W debacie Fundacji odpowiada prof. Stanisław Bieleń

        Temat jest interesującą prowokacją intelektualną. Można się do niego odnieść całkiem praktycznie i z entuzjazmem, bo któż z nas nie chciałby być bogatym, zdrowym i szczęśliwym. Można także spojrzeć erudycyjnie i refleksyjnie z pozycji doktryn politycznych i ekonomicznych, zastanowić się, co decyduje o bogaceniu się ludzi i jakie są tego konsekwencje.

        Przypomina się zawołanie XIX-wiecznego myśliciela i ministra burżuazyjnej Francji Françoisa Guizota: „Bogaćcie się przez pracę i oszczędzanie!” Niestety, często bywało tak w historii, że bogactwo nie miało nic wspólnego ani z pracą, ani z oszczędzaniem. Było wynikiem rozmaitych patologii i wynaturzeń, od grabieży cudzego mienia poczynając, poprzez wyzysk, rentę i dziedziczenie, na korupcji i cwaniactwie kończąc. W dawnej Rzeczypospolitej na bogactwo szlachty i duchowieństwa harowali chłopi pańszczyźniani, których status społeczny miał charakter niewolniczy. Bogactwo służyło zaspokajaniu egoistycznych potrzeb wąskiej grupy społecznej, wyrażających się w sybarytyzmie, rozrzutności i marnotrawstwie. Podobnie jest w epoce kapitalizmu, w której „ziemia obiecana” wcale nie była i nie jest szansą bogacenia się dla wszystkich. Patologie współczesnego kapitalizmu nie wymagają komentarzy, bo napisano na ten temat wyjątkowo dużo. Pęd do bogacenia się kosztem zasobów naturalnych planety dobitnie pokazuje, że człowiek jest istotą pazerną, a egoizm wąskiej grupy bierze górę nad zdrowym rozsądkiem i moralnością, nie mówiąc o sprawiedliwości.

       Zróżnicowanie społeczeństw na tle redystrybucji dóbr jest stare jak świat. Warto więc mieć na uwadze to, że niezależnie od panującego systemu społeczno-ekonomicznego zawsze będzie istnieć podział na tych, co koncentrują w swoim ręku gros bogactwa i na całą resztę, która na to bogactwo pracuje. Nawet największe demokracje świata, w tym Stany Zjednoczone, nie uniknęły zjawiska oligarchizacji, czyli koncentracji bogactwa i władzy stosunkowo niewielkiego odsetka społeczeństwa nad całą resztą. (Nie bez powodu USA nazywane są „bogatym krajem biednych ludzi”. Z danych Rezerwy Federalnej USA wynika, że najbogatsze 10 % Amerykanów jest w posiadaniu aż 89 % wszystkich akcji będących w rękach gospodarstw domowych). Problem sprowadza się do tego, aby utrzymywać system społeczno-gospodarczy we względnej równowadze, za co odpowiadają władze o różnym stopniu legitymizacji społecznej – od „liberalnej” demokracji, po uzurpacje i dyktatury.

        Stosunek do bogacenia się zależy od etosu społecznego, warunkowanego charakterem gospodarki, tradycjami kulturowymi, motywacjami religijnymi i doktryną rządzących. Podstawowa różnica w zachodnim kręgu cywilizacyjnym w odniesieniu do bogacenia się polegała na tym, że w Europie Zachodniej zwyciężył mieszczański model życia typu produkcyjnego, oparty na oszczędności, wyrzeczeniach, a nawet ascezie i bezinteresowności (etos kupiecki). W Europie Środkowej, w tym w Polsce, stosunki zależności feudalnych przetrwały aż do lat czterdziestych XX wieku. Mimo przemian cywilizacyjnych szlachecki etos przenikał do modelu życia współczesnego Polaka. Warstwa ziemiańska znikła wprawdzie z życia społecznego w II połowie XX wieku, ale nostalgia za tym „dworkowym”, „konsumpcyjnym” i „pasożytniczym” sposobem życia odżywa po wielu latach w różnych, nieraz paradoksalnych formach. Publiczne i ostentacyjne demonstrowanie bogactwa oraz towarzyszące temu wynoszenie się nad innych przypomina najgorsze cechy, pokazane kiedyś przez amerykańskiego ekonomistę i socjologa Thorsteina Veblena w jego Teorii klasy próżniaczej. Gdyby żył w dzisiejszych czasach, to mimo że wiele rzeczy przewidział, byłby zaskoczony ekscesami finansowego i politycznego establishmentu w różnych krajach.

        Na tle krótko zarysowanych determinizmów i paradoksów uważam, że Polska i Polacy zasługują na to, aby żyć w dostatku i dobrobycie, co niekoniecznie oznacza bogactwo. Powiedziałbym, że chodzi raczej o coraz wyższy poziom zamożności i komfortu warunków życiowych. Ten szczęśliwy dobrostan jest warunkowany przede wszystkim organizacją państwa, aby mądrze kierowało redystrybucją bogactwa społecznego. Chodzi o takie ułożenie relacji między gospodarką, sektorem finansów i władzy oraz społeczeństwem, aby wszyscy byli beneficjentami podziału zysków, aby społeczeństwo traktowane podmiotowo, mogło kontrolować działania państwa w tym zakresie. Ono zaś ma stać na straży reguł, pozwalających moderować rozwój gospodarczy w pożądanym i akceptowanym przez demokratyczną większość kierunku. Jeśli górę weźmie sektor finansowy, tak jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych, państwo staje się narzędziem w realizacji jego celów, nieraz dalekich od potrzeb bytowych obywateli.

        Polakom potrzeba zatem mądrego państwa i racjonalnych elit rządzących (kreowanych głównie przez partie polityczne), które odwróciłyby „amerykanizację” jako wzór godny naśladowania i postawiły na doktrynę państwa i gospodarki jako dobra wspólnego, dbającego o równomierny wzrost poziomu życia i stopniowego bogacenia się obywateli. Procesy te nie idą jednak w parze z roztropnością, ani racjonalnością wyborów. Trzeba ogromnego wielopokoleniowego wysiłku edukacyjnego, aby takie wzory i nawyki zaszczepić w szerokich kręgach społecznych. Można przecież być bogatym, a głupim. Można dzięki bogactwu osiągnąć najwyższy status społeczny, jak kiedyś magnateria w Rzeczypospolitej, ale kierować się prywatą i egoizmem, doprowadzając do katastrofy najważniejsze dobro publiczne, jakim jest państwo. Można bogacić się za wszelką cenę, zapominając o wspólnocie. Czy zatem bogacenie się i bogactwo są celem samym w sobie, czy też powinny stać się środkiem do innych celów? Wydaje się, że odpowiedź jest oczywista, ale praktyka różne ma oblicza.

        Mądre rządy formułują doktryny państwowe, które powinny godzić to, co indywidualne, z tym co wspólnotowe; to, co materialne, z tym, co duchowe. Zarówno w Polsce feudalnej, jak i kapitalistycznej warstwy najbogatsze tkwiły i tkwią niestety w zdecydowanym egoizmie. Nie chcę tu charakteryzować eksperymentu Polski Ludowej, bo mogłoby się okazać, że ówczesna doktryna państwowa po raz pierwszy w dziejach wskazywała na konieczność równomiernego i w miarę sprawiedliwego rozproszenia bogactwa społecznego. Można wiele ówczesnych rozwiązań krytykować z dzisiejszej perspektywy, ale nad wieloma warto się też poważnie zastanowić. Czy awans społeczny ludzi, wywodzących się z dołów społecznych nie był przypadkiem sposobem na wyrównanie głębokich różnic na tle bogactwa i biedy? Nie uniknięto wtedy wielu błędów systemowych, tłumiąc i reglamentując ludzką innowacyjność i przedsiębiorczość, ale stworzono pewne podstawy dobrostanu, opartego na tworzeniu majątku narodowego, zapewniającego dostęp do pracy i opieki socjalnej. Obecnie coraz więcej ludzi z różnych branż przyznaje, że państwo nie może ich zostawiać samych sobie.

        Dobrobyt nie polega jedynie na zapewnieniu dostatku materialnego wybranym grupom, którym się powiodło. Bogacenie się oznacza stałe podnoszenie poziomu życia, który wymaga nie tylko wytężonej pracy, ale także gwarancji prawnych ze strony państwa, że dobra nabyte (w tym własność prywatna) nie zostaną zagrożone, a nawet zagrabione. Nie bez znaczenia jest legalne i uczciwe dochodzenie do bogactwa, ale także społeczna kontrola jego pożytkowania. Może to zabrzmi naiwnie, ale ogałacanie planety dla celów prywatnych korporacji z takich dóbr, jak czyste powietrze, dostęp do wody pitnej, ocieplenie klimatu czy zatrucie środowiska, nie mówiąc o rozbójniczej gospodarce przestrzennej, wymaga „wielkiego przebudzenia” społeczeństw, aby wywrzeć zdecydowany wpływ na rządzących w pożądanym kierunku z punktu widzenia racji istnienia ludzkiego gatunku i całego ziemskiego globu.

        Kto jednak doprowadzi do tego, aby stworzyć w Polsce odpowiednie instytucje „włączające”, umożliwiające społeczeństwu wyrażanie woli, ale i powoływanie skutecznych rządów, odpowiedzialnych przed obywatelami za realizację decyzji władczych? Muszą zaistnieć instytucje „inkluzywne”, przeznaczone dla wszystkich, tworzące pole gry z regułami jednakowymi dla uczestników, zapewniające „pluralistyczne rozłożenie władzy”, a zarazem zabezpieczające innowacyjny wzrost gospodarczy. Wydaje się, że niezależnie od demokratycznych przemian ustrojowych i budowy gospodarki kapitalistycznej ciągle przeważają instytucje „ekskluzywne”, odgradzające się od ogółu, „wyzyskujące”, tak w sferze gospodarczej jak i politycznej. Warto w tym kontekście przeczytać, co piszą na ten temat Daron Acemoglu i James Robinson w książce Dlaczego narody przegrywają. Źródła władzy, pomyślności i ubóstwa.

        Obecnie wiele państw, w tym Polska, znajduje się w polu sił amerykańskiego sektora finansowego. Jego demontaż jest praktycznie niewykonalny, przynajmniej w przewidywalnej perspektywie. Dlatego bogacenie się Polski i Polaków będzie na długi czas funkcją wzlotów i dramatów, jakie gospodarce światowej zafunduje fałszywie rozumiany kapitalizm państwowy, daleki od konkurencji wolnorynkowej. Z tym wiążą się rozmaite kryzysy i regresy. Dlatego tak ważne jest edukowanie ludzi w kierunku racjonalnego gospodarowania, oszczędzania, dyscypliny i kompetencji. Także możliwości dojrzenia alternatyw i obrony własnej specyfiki rozwojowej. Pilnie potrzebna jest spójna doktryna państwowa, oparta na szerokim konsensusie politycznym, która wyznaczy cele wzrostu i zrównoważonego rozwoju, bez wynaturzeń militarystycznych, czy zaniedbań cywilizacyjnych (regres nauki i oświaty). Z doktryny tej winna wynikać wizja Polski, w której siła pieniądza nie zepchnie zupełnie na margines siły ideałów: nowoczesności i poszanowania dla tradycji, uznania integracyjnej wspólnoty z mądrą obroną własnej tożsamości, tolerancji i współodczuwania, wewnątrzsterowności i autonomii decyzyjnej.

        Stan debaty publicznej i jakość rządzenia nie napawają w tych sprawach optymizmem. Wydaje się, że psychika i świadomość narodowa nie są przygotowane na to, aby zrozumieć, że zagrożeniem dla rozwoju jest przede wszystkim bezwzględna rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi, Chinami, Unią Europejską, Japonią, Rosją, Indiami i innymi „wschodzącymi” potęgami. Sztuka wykorzystania tej rywalizacji dla własnych celów i korzyści jest póki co poza realizacyjnym zasięgiem ekip rządzących Polską.

prof. Stanisław Bieleń
politolog