2 książki rocznie. Zasadniczo książka jako dobro na swój sposób luksusowe jest towarem bardzo wrażliwym na wszelkie kryzysy i zawirowania gospodarcze. Wprowadzenie nowych obciążeń nastąpiło w najgorszym możliwym momencie. Dodatkowe opodatkowanie spowodowało wzrost ceny książek, znacząco też wydłużyło okres rozliczeń księgarń z wydawnictwami a wydawnictw z autorami. Wzrost cen – zwłaszcza w warunkach zarysowującego się kryzysu i rosnącego bezrobocia spowodował w ciągu kilku miesięcy dramatyczny spadek sprzedaży – w moim przypadku o ok 30%. Rozwijająca się sprzedaż internetowa tylko częściowo powstrzymała trend spadkowy. Spadek dochodów z tytułu podatku CIT branży (wydawnictwa, drukarnie, hurtownie, księgarnie) wielokrotnie przewyższył kwoty pozyskiwane z VAT.

Poza stratami gospodarczymi nastąpiły straty w sferze kultury. Wydawnictwa ograniczyły publikacje książek debiutantów, postawiono na „pewniaki” książki uznanych autorów. Sytuacja autorów początkujących stała się bardzo trudna. Skalę katastrofy obrazują liczby: w latach 2007-2015 znikło ok 50% polskich księgarni. W moim przypadku nakłady sprzedane nowości do poziomu z roku 2012 udało mi się ponownie uzyskać dopiero w roku 2019-tym. Przez około sześć lat po wejściu podatku vat wydałem kolejne 12 książek podwajając opublikowany dorobek. To podwojenie dorobku pozwoliło mi zaledwie odzyskać to co miałem wcześniej. Zamiast budować coraz lepszą pozycję na rynku przez kilka lat zajmowałem się rozpaczliwym odrabianiem strat.
Ergo: nieoczekiwane zmiany przepisów czasem budują na drodze człowieka mur nie do przeskoczenia, a czasem niszczą to co mozolnie, przez lata budował.
*
Dlaczego dobrze mieć bogate społeczeństwo? W razie katastrof tak naturalnych jak i dziejowych z reguły obserwujemy spory bezwład organizacyjny agend państwowych – korpus urzędniczy czasem idzie w rozsypkę, czasem wręcz przeciwnie – na różne sposoby próbuje przeszkadzać ludziom który rwą się do działania… Niekiedy władza zdaje się nie dostrzegać katastrofy i nadal wymusza szereg zbędnych czynności biurokratycznych. Pożar, powódź, wojna, epidemia, nagły kryzys pokazują zdolność społeczeństwa do samoorganizacji. Społeczność bogata i zasobna materialnie jest w stanie łatwiej sprostać rozmaitym wyzwaniom.

W chwili wybuchu wojny na Ukrainie do Polski napłynęła kilkumilionowa rzesza uchodźców. Polacy wparli uciekinierów odzieżą, żywnością, artykułami dla dzieci, często zaoferowali gościnę w swoich domach. Było to możliwe dzięki temu że społeczeństwo miało czym się podzielić oraz posiadało zasoby finansowe których część mogło przeznaczyć na ten cel. Działania władz centralnych i samorządów były często wtórne i spóźnione w stosunku do spontanicznej reakcji zwykłych ludzi. Społeczeństwo zasobne materialnie, jest odporne nie tylko na kryzysy zewnętrzne ale też posiada większą odporność na patologie. Bieda nie tylko niszczy więzi rodzinne i społeczne ale także przez bezpośrednie obniżenie jakości życia przyczynia się do rozwoju chorób związanych ze złym odżywianiem, pracą w nadmiernym wymiarze, wykonywaną w stresie i szkodliwych warunkach, z nałogami.

Andrzej Pilipiuk

W debacie Fundacji odpowiada prof. Kazimierz Dadak

O bogaceniu się narodów
Każde społeczeństwo bogaci się dzięki wytężonej pracy, szczególnie przedsiębiorców. W pewnych przypadkach warunki naturalne mogę stwarzać bardziej dogodną pozycję wyjściową, ale nawet największe bogactwa można zmarnować. Niestety historia naszego kraju dostarcza tu ważkich materiałów do przemyśleń. W obecnej chwili Polska osiągnęła średni poziom rozwoju i aby dokonać dalszych postępów konieczne jest podjęcie poważnych wysiłków celem podniesienia poziomu wiedzy. W XXI wieku postęp gospodarczy opiera się na nowych technologiach i nowych rozwiązaniach organizacyjnych. Oczywiście solidne podstawy w postaci sprawnego systemu finansowego, ram prawnych zapewniających szybkie i sprawiedliwe rozstrzyganie sporów, systemu podatkowego zachęcającego do ponoszenia ryzyka i podejmowania pracy, wydajnej biurokracji i dobrze rozwiniętej szeroko pojętej infrastruktury są nadal istotne, ale same w sobie nie wystarczają do pokonania pułapki średniego rozwoju.

W Polsce powszechnie panuje przekonanie, że z jednej strony państwo stanowi zawadę w bogaceniu się obywatela, a z drugiej, że obniżenie podatków jest najlepszym sposobem stymulacji rozwoju. Owszem, państwo, które powołuje do życia przedsiębiorstwo zajmujące się handlem detalicznym (Krajowa Grupa Spożywcza), czy też zarządzaniem hotelami (Polski Holding Hotelowy) w oczywisty sposób wykracza poza zakres swoich kompetencji, ale to nie powinno nam przesłonić oczywistej prawdy, że w niektórych zakresach państwo, czy też szerzej patrząc sektor publiczny (państwo i instytucje pozarządowe wspierane przez podatnika na przykład w drodze ulg podatkowych) może i musi spełniać niemałą rolę. Takimi dziedzinami są oświata, nauka i prace badawczo-rozwojowe (B+R). Wysiłek w zakresie B+R jest niezbędny do osiągnięcia przez rodzime przedsiębiorstwa wiodącej pozycji w danej branży. Firmy, które przodują są w stanie osiągać wysokie zyski i oferować wysokie wynagrodzenie. Zatem, pożytki z B+R daleko wykraczają poza korzyści przypadające właścicielom przedsiębiorstw. Niestety, polskie koncerny nie należą do najlepszych w swoich branżach i tu żadnego zaskoczenia być nie może. Polskie nakłady w zakresie B+R odbiegają od przeciętnej europejskiej, nie mówiąc o tych notowanych w krajach nadających ton w najbardziej zaawansowanych technologiach, na przykład w Korei Płd.

Zobrazujemy ten stan rzeczy przy pomocy danych statystycznych dla wybranej próbki, która obejmuje kraje naszego regionu, a także kilka czołowych krajów UE i Koreę Płd. To ostatnie państwo, które jest nie tak bardzo odległe od Polski pod względem liczby ludności, zadziwia osiągnięciami na tym polu. Eurostat podaje informacje na temat poziom wydatków B+R (wszystkie dane odnoszą się do roku 2019, czyli sprzed pandemii) ponoszone przez sektor publiczny i prywatny (dane w nawiasach). Średnia dla UE wynosi 0,74% PKB (1,48), zaś dla Austrii, Danii, Finlandii i Szwecji odpowiednio 0,93 (2,2), 1,1 (1,84), 0,96 (1,84) i 0,95 (2,43), Jak z tego widać, w tych arcybogatych państwach zarówno sektor publiczny jak i prywatny łoży na ten cel grubo powyżej unijnej przeciętnej. Natomiast te same wskaźniki dla Czech, Węgier i Polski wynoszą odpowiednio 0,74 (1,19), 0,36 (1,11) i 0,49 (0,83). Z kolei w Korei Płd. wydatki na ten cel wynoszą 0,91 i 3,72% PKB. Podkreślmy, że te dane obrazują względne nakłady (w stosunku do PKB), a nie wartości bezwzględne (np. miliardy dolarów). Rodzime nakłady na B+R należą do najniższych w UE. Przytoczone dane także pokazują, że stare powiedzenie „pieniądz przyciąga pieniądz” ma tu zastosowanie. Stosunkowo wysokie wydatki sektora publicznego (państwo, uczelnie, instytucje naukowe dobra publicznego) są w stanie zmobilizować sektor prywatny do większego wysiłku. Często mamy tu do czynienia z partnerstwem publiczno-prywatnym dzięki czemu z punktu widzenia biznesu ryzyko nieuchronnie związane z takimi pracami jest niższe niż w przypadku samodzielnej działalności.

Ponownie, same wydatki, nawet liczone w kategoriach względnych, niewiele mówią – istotne są wyniki wydatków. Patenty triadyczne to są wynalazki, które są jednocześnie uznane przez trzy najpotężniejsze regiony Zachodu, USA, UE i Japonię. Takie patenty powszechnie uznaje się za światowe osiągnięcia. OECD publikuje dane na ten temat. Niestety nie przedstawiają one Polski w korzystnym świetle. Przytoczmy dane bezwzględne (całkowita liczba patentów triadycznych) i względne (liczba patentów na 1 milion mieszkańców – liczby w nawiasach). Zacznijmy od danych dla całej UE – 11 491,1 (25,7 – liczby po przecinku wynikają z tego, że niektóre patenty są opracowywane przez naukowców z kilku krajów i taki patent dzieli się równo pomiędzy kraje, w których działają autorzy). Idźmy dalej, Austria, Dania, Finlandia i Szwecja: 384,7 (43,3), 323,7 (55,7), 272,2 (49,3) i 852,1 (82,9). Korea Płd. odnosi sukcesy na miarę Finlandii, 49,5 patentu na 1 mil mieszkańców i całkowita ich liczba 2558,0. Natomiast Czechy, Węgry i Polska mogą poszczycić się poniższymi osiągnięciami: 58,0 (5,4), 48,6 (5,0) i 87,7 (2,3) Przytoczone liczby wskazują na to, że Polskę dzieli przepaść od bardziej rozwiniętych państw. Nasi naukowcy nie są w stanie wypracować tylu wynalazków światowej rangi co ich koledzy z Austrii, Danii i Finlandii, nie mówiąc o Szwecji i Korei Południowej.

Co gorsze, w przypadku Polski mamy do czynienia z bardzo niską wydajnością nakładów B+R. W przeliczeniu na 1 milion mieszkańców nasze jednostki badawczo-naukowe odstają nie tylko od najlepszych w Europie i Korei Płd., średniej dla UE, ale nawet od średniej światowej (7,4 patentu triadycznego na 1 mil mieszkańców). A przecież w tym ostatnim przypadku do średniej wliczane jest zaludnienie krajów, które z powodu ubóstwa nie prowadzą absolutnie żadnej działalności w tym zakresie. Nasi regionalni konkurenci (Czechy i Węgry) także osiągają wyniki poniżej przeciętnej europejskiej i światowej, ale na tle Polski prezentują się całkiem dobrze, bo mają ponad dwukrotnie wyższą liczbę patentów triadycznych na 1 mil mieszkańców.

Powyższe wskazuje na występujące nad Wisłą rażące braki w organizacji B+R, oczywiste niedociągnięcia w zakresie dostarczania bodźców do skutecznej działalności na tej niwie, jaki i daleko idący brak nadzoru nad skutecznością wydawanych pieniędzy podatnika. Na uwagę zasługuje tu przypadek Węgier, w których niższe nakłady sektora publicznego przekładają się na wyższe wydatki sektora prywatnego i znacznie lepsze efekty w zakresie liczby patentów w przeliczeniu na milion mieszkańców. Trzeba zatem podkreślić, że samo zwiększenie wydatków niczego nie gwarantuje. Konieczne jest wcielenie w życie takich ram prawno-organizacyjnych, który zachęcą do prowadzenia skutecznej działalności na tym polu.

Nieco lepszy obraz uzyskujemy patrząc na wysiłki w zakresie finansowania szkolnictwa wyższego. (Podane poniżej liczby odnoszą się do roku 2018, ostatniego, za który OECD podał dane.)
Nasz kraj wydaje na ten cel 1,2 % PKB, czyli praktycznie tyle ile wynosi średnia dla UE (1,19), ale już poniżej przeciętnej dla OECD (1,43). Wysoko rozwinięci członkowie UE łożą na ten cel: Austria 1,74, Dania 1,72, Szwecja 1,56, Finlandia 1,53, zaś Korea Płd. 1,57. Czechy i Węgry wydają odpowiednio 1,19 i 1,07% PKB.

I tym razem trudno jest dojść do wniosku, że te wydatki pieniędzy podatnika przynoszą zamierzony skutek, bo notowania naszych uczelni nie zapierają tchu w piersiach – najlepsze znajdują się dopiero w piątej setce w rankingu szanghajskim. Dla porównania, Szwecja ma w pierwszej setce trzy uczelnie, Dania dwie, a Finlandia jedną. Także i w tym przypadku można się zastanawiać nad efektywnością wydawanych pieniędzy podatnika, ponieważ najlepsza uczelnia czeska znajduje się w setce trzeciej. W sumie, jeśli chodzi o wysiłki w dziedzinach kluczowych dla naszego bogactwa i naszej przyszłości, B+R i szkolnictwa wyższego, to mamy duże luki nie tylko w zakresie finansowania, ale szczególnie jeśli chodzi o ramy prawne i organizacyjne.

Przejdźmy teraz do drugiej istotnej dla nas sprawy – podatków. Wbrew powszechnej opinii na tle UE ciężar podatkowy w Polsce nie rysuje się jako wysoki. W naszym kraju przez sektor państwowy przechodzi 41,0% PKB, podczas gdy w Danii 53,6, Finlandii 52,3, Szwecji 49,7, Austrii 49,2, zaś średnio w UE to jest 46,0%. W Węgrzech i Czechach sytuacja rysuje się podobnie do Polski, odpowiednio, 43,9 i 41,4% PKB. Natomiast na drugim biegunie jest Korea Płd., tam państwo pobiera tylko 34,8% PKB. Tu dochodzimy do podstawowej sprawy – rozmawiając o podatkach nie można tylko patrzeć na jedną stronę równania (ile wynoszą), ale i na drugą, czyli na jakie cele podatki są pożytkowane i jaka jest jakość otrzymywanych od państwa usług. Albowiem podatki to nie jest jakaś „kara” za bycie obywatelem danego kraju, ale „składka” mająca na celu pokrycie wydatków na dobra i usługi, których obywatel i mniejsze społeczności nie są w stanie same sobie dostarczyć, a które są niezbędne.

W naszych rozważaniach skupiliśmy uwagę na drobnym, ale nadzwyczaj istotnym, wycinku usług świadczonym przez państwo, czyli B+R i szkolnictwie wyższym, zaś innymi z braku miejsca i czasu nie zajmujemy się. Niemniej, z tych danych płynie wniosek, że wysokie podatki nie stanowią przeszkody w osiąganiu bogactwa. Na przykład Szwecja, kraj, w którym państwo „zżera” niemal 50% PKB, cieszy się bardzo wysoką stopą życiową i co dla naszych rozważań nadzwyczaj istotne jest w stanie utrzymać na swoim obszarze bardzo konkurencyjne przedsiębiorstwa i sprzyja powstawaniu nowych. W tym państwie swą siedzibę ma tak zaawansowana technologicznie firma jak Ericsson. Podobna sytuacja panuje w sąsiedniej Finlandii, w której mieści się siedziba Nokii. Ani jedno, ani drugie przedsiębiorstwo nie wyraziło najmniejszej chęci przeniesienia się do USA, gdy prezydent Trump wysunął taką ideę. Koniecznie trzeba podkreślić, że w obu przypadkach rynki wewnętrzne Szwecji i Finlandii są malutkie w porównaniu do rynku amerykańskiego, co samo w sobie stanowi ważki argument na rzecz przenosin za ocean. A jednak pomysł spalił na panewce! Podobnie, o przenosinach do jakichś rajów podatkowych nie myślą Electrolux, Volvo czy IKEA. Bo w rajach podatkowych jest pod dostatkiem oligarchów i bogatych emerytów, ale jak na lekarstwo świetnie wykształconych i energicznych menedżerów i pracowników.

Tu właśnie jest sedno sprawy – sprawność wydatków państwa. Szwecja dochody z podatków wydaje efektywnie. W kraju tym mamy do czynienia z instytucjami B+R na najwyższym światowym poziomie. Imponuje również szkolnictwo wyższe, włącznie ze szkołami biznesu. Podobnie, poziom i zakres usług, które władze świadczą obywatelowi jest zgodna z jego oczekiwaniami. Dlatego, Szwecja jest krajem, z którego niechętnie się emigruje, a który jednocześnie stanowi magnes dla zdolnych i przedsiębiorczych imigrantów. To właśnie do Szwecji przybyli rodzice Sebastiana Siemiatkowskiego. Właśnie tam on zdobył wykształcenie (w znakomitej uczelni Stockholm School of Economics) i tam założył firmę Klarna. Podobnie mają się sprawy z Finlandią, Austrią i Danią.
Na drugim biegunie w przedstawionej przez nas próbce jest Korea Płd. Jej system gospodarczy jest dużo bardziej zbliżony do amerykańskiego – wolnorynkowy. Zakres usług, które dostarcza państwo jest dużo niższy od tych występujących w typowym kraju europejskim, na przykład brak jest tam powszechnego zasiłku dla bezrobotnych. Stąd podatki są dużo niższe niż w Europie. Niemniej, wydatki sektora publicznego na interesujące nas programy są wysokie i ich wyniki są imponujące.

O tym, czy w Polsce należy wcielić w życie model skandynawski, czy koreański muszą zadecydować najbardziej zainteresowani, czyli obywatele. Celem niniejszego szkicu jest jedynie przedstawienie istniejących alternatyw, albowiem istniejąca polityka gospodarcza – szczególnie w zakresie wydatków państwa (czyli podatnika) na B+R i szkolnictwo wyższe – gwarantuje niezdolność do przezwyciężenia pułapki średniego rozwoju, czyli powolne tempo wzrostu gospodarczego i tym samym ograniczone możliwości bogacenia się państwa i obywatela.

Kazimierz Dadak 21 czerwca 2022

W debacie Fundacji odpowiada prof. Jacek Breczko

Balcerowicz musi wrócić
Nie jestem specjalistą w dziedzinie ekonomii, ani tym bardziej natchnionym twórcą cudownych recept na bogactwo narodowe. Odpowiadając na pytanie „Jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy?”, chętnie odwołałbym się zatem do rozwiązań sprawdzonych. Spróbuję – co najwyżej – dodać kilka „autorskich uwag” i korekt związanych z naszą polską specyfiką. Jak wyglądają owe „rozwiązania sprawdzone”? Wydaje się, że historia gospodarcza dostarcza mnóstwo ewidentnych i empirycznych przykładów. Wymieńmy kilka (pierwsze, które przyszły mi do głowy w układzie chronologicznym): katastrofalna w skutkach, i przyczyniająca się do upadku Rzymu, ekonomiczna reforma Dioklecjana wprowadzająca sztywne ceny. Przegrana Francji z Anglią w XVIII wieku mająca w tle odmienne systemy polityczne i ekonomiczne (francuski system centralistyczny, protekcjonistyczny i merkantylistyczny vs pluralistyczny i liberalny angielski). Wiek dziewiętnasty szedł przeważnie „tropem angielskim”. Wiek dwudziesty – po katastrofie pierwszej wojny światowej – powrócił do rozwiązań anty-liberalnych i centralistycznych, dostarczając wielu empirycznych przykładów. Wymieńmy niektóre: bogate i liberalne RFN vs ubogie NRD; bogata i liberalna Korea Południowa vs pogrążona w nędzy totalitarna Korea Północna; dynamicznie rozwijający się liberalny Tajwan vs biedne komunistyczne Chiny (do czasu liberalnych reform Deng Xiaopinga). Obecna potęga Chin wydaje mi się być przeszacowana, bo nie są one atrakcyjne kulturowo, a innowacje techniczne są kopiowane z Zachodu. Ta hybryda politycznej władzy komunistów z wolnym rynkiem nie jest zbyt płodna w dziedzinie „ducha”, co jest – jak sądzę – na dłuższą metę kluczowe.

Ekonomia bywa – nie bez podstaw – nazywana ekonomią polityczną. A zatem warto zwrócić uwagę na polityczne zaplecze (a po części fundament) działalności gospodarczej. Carl Schmitt – „prawnik Hitlera”, a po wojnie wpływowy filozof polityki – twierdził, że liberalna demokracja, a w szczególności doktryna podziału władz, nie jest efektywna w zabezpieczaniu wolności jednostki i nie to jest jej celem. Jest ona – po prostu – sposobem na wskazanie wroga, czyli jest ideologicznym i propagandowym narzędziem do walki z tak zwanym „autorytaryzmem, absolutyzmem, despotyzmem”. Sądzę, że Schmitt się myli. Trójpodział, a właściwie czwórpodział, władz (dodajmy władzę niezależnych mediów) jest czymś realnie oddziałującym i – śmiem twierdzić – wręcz fundamentalnym nie tylko dla wolności jednostki, ale też dla bogactwa narodów w długim okresie (tyrani bowiem potrafią sypnąć groszem, ale ten deszcz krótko pada).

Początki sporu między zwolennikami centralizacji i podziału władz można dostrzec już u Arystotelesa, który z niechęcią odnosił się do platońskiego – skrajnie centralistycznego – projektu. Można zaryzykować tezę, że u podstaw centralizmu mamy dziecięcą wiarę w dobrego, mądrego ojca, a u podstaw doktryny podziału władz dojrzałą – opartą na życiowym doświadczeniu – nieufność wobec ludzi, a szczególnie ludzi władzy, najbardziej zaś ludzi o niekontrolowanej władzy (to znaczy odpowiadających tylko przez Bogiem i Historią). Wysublimowanym przejawem owej podejrzliwości jest filozoficzna antropologia postrzegająca człowieka jako istotę egoistyczną. W tym pierwszym modelu mamy wiarę w dobrego ojczulka-cara otoczonego, co najwyżej, złymi doradcami; może on być również genialnym strategiem i wielkim wodzem (niczym jakiś Cezar Napoleon Piłsudski), ale – nade wszystko – jest ojcem miłującym lud. W istocie jest to – jak to bywa z dziecięcą wiarą – piękna bajka. W tym drugim modelu (u Arystotelesa będzie to – w formie zarodkowej – politea), mamy przekonanie, że władza „wodzi na pokuszenie” i deprawuje, a im większa władza, tym bardziej wodzi na pokuszenie i deprawuje. Zaczynamy od pięknych deklaracji o „roztropnej trosce o dobro ogółu”, która zamienia się w nieroztropną troskę, a następnie – przede wszystkim – w troskę o dobro własne, czyli o utrzymanie władzy. Dobry ojciec zamienia się – siłą mechanizmów niezależnych do pewnego stopnia od jego woli – w tyrana.

Jak temu zapobiec? Otóż sposób jest prosty niczym mechanizm ewolucji. Należy podzielić władze i tak to „ukonstytuować” (zapisać w konstytucji), aby władze wzajem się kontrolowały. Innymi słowy, aby elity – decyzyjne, wykonawcze, sądownicze i informacyjne – odpowiednio pogrupowane, patrzyły sobie wzajem na ręce, a przy okazji konkurowały i doskonaliły się w owym patrzeniu, aby wzrok ich był coraz ostrzejszy i bardziej przenikliwy.

Co się jednak dzieje, kiedy ów podział władzy zanika? Otóż jeśli rząd zdominuje parlament, dyskusje parlamentarne stają się fikcją. To premier stanowi prawo wygodne dla siebie, co prowadzi do szybkiej i krótkowzrocznej legislacji (łatanie bieżących dziur), czyli do niestabilności prawa. A niestabilność prawa uderza z wielką destrukcyjną siłą w gospodarkę (co się zazwyczaj ujawnia nie od razu, ale po jakimś czasie). Oto pierwszy przyczynek do czegoś, co można by określić jako „synergia negatywna”. Idźmy dalej. Niezależność władzy sądowniczej od rządu również jest czymś fundamentalnym. Bez tego zakaz uwięzienia poddanego bez zgody sądu, zapisany w Magna Charta Libertatum, byłoby fikcją (król po prostu rozkazywałby sędziemu, aby uwięził poddanego). Krótko mówiąc, jeśli rząd podporządkuje sobie wymiar sprawiedliwości, staje się sędzią we własnej sprawie. Wszelkie przeto pozwy przeciwko rządowi i państwu, również te dotyczące kwestii własnościowych i gospodarczych, kończą się źle dla pozywających. To z kolei skłania do powstrzymywania się od działalności gospodarczej oraz studzi zapał inwestycyjny. Oto drugi przyczynek do „synergii negatywnej”. Jeśli – idźmy dalej – rząd podporządkuje sobie władzę medialną, na miejsce faktów i dociekania prawdy, wkracza propaganda, która zazwyczaj jest „propagandą sukcesu” (działań i kondycji własnej) oraz „propagandą mizerii” (działań i kondycji przeciwników, wrogów i „obcych”). W ten sposób powstaje rzeczywistość fikcyjna, w którą zaczynają wierzyć nie tylko ogłupiani obywatele – zamieniający się stopniowo w poddanych – ale też rządzący. Fikcja zaś jest słabą podstawą podejmowania trafnych decyzji (choć niekiedy z fałszu wynika prawda). Niezależne media pełnią też funkcję „zdrowotną”, niczym ośrodki bólu w organizmie; tropią bowiem różne błędy i nadużycia władzy. Inicjują przeto działania naprawcze i zapobiegawcze. Ale te impulsy bólowe (owe „demaskacje”) są szczególnie nieprzyjemne dla władzy, dlatego autokraci uważają niezależne media za „kulę u nogi”. Co więcej, „zależne media” – uprawiające „propagandę sukcesu” – potrzebują ewidentnych przykładów owego sukcesu; zachęcają zatem rządzących do obiecywania i realizacji różnych spektakularnych wielkich inwestycji, które mogą zdobyć poklask społeczny. Mogą to być tysiące tanich mieszkań, wielkie lotniska, wielkie statki, wspaniałe elektryczne samochody, odbudowa pałaców i zamków. Inwestycje te zaś – realizowane czy tylko projektowane – obciążają budżet, co staje się kolejnym przyczynkiem do „synergii negatywnej”.

Likwidując „podział władzy” – dążąc do centralizacji, konsolidacji i wzmocnienia władzy wykonawczej – rządzący pragną zapewnić sobie, tak naprawdę, nie większą efektywność rządzenia dla dobra ogółu, ale długie panowanie. System liberalnej demokracji powoduje, że władzę raz zdobytą trzeba będzie wkrótce– w perspektywie kilku lat – oddać. System demokracji fasadowej (czy też – innymi słowy – „demokracji ludowej” lub „nieliberalnej”) pozwala perspektywę rządzenia wydłużyć do dekad, czyli w istocie pozwala mniemać, że władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. To z kolei stanowi zachętę – zwalniając hamulce – do nadużywania władzy: do działań na granicy prawa, a nawet poza tą granicą. I oto nagle – gdy „uzbiera się miarka” – rządzący uświadamiają sobie, że władzy raz zdobytej nie mogą oddać nigdy, że władzę trzeba utrzymać za wszelką cenę. Na przykład za cenę licznych transferów socjalnych, które oficjalnie mają cele egalitarne i prospołeczne, ale tak naprawdę mają zapewnić sukces wyborczy (dopóki są jeszcze wybory). Circem et panem wraca w nowej odsłonie i prowadzi do „nadprodukcji” pieniądza, co skutkuje inflacją. Walcząc zaś ze skutkami inflacji – zabiegając o sympatię wyborców, której władza nie może stracić – wprowadza rozliczne „działania osłonowe”, które przyśpieszają inflację, rozkręcając swoistą spiralę.

Tak czy inaczej – w obozie władzy postawionym przed nieliberalną alternatywą „być albo nie być” – dominuje myślenie krótkoterminowe; nie budowa respubliki, obliczona na dekady (a może nawet, jak w czasach rzymskich, na stulecia) solidnego trwania w fundamencie oraz zrównoważonego wzrostu na wyższych piętrach, ale na doraźne akcje związane z bieżącymi zagrożeniami, nakierowane na wyniki sondażowe. Przypomina to byle jak ułożone palenisko, które ledwie się żarzy, ale próbuje się je rozpalić, dorzucając słomy i polewając benzyną.

To z kolei – myślenie krótkoterminowe i interwencyjne – zaczyna w coraz większym stopniu naruszać równowagę makroekonomiczną (Czymże jest „równowaga makroekonomiczna”? Oddajmy głos specjaliście: „Jarosław Janecki… zastosował do mierzenia równowagi «pięciokąt stabilizacji makroekonomicznej» ( model stosowany wcześniej przez profesora Grzegorza Kołodko). «Pięciokąt» w prosty sposób pokazuje, jak wygląda sytuacja z inflacją, wzrostem PKB, stanem finansów publicznych, saldem na rachunku bieżącym i bezrobociem. Ujawnia relacje pomiędzy tymi wielkościami, bo ważne jest przecież, żeby gospodarka rosła, ale nie kosztem inflacji czy też wysokiego bezrobocia. W 2015 roku nie tylko wszystkie wskaźniki makroekonomiczne się poprawiały i były najlepsze w historii, ale np. pomimo deflacji gospodarka dość szybko i stabilnie rosła. Wchodziła właśnie w najsilniejszy i najzdrowszy cykl koniunkturalny w swej historii”. Jacek Ramotowski, „Gospodarka traci równowagę. Co jest tego powodem?”interia.pl) Wyborcy wszak nie myślą w kategoriach długookresowej równowagi makroekonomicznej, ale tego co mają dzisiaj w kieszeni. Naruszenie zaś równowagi makroekonomicznej – niczym homeostazy w orgazmie czy ekosystemie – prowadzi do chaosu i przewlekłej choroby. Oto najważniejszy być może przyczynek do „synergii negatywnej”. Jak ta choroba się nazywa? Imię jej – stagflacja (inflacja połączona z recesją).
*
Mam wrażenie, że wszystko, co napisałem wyżej, to oczywiste oczywistości. Ale banały też czasem warto powtarzać. Powyższy opis był w znacznej mierze abstrakcyjny i ponadhistoryczny, ale – jak się zapewne czytelnicy domyślają – inspirowany obecną sytuacją ekonomiczną, polityczną (a nawet, by tak rzec, „aksjologiczną”) w Polsce. Jestem gotów bronić tezy, że rządzący naszym krajem po roku 2015 robią wszystko jak trzeba, tylko dokładnie na odwrót. Będzie to – miejmy nadzieję – przewodnik na następne dekady i pokolenia, jak rządzić nie należy. Właściwie każda ważna decyzja rządzących ma wektor przeciwny do tego, który bym postulował. Nawet słynne 500 plus – które zostało zaakceptowane, siłą rzeczy, nawet przez opozycję – wydaje mi się prymitywnym i nieefektywnym sposobem redystrybucji dóbr i walki z obszarami ubóstwa, nie mówiąc już o impulsie pro-prokreacyjnym. Wyżej wymienione przyczynki do „synergii negatywnej” to tylko niektóre wektory o zwrocie przeciwnym do – według mnie – słusznego. .

Co wszelako mam na myśli posługując się tym terminem? Synergia – jak wiadomo – to współdziałanie różnych czynników, którego to współdziałania efekt jest większy niż suma owych poszczególnych czynników. Owe czynniki, czy też działania, wzajem się wzmacniają: nie tyle się sumują, co „iloczynują”. „Synergia pozytywna” przyczynia się do przyśpieszenia wzrostu, ekspansji, eksplozji, negentropii, zaś „synergia negatywna” do przyśpieszenia upadku, zmarnienia, implozji, entropii. Przykładem „synergii negatywnej” – w przypadku historii Polski – były rządy saskie zakończone pierwszym rozbiorem. Ujmując zaś rzecz szerzej: był to proces, który został zainicjowany przez powstanie Chmielnickiego, a który skończył się skurczeniem terytorium państwa – posiadającego milion kilometrów kwadratowych – do zera.

Wymieńmy zatem hasłowo owe – wyżej wymienione – przyczynki do „synergii negatywnej”: niestabilność prawa, zmniejszanie się inwestycji prywatnych, wielkie inwestycje państwowe obciążające budżet, gigantyczne transfery socjalne obciążające budżet (co prowadzi do wielkiego deficytu budżetowego, który jest ukrywany w ramach swoistej „kreatywnej księgowości”), dodruk i psucie pieniądza (efekt zależności Banku Centralnego od rządu) oraz – jako skutek – inflacja, zakłócenie równowagi makroekonomicznej, a na horyzoncie stagflacja. To – rzecz jasna – tylko wybrane przyczynki. Są też przyczynki zewnętrzne, niezależne od decyzji i działań rządzących, takie jak epidemia „covidowa” oraz wojna w Ukrainie. (Inna sprawa, jak rządzący sobie z tą epidemią radzili. Odpowiedź wymaga pogłębionych badań porównawczych. Rzut oka na statystyki wskazuje jednak, że w tym przypadku rządzący zasłużyli – co najwyżej – na ocenę mierną. Jeśli zaś chodzi o wojnę w Ukrainie, reakcja rządzących wydaje się zdumiewająco trafna i „adekwatna”.)

Wbrew „propagandzie sukcesu” jest źle, a nawet bardzo źle, ale nie beznadziejnie. Zaczynamy obsuwać się po „negatywno-synergicznej” równi pochyłej, ale proces ten można wyhamować i odwrócić. Niezbędne są jednak trafne decyzje zarówno rządzących, jak i wyborców. Choć nie obejdzie się bez potu i łez, to – miejmy nadzieję – obejdzie się bez krwi. Na miejsce „jedz, pij i popuszczaj pasa”, będzie musiało wkroczyć – na etapie zdrowienia – „pracuj i zaciskaj pasa”, albo – jeśli ktoś woli – ora et labora.
*
Mamy, jako nacja, wyrzeźbione – w długim procesie historycznym – pewne wady i zalety. Warto wziąć je pod uwagę, projektując polski wariant społeczeństwa dobrobytu.
Zacznę od wady. W dawnej Polsce sojusz króla i średniej szlachty (za późnych Jagiellonów) przeciwko rodom magnackim został osłabiony, a następnie zlikwidowany w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności biologicznych, historycznych i ustrojowych. Dynastia Jagiellonów wymarła, a ich szwedzcy dalecy potomkowie, czyli Wazowie, okazali się – ujmując rzecz w wielkim skrócie – nieroztropni i nieskuteczni. Rzeczpospolita szlachecka zamieniła się w Rzeczpospolitą magnacką. To zaś doprowadziło do klientelizmu. Średnia, a szczególnie biedna szlachta, trzymała się „klamki magnata” i z nim wiązała nadzieje na karierę i lepsze życie. Rodziło to powiązania quasi-mafijne i wszechobecny nepotyzm. Kiedy patron rósł w siłę, rosła w siłę jego „klientela”, kiedy słabł i popadał w tarapaty, władzę i dochody tracili jego akolici. Model klientelski i nepotyczny głęboko wniknął w polską mentalność i kulturę. Odtwarza się więc różnych okolicznościach ustrojowych i historycznych (różne koterie w czasach rządów sanacyjnych, różne koterie w PZPR). W polityce o typie klienckim mniej chodzi o program, dobro ogółu, rację stanu, zasady i wartości, a bardziej o zdobywanie wpływów i promowanie „swoich”; z kolei owi akolici odwzajemniają się bezkrytyczną wiernością wobec patrona. To wyjątkowo destrukcyjny i ogłupiający (uderzający w podmiotowość i samodzielne myślenie) typ stosunków społecznych i politycznych. Obecnie – jak się wydaje – ponownie się odrodził i bujnie – niczym chwast – się rozplenia. Sprzyja temu własność państwa i związane z tym posady – na przykład w spółkach skarbu państwa – przynoszące pokaźne dochody przy minimum pracy; dodać do tego należy dobrze płatne posady w administracji państwowej. Kto się trzyma klamki „magnata rosnącego w siłę”, może liczyć – on i jego rodzina – na liczne synekury.

Wypada w tym miejscu wypowiedzieć jeszcze jedną banalną uwagę: własność państwowa jest zazwyczaj nie tylko gorzej zarządzana niż prywatna (ta ostatnia pozbawiona jest bowiem parasola ochronnego „skarbu państwa”), ale jest też źródłem nepotyzmu i generatorem niejawnych układów i quasi-mafijnych zależności. Oto – innymi słowy – grunt na którym wyrasta chwast klientelizmu. Jeśli chcemy zatem zlikwidować ten chwast, należy zlikwidować grunt, na którym wyrasta: ograniczyć przeto własność państwową do koniecznego minimum lub – jeśli ktoś woli – do słusznego optimum. Obecnie jednak – podobnie jak w końcowym okresie rządów sanacyjnych – wektor ma zwrot przeciwny: raczej nacjonalizacja, a nie prywatyzacja jest promowana.

Innym ważnym sposobem walki z klientelizmem i nepotyzmem byłoby wprowadzenie apolitycznej – na wzór brytyjski – służby cywilnej. Próba taka była już podjęta, ale – w wyniku oporu materii społecznej skażonej klientelizmem – nie powiodła się. No cóż, wolno zasugerować, że do dwóch razy sztuka, może nawet do trzech. Próbować warto, bo to może zdecydować o bogactwie Polski i Polaków Odnotujmy na marginesie, że jednym z paradoksów najnowszej historii Polski jest fakt, że najbardziej żarliwy przeciwnik i tropiciel ukrytych układów (zwanych „pajęczynami”), stał się twórcą gigantycznego i – w znacznej mierze – jawnego układu.

Tak czy inaczej, prywatyzacja oraz odpartyjnienie administracji państwowej powinny powrócić i zmniejszyć – w ten sposób – zakres „partyjnych łupów” związanych ze zdobyciem władzy. Jeśli bowiem władzę zdobywają ludzie pozbawieni większych talentów (przywiązani jedynie do klamki magnata, „mierni, ale wierni”), to pojawia się pokusa, aby – powtórzmy – władzy raz zdobytej nie oddać nigdy, co uszkadza fundamenty liberalnej demokracji, uderzając w podział władz, skutkując – w dłuższej perspektywie – zapaścią gospodarcza i mizerią narodową. Te sprawy należy widzieć w ich wzajemnym powiązaniu.

Mamy jednak też pewne narodowe zalety, które z kolei należy rozwijać i wykorzystywać. Szczególnie jedna – w kontekście ekonomicznym – wydaje mi się cenna. Otóż posiadamy coś, co można by określić jako „czujność wobec zmienności”, czyli umiejętność radzenia sobie w zmieniających się okolicznościach, elastyczność i umiejętność improwizacji (co jest zapewne skutkiem naszej „burzliwej historii” i brania udziału w „igrzyskach bogów”). Cecha ta może – w zależności od okoliczności prawno-ustrojowych – zamienić się w cnotę, albo też w wadę. Idzie – rzecz jasna – o ten pierwszy wariant. W przypadku mętnych, zmiennych i nieracjonalnych reguł skutkiem tej cechy jest cwaniactwo i kombinowanie (tak było w PRL-u), natomiast w przypadku jasnych, trwałych i racjonalnych reguł skutkiem tej cechy jest inwencyjność, twórczość i przedsiębiorczość. Czymże wszakże są owe reguły? To przemyślane, spójne – a nade wszystko – jasne i stabilne prawo gospodarcze i podatkowe. „Polski geniusz” wydaje piękne i zdrowe owoce nie w mętnej, ale w klarownej wodzie.
*
Jest słynne twierdzenie Lwa Tołstoja – zanotowane na początku powieści Anna Karenina – że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób. Szczęśliwa rodzina posiada bowiem (łącznie) pewien zbiór cech; brak którejkolwiek powoduje, że rodzina staje się swoiście nieszczęśliwa. Wydaje się, że podobnie jest z bogactwem narodowym. Kraje bogate, zamożne i szczęśliwe są do siebie podobne (to połączenie liberalnej demokracji i wolnego rynku, z pewną tylko – mniejszą lub większą – dawką odgórnej regulacji i redystrybucji dóbr). Jeśli brakuje jednego z tych składników, kraje staczają się – szybciej lub wolniej – w nędzę i nieszczęście.

Ktoś może mi zarzucić, że poglądy wyżej zaprezentowane to poglądy „ortodoksyjnego liberała”, który ma wolnorynkowe klapki na oczach. Być może to prawda, ale wolno zapytać, czy to są „klapki na oczach”, czy też może wyostrzające widzenie okulary? Rację chyba miał Leszek Kołakowski, który uważał, że jeśli odrzuca się wolny rynek, to popada się w dyktaturę, tyranię, a nawet totalitaryzm (tyrania, jak w Chinach, może współistnieć z wolnym rynkiem, ale brak wolnego rynku nie może współistnieć z ustrojem, w którym uznawane są indywidualne wolności i autonomia jednostki). Muszę przyznać, że – podobnie jak Kołakowski – nie lubię doktryn polityczno-gospodarczych w ich czystej postaci; wolę pewne kombinacje, które elastycznie należy stosować do zmieniającej się sytuacji historycznej. Obecnie zaszufladkowałbym się jako socjalno- konserwatywny liberał, ale nie wykluczam, że w innych okolicznościach stałbym się socjalno- liberalnym konserwatystą, a nawet liberalno- konserwatywnym socjalistą. Wydaje mi się, że taki sposób rozumowania i wartościowania to dalekie echo – wspomnianej już – politei Arystotelesa.
Jacek Breczko

W debacie Fundacji odpowiada Michał Twardosz

Dyskusja na temat drogi Polski i Polaków do wzbogacenia nie gości nazbyt często w mediach, zwłaszcza tych, które zbiorczo określić możemy mianem mainstreamowych. Choć pogłębiony namysł nad systemem gospodarczym, polityką fiskalną czy rozpalającą niektórych Polaków aż do czerwoności redystrybucja dóbr, wydaje się absolutną koniecznością, bez której my wszyscy – jako społeczeństwo – skazani jesteśmy na rolę biernego widza, o życiowym szczęściu którego, zdecydują inni, w dodatku ponad naszymi głowami. Niestety każda próba wydźwignięcia tego tematu z czeluści społecznej obojętności, niewiedzy i braku zainteresowania skazana jest na porażkę. Obowiązujący od początku przemian ustrojowych paradygmat liberalny, choć z perspektywy szczerych Liberów i Libertarian daleki jest od zacnych – tylko w ich ocenie – ideałów, to mimo upływu lat i głębokich zmian społecznych wciąż cieszący się niekwestionowaną pozycją jedynej akceptowanej wizji ułożenia relacji społeczno-gospodarczych. W konsekwencji jakakolwiek rozsądna debata społeczna jest skutecznie paraliżowana lub w najlepszym przypadku dotyczy wąskiego wycinku rzeczywistości, a przez to nie może znacząco zmienić panujących stosunków. Społeczeństwo trwające w letargu zadowala się pokazem dwóch równie ciekawych, co poznawczo bezużytecznych potyczek. Pierwsze to starcie sił obstającymi za regresją podatkową, które dzielnie walczą z podatkowymi progresistami. Każda ze stron epickiego starcia posiada – w swoim mniemaniu – sprawdzony przepis na portfele pełne banknotów i ogólne bogactwo swoich rodaków. Drugie z kolei starcie to obrona kapitalizmu przed złowrogą nawałą socjalizmu. Tu jednak należy poczynić pewne wyjaśnienie. Kapitalizmem, czyli największym osiągnięciem ludzkości, jest obecny system, a socjalizmem każda próba wprowadzenia nawet najmniejszej zmiany. I tak ustanowienie niedzieli dniem wolnym od handlu w sklepach wielkopowierzchniowych jest zamachem na wolność jednostki i niemal przedsionkiem pełnego komunizmu. Jak nie trudno się domyślić oba starcia skutecznie gospodarują serca i umysły nie tylko osób zaangażowanych lub wrażliwych społecznie, ale także ekspertów. W konsekwencji przestrzeni na meta-analizy prezentujące holistyczne spojrzenie jest niewiele. Warto więc podkreślić, że gwałtowne i głębokie zmiany na arenie międzynarodowej, związane z wojną handlową pomiędzy USA a Chinami, pandemią Sars-cov-2 i polityką jej przeciwdziałania, a obecnie zbrodniczą napaścią Rosji na Ukrainę poniekąd wymuszają natychmiastowe poszukiwanie nowych rozwiązań. Tocząca się

dyskusja, nawet jeśli zakończy się natychmiastowymi zmianami prawnymi i wprowadzeniem powszechnie akceptowanych ustaw, dotyczących polityki energetycznej, płacy minimalnej, podatku VAT lub wymogów formalnych spoczywających na JDG, w żaden sposób nie zmieni długości drogi, którą musi pokonać Polska i Polacy, zanim się wzbogacą. Błogosławiony ksiądz Adolf Kolping, współczesny Karolowi Marksowi, którego być może spotkał w trakcie jednego z wielu niedzielnych spacerów nieopodal Katedry w Kolonii, a z całą pewnością, którego idee energicznie zwalczał słowem i czynem i to, co ciekawe pracując niecały kilometr od redakcji radykalnej Gazety Reńskiej współprowadzonej przez Marksa, pisał, że: „Chrześcijaństwo istnieje nie tylko dla Kościoła i przytułków dla chorych, lecz dla całego życia. Nie ma ani jednego punktu, dziedziny czy relacji życiowej, która nie powinna kierować się zasadami chrześcijańskimi”. Tym samym na pytanie „jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy?” należy poszukiwać odpowiedzi nie w modnych koncepcjach Thomasa Piketty’ego, czy Ludwiga Erhardta, lecz w encyklikach papieża Leona XIII i Benedykta XVI. Od ponad 130 lat wiemy, że Katolicka Nauka Społeczna, swoisty drogowskaz także dla decydentów polityczny, choć ci często o tym nie pamiętają, pomaga rozeznawać, czy dana idea, zbiór pomysłów, a w końcu doktryna stawia w centrum zainteresowania człowieka i jego dobro. Podążając za myślą bł. ks. Kolpinga, można dostrzec, że to nie system jest najważniejszy, co więcej, ma jedynie charakter wtórny. Uparte dążenie do zachowania liberalnej ortodoksi lub przeciwnie, do wprowadzenia socjalistycznych rozwiązań może zmienić wiele, ale z całą pewnością nic, co byłoby korzystne dla Polski i Polaków. Droga do wzbogacenia się prowadzi przede wszystkim poprzez wzmacnianie mechanizmów solidarności, o którym w ogłoszonej w 2009 roku Encyklice Caritas in veritate papież Benedykt XVI pisze: „solidarność oznacza przede wszystkim, że wszyscy czują się odpowiedzialni za wszystkich, dlatego nie może ponosić jej jedynie państwo”. Rozchwiany system gospodarczy i trzeszczący porządek polityczny co prawda wprowadził do codziennego słownika milionów Polaków nowe określenia, uwrażliwił ich na tematy ekonomiczne i gospodarcze, ale tylko zdecydowany krok naprzód, porzucenie gotowych rozwiązań wypracowanych przez inne narody i odważne poszukiwanie własnej drogi, skróci drogę do bogactwa, rozumianego nie tylko materialnie, ale kulturowo i społecznie.

W debacie Fundacji odpowiada Olaf Swolkień

„Tak więc dobra subiektywne, np. szlachetny charakter, tęgi umysł, szczęśliwy temperament, pogoda ducha oraz dobrze zbudowane, w pełni zdrowe ciało, czyli w ogóle mens sana in corpore sano są dla naszego szczęścia rzeczą najważniejszą i z tego powodu powinniśmy dbać znacznie bardziej o ich rozwój i zachowanie niż o posiadanie innych dóbr i zewnętrznych objawów czci.” Artur Schopenhauer Aforyzmy o mądrości życia, O tym czym się jest, tłum. Jan Garewicz. „W życiu najważniejsze są rzeczy najprostsze, ale najprostsze rzeczy są w życiu bardzo trudne.” – parafraza zdania C. Von Clausewitza „Na wojnie wszystko jest bardzo proste, ale nawet najprostsze rzeczy są na wojnie bardzo trudne.”

Jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy? Zadałem kiedyś nieco podobne pytanie na portalu społecznościowym, zapytałem mianowicie dlaczego Szwajcarzy są bogaci? Odpowiedzi jakie otrzymałem od polskich znajomych sprowadzały się w zasadzie do jednego: Są bogaci, bo są źli, potem padały oczywiście oskarżenia o paserstwo, współpracę z Hitlerem, brak empatii wobec cierpień innych narodów, szczęśliwy zbieg okoliczności historycznych i korzystne położenie geograficzne. Żadna, dosłownie żadna odpowiedź nie dopatrywała się przyczyny ich bogactwa w cechach charakteru poszczególnych Szwajcarów, czy też w mądrej polityce prowadzonej przez szwajcarskie elity w różnych obszarach życia społecznego czy na arenie międzynarodowej. Niewiele mi te odpowiedzi powiedziały o Szwajcarach, ale więcej o Polakach i o przyczynach tego, że jako kraj i jako poszczególni obywatele na ogół bogaci nie jesteśmy.

Te dwie drogi do bogactwa: indywidualną, biorącą się z indywidualnego kapitału ludzkiego, a mówiąc prościej z cnót i nawyków poszczególnych obywateli oraz zbiorową wynikającą z mądrej polityki wewnętrznej i zagranicznej omówię osobno, aczkolwiek należy pamiętać, że nie są one rozłączne i trudno wyobrazić sobie bogatych obywateli, którzy kreowaliby elity temu bogactwu szkodzące jak i odpowiedzialne elity prowadzące politykę powodującą biedę mieszkańców danego kraju, choć to ostatnie jest bardziej możliwe w świetle np. wypowiedzi Premiera M. Morawieckiego w restauracji Sowa i przyjaciele, czy znanych z historii rządów fanatyków i sekciarzy. Nie jest więc słuszne, a przeciwnie, jest głęboko fałszywe powszechne w polskim społeczeństwie przekonanie, że jesteśmy pełnym cnót społeczeństwem rządzonym przez złych ludzi (zdrajcy, niePolacy, obcy, ciemniacy, sprzedawczyki, Żydzi – to tylko najpopularniejsze z długiego katalogu jakim lud określa w Polsce władzę) ani odwrotnie to, że władza chce i wie jak lud uszczęśliwić, ale ten ciągle niczym narowista kobyła wierzga, omija słuszne regulacje, nie rozumie przemyślanych posunięć i dobrodziejstw jakie planują dla niego światłe elity. Prawdą jaka wynika z tych określeń jest jedynie to, że jak pisał Witkacy : „Polak drugim Polakiem zawsze po cichu pogardzowuje”.
Bogactwo indywidualne i wspólne najłatwiej osiągnąć poprzez jego odziedziczenie, jednak większość Polaków jak i Polska nie są w tym szczęśliwym położeniu, jesteśmy krajem i społeczeństwem na dorobku, w porównaniu z krajami i społeczeństwami z którymi się porównujemy i do których poziomu zamożności aspirujemy. Należy przy tym zaznaczyć, że w realnym świecie, który bardziej przypomina dżunglę niż szkółkę niedzielną, również zachowanie odziedziczonego bogactwa nie zawsze jest łatwe. Można też na tym świecie bogactwo zdobyć poprzez wiele sposobów sprzecznych z zasadami uczciwości, przyzwoitości czy podstaw etyki, a także przez podboje i rabunek innych narodów, państw, imperiów. Te sposoby też pomijam, acz musimy mieć świadomość, że wiele państw, które dzisiaj uważamy za bogate, przynajmniej po części w taki sposób do swoich bogactw dochodziło. Kanonierki, lotniskowce, piechota morska czy „ekonomiści od brudnej roboty” to tylko niektóre z narzędzi takiego bogacenia się. Dodatkowo możemy się pocieszyć, że na takie zdobycze nie mamy po prostu środków.

Odpowiedzi jakich udzielono mi na pytania o przyczyny bogactwa Szwajcarów wskazują pierwszą cechę jakiej Polakom brakuje, a która sprzyja bogaceniu się; jest nią wiedza. W tym wypadku mam na myśli wiedzę o Szwajcarach i Szwajcarii jak również szerszą i głębszą wiedzę o świecie i życiu. Adam Małysz przegrał kiedyś swoje marzenia o złotym medalu olimpijskim ze Szwajcarem Simonem Ammannem. Moją uwagę zwróciło wtedy, że Małysz pomimo licznych wojaży po całym świecie, nadal nie nauczył się dobrze jakiegokolwiek języka obcego. Amman opowiadał, że w domu – wychował się w rodzinie rolnika, nie było telewizora, ale mówił biegle w trzech językach, (co tylko częściowo można przypisać wielojęzyczności społeczeństwa szwajcarskiego, bo jednym z nich był angielski), potem pomimo zdobycia czterech złotych medali olimpijskich podjął niezwykle wymagające studia na Politechnice w Zurychu. Pracowitość, skromność, nie poprzestawanie na małym, stała potrzeba zdobywania nowych umiejętności i doskonalenia się także intelektualnego – tyle mogliśmy się dowiedzieć z kilku telewizyjnych wywiadów w czasie zimowych igrzysk olimpijskich o szwajcarskim mistrzu. Polski mistrz poszedł łatwiejszą drogą działacza sportowego i reklamowego celebryty.

Wniosek z tego porównania jest jeden: pierwszą drogą do bogactwa jest właściwe kształcenie charakteru i edukacja. Szwajcaria kładzie na to ogromny nacisk: edukacja jest tam jednym z centralnych punktów debaty publicznej, a prestiż i zarobki szwajcarskiego nauczyciela plasują się w światowych rankingach na najwyższych pozycjach, to samo dotyczy poziomu czytelnictwa, tłumaczeń obcej literatury, poziomu uniwersytetów i uczelni technicznych. W Szwajcarii trwa np. obecnie bardzo ożywiona debata nad skutkami nadmiernej cyfryzacji procesu edukacji i nadal wielką wagę przykłada się do opanowania takich umiejętności jak krytyczne czytanie ze zrozumieniem długich tekstów, umiejętności praktyczne czy średnie szkolnictwo zawodowe. Istnieją liczne, aktywne stowarzyszenia rodziców i nauczycieli, które współuczestniczą w publicznej debacie nad zagadnieniami edukacji, w Polsce problemem jest często wyłonienie 3 osobowego klasowego komitetu rodzicielskiego. Innym narodem, którego członkowie cieszą się przysłowiowym bogactwem od wieków i który również od wieków przykłada ogromną wagę do bardzo szeroko pojętego kształcenia od najmłodszych lat są Żydzi. Dzisiaj kojarzymy ich często z bogatymi bankierami, jednak z przekazów z Polski międzywojennej możemy się dowiedzieć, że byli często nie tylko znakomitymi adwokatami, lekarzami czy literatami, ale również bardzo ubogimi, lecz niezwykle pracowitymi rzemieślnikami czy drobnymi kupcami.

Po roku 1989 również w Polsce ilość studentów radykalnie wzrosła. Jednak ta ilość w żadnym wypadku nie przełożyła się na jakość, wręcz przeciwnie, nawet na uczelniach cieszących się renomą w czasach realnego socjalizmu, poziom nauczania się obniżył. Jedna z wielkich i głośnych reform doprowadziła także do degradacji szkolnictwa na poziomie średnim, ciągle próbowano obniżać wymagania lub w ogóle usuwać konieczność opanowania matematyki czyli przedmiotu, w którym najtrudniej jest zafałszować realnie osiągane wyniki. Dała w tym wypadku o sobie znać inna cecha Polaków, która przewija się od lat w diagnozach zarówno naszych wrogów jak i rodzimych obserwatorów – zamiłowanie do działań fikcyjnych. Pisał o tym w drugiej połowie XVIII wieku w liście do Katarzyny Wielkiej ambasador Stackelberg, pisał porównując skromne lotnisko w międzywojennym litewskim Kownie obsługujące dużą ilość samolotów z po bizantyjsku rozbudowanym, ale pustym odpowiednikiem w Wilnie Józef Mackiewicz, znamy identyczne przykłady z Radomia i wielu innych miast 3 Rzeczpospolitej. Jednak życie ponad stan, brak rozwagi w podejmowaniu wydatków jest cechą nie tylko rywalizujących o popularność lokalnych dygnitarzy, ale cechą powszechną w polskim społeczeństwie. Bezsensowne wydatki na tandetne, nietrwałe i szpetne, a często zbędne przedmioty pochłaniają spory procent budżetów domowych. Jest bardzo charakterystyczne, że obecnie w polskim społeczeństwie w czasie rosnącej inflacji i pozostającymi za nią daleko w tyle stopami procentowymi popularne jest użalanie się nad losem żyjących na kredyt, a nie nad utratą oszczędności przez ludzi oszczędnych i zapobiegliwych. Dodatkowym aspektem tego problemu jest lekkomyślność cechująca wielu kredytobiorców, nie czytających umów, lekceważących ryzyko zmiennych stóp procentowych czy kredytów w obcych walutach. Kiedyś w ogrodach hodowaliśmy warzywa i owoce na własny użytek, dzisiaj grillujemy na trawnikach otoczonych tujami. Działanie według zasady postaw się, a zastaw się, niechęć do życia skromnego i oszczędnego jest częścią szerszego syndromu zwanego w psychologii niechęcią do działania z odroczoną gratyfikacją co jest podstawowym elementem osiągania życiowego sukcesu. Brak takiej umiejętności oznacza w języku tradycyjnych pojęć słabość woli i niewyrobienie charakteru. Polska edukacja powierzona kobietom w domu i w szkole oraz dodatkowo katolickim księżom musi mieć w takim efekcie końcowym swój udział, choć zaznaczyć trzeba, że tacy kapłani jak ksiądz Pirożyński na kształcenie charakteru kładli duży nacisk, jednak wątpię czy katecheci w obecnej szkole znają choćby jego nazwisko.

Bogactwo, czy bezpieczeństwo finansowe jest też w dużym stopniu pochodną dobrze ułożonych innych dziedzin życia, przede wszystkim życia rodzinnego czy dbałości o zdrowie. Ogromne sumy marnowane w sporach rozwodowych i towarzysząca im atmosfera bezpardonowej walki, to tylko niektóre z przykładów. Trudno też wyobrazić sobie społeczeństwo składające się z ludzi bogatych i schorowanych, szczególnie biorąc pod uwagę charakter współczesnej medycyny. A jednak przekonanie, że najlepszą gwarancją zdrowia jest przekazywanie dużej ilości naszych podatków na wykonywanie coraz droższych badań i wymagających coraz kosztowniejszego sprzętu procedur medycznych jest szeroko rozpowszechnione. W tym wypadku spora część odpowiedzialności za taki stan rzeczy spoczywa na rządzie i wpływającym nań silnym lobby farmaceutycznym, które promuje taki stan świadomości licząc na płynące stąd zyski. Niezwykle charakterystyczne jest zafałszowanie słowa profilaktyka, które kiedyś oznaczało zdrowy tryb życia i zapobieganie chorobom, dzisiaj wykonywanie jak największej ilości często zbędnych, a nawet szkodliwych dla zdrowia badań i kreowanie zjawiska przediagnozowania o bardzo szerokich i groźnych dla zdrowia oraz innych dziedzin życia konsekwencjach. Wiele osób wydaje się wierzyć, że gdyby robić im co tydzień badanie tomografem, a raz na miesiąc rezonans, to żadna choroba by się ich nie imała i czuliby się bezpiecznie.

Następnym po charakterze i edukacji piętrem budowania bogactwa jest zawsze kapitał społeczny, a przede wszystkim zaufanie w relacjach międzyludzkich, które zawsze były, a dzisiaj są jeszcze ważniejszym elementem budowania zasobności czy to poprzez karierę zawodową czy biznesową. Często w medialnych narzekaniach brak wzajemnego zaufania traktuje się jako cechę samorodną Polaków, podczas gdy w rzeczywistości jest ona pochodną indywidualnych braków w innych dziedzinach. Jeżeli raz zostaniemy potraktowani nieuczciwe, lekceważąco, wtedy w kolejnych relacjach jesteśmy już ostrożniejsi, bardziej nieufni, trudniej nam o współpracę nastawioną na wspólny sukces, a nie walkę z członkami rywalizującej koterii w urzędzie czy biznesie. Znam sytuację gdy lokalni rolnicy postanowili ratować małą ubojnię umawiając się, że tylko do niej oddadzą zwierzęta. Jednak bardzo szybko okazało się, że część z nich ulega pokusie minimalnie wyższej ceny oferowanej przez filię dużego koncernu i po cichu tam zawozi inwentarz, w rezultacie ubojnia upadła, a koncern został monopolistą i ceny obniżył. Dopiero z takich doświadczeń rodzi się nieufność i przekonanie, że nic się nie da wspólnie zrobić. Brak uczciwości i rzetelności we wzajemnych relacjach, a nie brak zaufania jest pierwotnym problemem. Dodałbym także nieumiejętność komunikowania się, otwartego, ale kulturalnego wyrażania swoich potrzeb czy interesów, umiejętności życia w sytuacji konfliktu czy rywalizacji, ale nie pozwalania by przekształciły się w wojnę na śmierć i życie.

Słabe i niewiele warte faktyczne wykształcenie oraz słabe charaktery indywidualne przekładają się na słabe wybory personalne w polityce. Kandydaci na stanowiska burmistrzów, radnych, a potem posłów i ministrów wygrywają nie wtedy gdy są skromni i rzeczowi, ale wtedy gdy umiejętnie grają na kompleksach, urojeniach czy fobiach, dobrze widziany jest szeroki gest w wydawaniu publicznego grosza. Znów zilustruję go anegdotycznym, ale znamiennym dla stylu jaki dominuje w lokalnej i wojewódzkiej polityce przykładem dialogu z obrad Małopolskiego Sejmiku Wojewódzkiego: a może byśmy zamiast jeździć na kursokonferencję dla radnych do Zakopanego, zorganizowali ją na miejscu, można by zaoszczędzić kilkadziesiąt tysięcy? Panie Kolego, przy takim budżecie! I tak szastanie środkami publicznymi jawi się jako przedłużenie indywidualnych nawyków i zyskuje społeczny poklask. Trudno jest w Polsce wygrać wybory będąc skromnym, rzeczowym i obiecując zmniejszanie długu czy likwidację deficytu, a mało kto rozumie, że pożyczone pieniądze trzeba spłacać z odsetkami i jeszcze zapłacić prowizje. Prezydenci polskich miast jeżdżą limuzynami z kierowcami, prezydenci miast szwajcarskich za punkt honoru uważają korzystanie z transportu publicznego za który czują się odpowiedzialni i to przynosi im polityczne uznanie, a budżetom gminnym i kieszeniom poszczególnych obywateli oszczędności.

I tak dochodzimy do polityki na szczeblu krajowym. Wybrani przedstawiciele obdarzonego takimi cechami narodu mają teraz zapewnić bogactwo nie tylko Polakom, ale i Polsce. W dzisiejszej sytuacji mając na uwadze wynurzenia M. Morawieckiego o tym, że dla gospodarki najlepsza jest wojna lub choćby kryzys, promowane przez WEF (World Economic Forum – Światowe Forum Ekonomiczne w Davos) hasło: nie będziesz niczego posiadał, ale będziesz szczęśliwy, niezwykle trudno jest odpowiedzieć na zadane w ankiecie pytanie, mając poczucie, że wiele tradycyjnych prawd dotyczących bogactwa staje się przedmiotem nawet nie wątpliwości, ale ataku. Jak udzielać rad, jak w momencie tak zasadniczego przewartościowania planować tradycyjne bogacenie się, gdy jego dotychczasowe rozumienie jest kwestionowane? Załóżmy jednak, że trzymamy się tradycyjnego państwa narodowego jako podmiotu we w miarę tradycyjnym świecie, które stara się stworzyć swoim obywatelom warunki do bogacenia się w idealnie rozumianym modelu gdzie różnice nie są zbyt duże, ale wystarczające dla motywacji do lepszej pracy, a wszyscy żyją na poziomie uznanym kulturowo za przyzwoity i nie zmuszający do rezygnacji z poczucia godności. Z drugiej strony pomijanie pewnych tendencji czy konieczności o skali globalnej też byłoby brakiem realizmu.

Tak jak w gospodarstwie domowym trzeba najpierw zatroszczyć się o dom, tak samo w kraju trzeba prowadzić taką politykę, aby Polacy w miarę łatwo i tanio mogli dorobić się przyzwoitego mieszkania czy domu. Tymczasem ostatnie lata to zjawisko pogłębiającego się rozwarstwienia w tej dziedzinie polegającego na tym, że mieszkania i kolejne domy budowane są jako sposób zabezpieczenia swoich oszczędności przed inflacją, co sprawia, że stają się coraz droższe, a zarobki ludzi na dorobku nie są w stanie nadgonić rosnących cen. Mieszkania dla młodych małżeństw, mieszkania plus, wszystkie te szlachetnie brzmiące programy nie zostały zrealizowane pomimo dobrych intencji ich projektodawców. Interesy lokalnych sitw, deweloperów okazały się mieć większą siłę przebicia, a może bezwładu niż szlachetne zamiary państwa.

Ogromne znaczenie ma tu katastrofa polskiej urbanistyki i planowania przestrzennego jaka dokonała się za sprawą wielokrotnego ministra i wicepremiera odpowiedzialnego za tę dziedzinę w latach 90 poprzedniego stulecia i na początku naszego wieku – Marka Pola. Raport Instytutu Geografii I przestrzennego Zagospodarowania PAN szacuje, że z powodu wadliwej lub nieistniejącej w prawdziwym tego słowa znaczeniu polityki przestrzennej polski podatnik traci co roku 84 miliardy złotych. To koszty zbędnej infrastruktury, niepotrzebnej zajętości terenu, rozlewania się miast, utraty czasu i paliwa na dojazdy i wiele, wiele innych. W tej dziedzinie przez ostatnie dekady powtarzaliśmy wszystkie błędy Zachodu, a przede wszystkim USA, o czym ostrzegały w latach 90 ubiegłego wieku jedynie słabe organizacje ekologiczne i stowarzyszenia obywatelskie. Jednak polscy politycy byli głusi na te raporty – nie chcieli się uczyć, poprzestawali na powierzchownym oglądzie sytuacji, ulegali lobbingowi i szli z prądem opinii publicznej urabianej przez komercyjne media. Do dzisiaj tych błędów nie naprawiono, choć chaotyczne zmiany przepisów, próby łatania luk i naprawiania błędów bezustannie trwają. Jednak rola planistów i urbanistów została radykalnie osłabiona na rzecz deweloperów i wpływowych architektów. Popularność małych i często źle zaprojektowanych mieszkań na postkomunistycznych osiedlach wynika dzisiaj nie tylko z ich przystępnej ceny i niskich kosztów utrzymania, ale także z atrakcyjności przestrzeni i infrastruktury społecznej.

W debacie Fundacji odpowiada dr Marcin Chmielowski

Kraj na wiecznym dorobku. To pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl kiedy odpowiadam na pytanie o to, jak się mogą wzbogacić Polska i Polacy. Poprzez nieustanne porównywanie się z bogatszym od nas zachodem, sami nie zauważyliśmy, że Polska, ogromnym wysiłkiem, ale jednak, bardzo się wzbogaciła przez ostatnie trzydzieści lat i z perspektywy krajów biednych, jesteśmy już w innym miejscu, niż kiedyś. Sama granica zachodu też się przesunęła. Dla Ukraińców czy Białorusinów – to my już jesteśmy tą dostatnią, bezpieczną krainą, a jeszcze trzy dekady temu nią nie byliśmy. Chcemy być jednak jeszcze wyżej w rankingach bogactwa i to bardzo dobrze, zamożność jest ważna. Nie występuje jednak w próżni, dlatego też kiedy myślę o wzbogaceniu się Polski i Polaków to nie widzę tylko większych sztab złota dźwiganych przez kolejnego, oby rozsądniejszego, prezesa Narodowego Banku Polskiego. Nie widzę też po prostu coraz wyższych zielonych słupków notowań, abstrakcyjnych symboli wzrostu. Coraz wyższych drapaczy chmur, coraz większych samochodów, kolejnego rzędu wielkości wyrażonego jakąś walutą. To wszystko to oczywiste znamiona bogactwa, ale też pośrednio jego efekty. Bo ten rodzaj dobrobytu, materialnego, pozostaje zawsze w ścisłym związku z bogaceniem się na innych polach. Inaczej pisząc, Polacy nie mogą bogacić się tylko gospodarczo. Za każdą zarobioną złotówką muszą stać też inne zyski. I każda zarobiona złotówka, oprócz zarabiania kolejnych, musi też odpowiadać za zarobki zupełnie innego typu. Bo ekonomia, abstrakcyjna ale ważna dziedzina tłumacząca nam, jak działa gospodarka, nie istnieje w próżni. I tak jak należy być przeciwnikiem imperializmu ekonomicznego w nauce, tak też trzeba być przeciwnikiem myślenia tylko o ekonomii w kontekście bogacenia się. Wzbogacenie się materialne nie jest nigdy oderwane od innych rodzajów zysków. Kapitał to coś więcej, niż tylko pieniądze. Są też inne kapitały, kulturowy, społeczny, listę zresztą pewnie mogliby uzupełniać dalej socjolodzy. Bogacenie się polega na zdobywaniu ich – i obracaniu nimi.

Rzeczywistość to targowisko, na którym możemy się wymieniać różnymi dobrami, po różnych kursach, z różnymi ludźmi, ale to targowisko ma też swój wymiar społeczny i kulturowy, a nie tylko gospodarczy. Wzbogacenie się nie polega więc na czysto ekonomicznym pomnażaniu dobrobytu. To jest niemożliwe. Wzbogacić się Polacy mogą tylko wtedy, kiedy skutecznie będą obracać różnorodnymi kapitałami, tymi namacalnymi i nie, kiedy będą pamiętać o tym, że zysk to nie tylko pieniądze, ale też inne wartości i że niektóre z nich są niepoliczalne. W wielkim kantorze świata można je jednak zamieniać też na twardą walutę. Pieniądze można zarabiać także dzięki temu, że skutecznie wykorzystuje się kapitał kulturowy. Im ma się ich więcej, tym bardziej można też pomóc, oczywiście dobrowolnie, swojej wspólnocie, wydźwignąć innych, dać im wędkę, a nawet rybę tym, którzy są za słabi aby łowić. Zarabianie to naczynia połączone, ale też gra o sumie dodatniej. Polska gospodarka, ale też Polska jako całość, muszą być takimi grami. Zysk jednego gracza musi być też zyskiem dla innych.

To obracanie kapitałów nie może się jednak odbywać w ten sposób, że głównym graczem jest państwo. Im więcej wymian tym lepiej, ale do tego jest potrzebna decentralizacja, wolność jednostki – idąca w parze z odpowiedzialnością za efekty wymiany, a także niewiele, ale jasnych reguł. Środki wymiany także powinny być trwałe. Postulat pieniądza, który jest czymś więcej niż papierkami i żetonami z orzełkiem, w dobie szalejącej inflacji niestety zmierzamy właśnie w tym niepoważnym kierunku, powinien iść w parze z postulatem dezinflacji też i innych kapitałów. Inflacja stopni, tytułów, ale też innych zinstytucjonalizowanych form kapitału kulturowego powoduje, że znaczą one coraz mniej. I nie jest to postulat krytyczny wobec sformalizowanych tytułów do tego kapitału, a jedynie wezwanie do remanentu. Warto przejrzeć listę swoich autorytetów i zastanowić się, kto na niej znalazł się dlatego, że jest głośny, a kto dlatego, że ma coś do powiedzenia. To też będzie świetny sposób na audyt zdewaluowanej przestrzeni publicznej. Polacy mogą wzbogacić się na wiele sposobów. Zarobić kapitał, a później też spożytkować odsetki od niego, od każdego z tutaj wymienionych kapitałów, różnorodnie. Tak zresztą powinni to zrobić, stawiając na dywersyfikację, finansowanie różnych pomysłów – byleby bez szkodzenia przy tym innym. Libertarianizm zresztą podpowiada, co jest zakazane: nie wolno zawłaszczać cudzego mienia, nie wolno też fizycznie krzywdzić innych. Tyle reguł wystarczy, jeśli są konsekwentnie egzekwowane i wszyscy będą pod nie podlegać.

Polska może natomiast wzbogacić się tylko na jeden sposób. Wtedy, kiedy będą bogacić się Polacy. Nie ma bowiem Polski bez Polaków, a jak już pokazała historia, w drugą stronę jest to możliwe. Polska jako kraj czy państwo nie istnieje bez ludzi, którzy podpisują się pod tą identyfikacją, mówią o sobie, że są Polkami i Polakami. Nie istnieje też bogata Polska bez bogatych Polaków. Biedni Polacy – zawsze będą oznaczać biedną Polskę.

Marcin Chmielowski

W debacie Fundacji odpowiada Łukasz Warzecha

Na pytanie „jak wzbogacić się mogą Polska i Polacy?” można odpowiedzieć bardzo krótko stosując metodę a contrario: będzie to możliwe, jeśli polskie państwo zacznie działać odwrotnie niż w ostatnich latach. Dopełnieniem tej odpowiedzi mogłoby być stwierdzenie, że należy Polakom dać po prostu więcej wolności i sprawić, żeby państwo przestało się wtrącać w ich życie. A to właśnie jest kierunek odwrotny do obecnego. Rozwińmy te tezy.

Polska i Polacy po 1989 r. wzbogacili się niebywale – a przynajmniej bogacili się do pewnego momentu. W 1991 nasz roczny PKB na głowę był najniższy w dziejach III RP, niższy niż rok wcześniej, i wynosił 4744 dol. W 2019 r. był rekordowo wysoki po okresie 28 lat nieustającego wzrostu i wyniósł 14987 dol. W 2020 – uwaga – spadł i wynosił 14588 dol. Tego progu załamania nie powinniśmy lekceważyć. Warto też popatrzeć na tempo wzrostu PKB, które charakteryzują okresowe fluktuacje, ale które spadać zaczęło jeszcze w 2019 r., przed pandemią, w której zaliczyło spektakularne nurkowanie, kwartalnie lądując nawet poniżej zera.

O źródłach naszego sukcesu można by napisać nie jedną, ale kilka książek – i to z różnych punktów widzenia, sprzecznych i spierających się ze sobą. Przedstawię tutaj własną bardzo skrótową, hasłową wręcz diagnozę. Po pierwsze – z różnych powodów Polska zmierza niestety stałym kursem, począwszy od początku lat 90., od największej do stopniowo coraz bardziej ograniczonej wolności gospodarczej, gdzie za punkt wyjścia powinniśmy uznać uchwaloną jeszcze u schyłku PRL ustawę Mieczysława Wilczka, bez żadnych wątpliwości architekta polskich przemian gospodarczych w stopniu wcale nie mniejszym niż Leszek Balcerowicz nieco później. A może nawet większym. Gdyby wolność gospodarcza wprowadzona ustawą Wilczka to było 100, dziś bylibyśmy na poziomie najwyżej 50, albo poniżej.

Paradoksalnie, ten antyliberalny kurs jest odwrotnością wzrostu naszej zamożności, która mogłaby rosnąć znacznie prędzej, gdyby był inny. Kolejnym paradoksem jest, że najdalej idąca liberalizacja nastąpiła w okresie rządów postkomunistów, a więc w latach 2001-2005, zaś największe, w historii III RP bezprecedensowe ograniczenie wolności gospodarczej ma miejsce po 2015, czyli w okresie rządów ugrupowania nazywającego się prawicą. Po drugie – sukcesy, jakie osiągnęliśmy, nie są skutkiem działania państwa, ale zostały osiągnięte mimo jego interwencji. Dla przedsiębiorczych Polaków państwo było zawsze raczej wrogiem niż sojusznikiem. Tak było w PRL, a krótki okres wolności na przełomie lat 80. i 90. to było o wiele za mało, żeby to przekonanie zmienić. Dlatego dzisiaj państwo nadal postrzegane jest przez wielu jako przeciwnik, z którym trzeba nauczyć się walczyć, a nie jako sprzymierzeniec, nie tylko w sferze gospodarczej.

Po trzecie – nie wszyscy na sukcesie skorzystali, z różnych przyczyn, także całkowicie obiektywnych, a to z czasem pozwoliło obecnie rządzącym zbudować skuteczną narrację, przeciwstawiającą „Polskę solidarną” „Polsce liberalnej”. Przy czym „Polska solidarna” jest przedstawiana jako nieponosząca żadnej winy za swoją sytuację, uciemiężona, szlachetna i patriotyczna; „Polska liberalna” – jako sprzyjająca obcym siłom, kombinatorska, uwikłana w wątpliwe układy. Do worka z napisem „Polska liberalna” wrzucono zarówno większość przedsiębiorców, jak i wolnych zawodów czy przedstawicieli tworzącej się w bólach klasy średniej, a więc prawie wszystkich tych, którzy w III RP zdołali odnieść względny sukces. Odtwarzam tutaj uproszczony schemat, ale taka jest przecież natura tak zwanych narracji – to właśnie uproszczone przekazy, bo tylko takie są w stanie kształtować świadomość społeczną na większą skalę.

Po czwarte – obecna władza uznaje przedsiębiorców za zło konieczne, przede wszystkim za źródło przychodów budżetowych. To na nich nakładane są największe obciążenia, to oni są najbardziej skrępowani przepisami, to ich traktuje się z największą bezwzględnością. To skutek nałożenia się na siebie kilku czynników, począwszy od populistycznego wyczucia oczekiwań elektoratu, po osobiste fobie czy ignorancję przywódcy obozu rządzącego w sprawach gospodarczych. To krótkie podsumowanie sytuacji pozwala wskazać, co trzeba zmienić, żeby Polska mogła zacząć jak najszybciej wydobywać się z problemów, w jakich nieuchronnie się teraz pogrąża – wraz z dużą częścią zachodniego świata, ale jednak w tempie szybszym ze względu na nałożenie się na siebie wielu endemicznych, a bardzo niesprzyjających okoliczności. Do takich okoliczności endemicznych należą choćby fatalne skutki Polskiego Ładu i zamieszania w systemie podatkowym, jakie wprowadził, mnożenia opłat i podatków, rosnącej liczby ograniczeń i formalnych obowiązków, nakładanych na przedsiębiorców, zamrażania części gospodarki w trakcie epidemii czy przyjętej linii działania wobec wojny na Ukrainie, której najbardziej charakterystycznym rysem jest nieliczenie się z kosztami podejmowanych działań.

Zanim powie się jednak cokolwiek o konkretnych rozwiązaniach, ważne jest przyjęcie odmiennej aksjologicznej podstawy od dziś obowiązującej: założenia – opartego nie na czczych domniemaniach, lecz na doświadczeniu ostatnich co najmniej 200 lat zachodniego świata – że większa wolność gospodarcza jest korzystna dla wszystkich, a nie dla wybranej grupy uprzywilejowanych. To założenie wymaga jednak rezygnacji z niektórych nowomodnych dogmatów, którymi atakuje się nie tylko klasyczny liberalizm, ale także w ogóle klasyczną ekonomię, reklamując w zamian coś nazywanego pokrętnie „nową ekonomią”, w której rzekomo nie obowiązują tradycyjne reguły i możliwe jest na przykład zadłużanie się w nieskończoność.

Jeden z takich dogmatów to przekonanie, że nierówności są złe same w sobie – a nie jedynie wówczas, gdy prowadzą do widocznych złych skutków – więc trzeba z nimi walczyć systemowo w każdej sytuacji i za wszelką cenę. Inny, całkowicie fałszywy dogmat, bardzo dzisiaj widoczny w Polsce, to twierdzenie, że państwo jest efektywniejszym, a na pewno „sprawiedliwszym” podmiotem w relacjach gospodarczych niż prywatne firmy. Realizacja tego dogmatu prowadzi do sytuacji takich jak w przypadku powołania Polskiej Grupy Spożywczej, która będąc własnością skarbu państwa, jednocześnie będzie konkurować z podmiotami prywatnymi na rynku przez to samo państwo regulowanym. Jest to po prostu akt nieuczciwej konkurencji.

Co zatem robić? Nie miejsce tutaj na konkretne i drobiazgowe zalecenia, dotyczące na przykład konstrukcji systemu podatkowego – choć wiele takich można by wymienić, jak choćby skończenie z absurdem opodatkowania wynagrodzeń wypłacanych przez państwo. Ważniejsze nawet niż zmniejszanie obciążeń są trzy kwestie. Po pierwsze – radykalne uproszczenie mechanizmów prawnych i fiskalnych, przede wszystkim przepisów podatkowych. Drastycznymi przykładami ich koszmarnego skomplikowania i niskiej jakości są przepisy ustawy o VAT oraz przepisy Polskiego Ładu. Przedsiębiorcy muszą spędzać mnóstwo czasu i wydawać pieniądze na wypełnianie formalności zamiast na obmyślanie najlepszych sposób prowadzenia biznesu. Po drugie – likwidacja jak największej liczby barier biurokratycznych dla prowadzenia działalności. Te dwie kwestie bywają wskazywane przez przedsiębiorców częściej jako poważne problemy niż sama wysokość podatków.
Po trzecie – zdecydowane ograniczenie ekspansji państwa w gospodarce. Udział państwowych firm w PKB to w Polsce nawet do 30 proc., podczas gdy w UE to średnio zaledwie 10 proc. Znów – widać tu znaczącą zmianę na niekorzyść po 2015 r. Ma to doniosłe skutki. O jednym była już mowa: w niektórych dziedzinach państwo jest uczestnikiem pozornie rynkowej gry i zarazem ustala jej reguły. Inny, rzadziej dostrzegany, ma ogromne konsekwencje: to uzależnienie rosnącej grupy pracowników od państwa, a więc od jego polityki, a więc także od konkretnej siły politycznej.

Motywacja powiększania państwowego sektora jest niestety również właśnie taka. W ten sposób politycy budują lojalność coraz większych grup wyborców, których stabilizacja życiowa zaczyna zależeć nie od kompetencji, zdolności, doświadczenia zawodowego czy pomysłowości, ale od wypełniania politycznych poleceń w sektorze państwowym, który właśnie do celów politycznych jest chętnie wykorzystywany. To psucie społeczeństwa i psucie gospodarki. Są też warunki dodatkowe. Pierwszy to potraktowanie wreszcie serio zasady, którą trzeba było zapisać w ustawie Prawo przedsiębiorców (art. 8.), choć jest to przecież jedna z podstawowych reguł prawnych w każdym zachodnim porządku prawnym od czasów rzymskich i w ogóle nie powinna być nigdzie zapisywana, bo nie powinno to być konieczne: co nie jest zakazane, jest dozwolone. Drugi to rezygnacja z podsycania irracjonalnego i przede wszystkim z gruntu nieprawdziwego podziału na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną”.

Nie jestem jednak optymistą. Choć w moim przekonaniu paradygmat, na jakim opierają się rządzący po 2015 r., jest wyjątkowo niekorzystny dla budowania osobistej pomyślności, trudno dzisiaj wyobrazić sobie wyraźny zwrot w polskiej polityce gospodarczej nawet przy zmianie władzy. Różnice są bowiem niewielkie: to kwestia rozłożenia akcentów, ograniczeń w jednym miejscu, aby w innym zaplanować jeszcze większą ekspansję fiskalną, rewizji niektórych programów tam, gdzie należałoby je po prostu skasować. Takie podejście wynika z oczekiwań elektoratu, a ten jest w przeważającej części coraz silniej roszczeniowy.

Niestety, czasu prosperity nie wykorzystano na budowanie rezerw na gorszy okres, choćby poprzez dążenie do zrównoważenia budżetu (prawdziwego, nie propagandowego). Walka o poparcie polityczne w czasie bardzo szybkiego pogarszania się warunków ekonomicznych polega na licytowaniu się na hojność w wydawaniu publicznych pieniędzy. W ten zaś sposób nie tylko nie da się zbudować pomyślności obywateli, ale nawet nie da się złagodzić kryzysu. Wręcz przeciwnie – nawet się go pogłębi.

Łukasz Warzecha