W debacie Fundacji odpowiada Łukasz Warzecha

Na pytanie „jak wzbogacić się mogą Polska i Polacy?” można odpowiedzieć bardzo krótko stosując metodę a contrario: będzie to możliwe, jeśli polskie państwo zacznie działać odwrotnie niż w ostatnich latach. Dopełnieniem tej odpowiedzi mogłoby być stwierdzenie, że należy Polakom dać po prostu więcej wolności i sprawić, żeby państwo przestało się wtrącać w ich życie. A to właśnie jest kierunek odwrotny do obecnego. Rozwińmy te tezy.

Polska i Polacy po 1989 r. wzbogacili się niebywale – a przynajmniej bogacili się do pewnego momentu. W 1991 nasz roczny PKB na głowę był najniższy w dziejach III RP, niższy niż rok wcześniej, i wynosił 4744 dol. W 2019 r. był rekordowo wysoki po okresie 28 lat nieustającego wzrostu i wyniósł 14987 dol. W 2020 – uwaga – spadł i wynosił 14588 dol. Tego progu załamania nie powinniśmy lekceważyć. Warto też popatrzeć na tempo wzrostu PKB, które charakteryzują okresowe fluktuacje, ale które spadać zaczęło jeszcze w 2019 r., przed pandemią, w której zaliczyło spektakularne nurkowanie, kwartalnie lądując nawet poniżej zera.

O źródłach naszego sukcesu można by napisać nie jedną, ale kilka książek – i to z różnych punktów widzenia, sprzecznych i spierających się ze sobą. Przedstawię tutaj własną bardzo skrótową, hasłową wręcz diagnozę. Po pierwsze – z różnych powodów Polska zmierza niestety stałym kursem, począwszy od początku lat 90., od największej do stopniowo coraz bardziej ograniczonej wolności gospodarczej, gdzie za punkt wyjścia powinniśmy uznać uchwaloną jeszcze u schyłku PRL ustawę Mieczysława Wilczka, bez żadnych wątpliwości architekta polskich przemian gospodarczych w stopniu wcale nie mniejszym niż Leszek Balcerowicz nieco później. A może nawet większym. Gdyby wolność gospodarcza wprowadzona ustawą Wilczka to było 100, dziś bylibyśmy na poziomie najwyżej 50, albo poniżej.

Paradoksalnie, ten antyliberalny kurs jest odwrotnością wzrostu naszej zamożności, która mogłaby rosnąć znacznie prędzej, gdyby był inny. Kolejnym paradoksem jest, że najdalej idąca liberalizacja nastąpiła w okresie rządów postkomunistów, a więc w latach 2001-2005, zaś największe, w historii III RP bezprecedensowe ograniczenie wolności gospodarczej ma miejsce po 2015, czyli w okresie rządów ugrupowania nazywającego się prawicą. Po drugie – sukcesy, jakie osiągnęliśmy, nie są skutkiem działania państwa, ale zostały osiągnięte mimo jego interwencji. Dla przedsiębiorczych Polaków państwo było zawsze raczej wrogiem niż sojusznikiem. Tak było w PRL, a krótki okres wolności na przełomie lat 80. i 90. to było o wiele za mało, żeby to przekonanie zmienić. Dlatego dzisiaj państwo nadal postrzegane jest przez wielu jako przeciwnik, z którym trzeba nauczyć się walczyć, a nie jako sprzymierzeniec, nie tylko w sferze gospodarczej.

Po trzecie – nie wszyscy na sukcesie skorzystali, z różnych przyczyn, także całkowicie obiektywnych, a to z czasem pozwoliło obecnie rządzącym zbudować skuteczną narrację, przeciwstawiającą „Polskę solidarną” „Polsce liberalnej”. Przy czym „Polska solidarna” jest przedstawiana jako nieponosząca żadnej winy za swoją sytuację, uciemiężona, szlachetna i patriotyczna; „Polska liberalna” – jako sprzyjająca obcym siłom, kombinatorska, uwikłana w wątpliwe układy. Do worka z napisem „Polska liberalna” wrzucono zarówno większość przedsiębiorców, jak i wolnych zawodów czy przedstawicieli tworzącej się w bólach klasy średniej, a więc prawie wszystkich tych, którzy w III RP zdołali odnieść względny sukces. Odtwarzam tutaj uproszczony schemat, ale taka jest przecież natura tak zwanych narracji – to właśnie uproszczone przekazy, bo tylko takie są w stanie kształtować świadomość społeczną na większą skalę.

Po czwarte – obecna władza uznaje przedsiębiorców za zło konieczne, przede wszystkim za źródło przychodów budżetowych. To na nich nakładane są największe obciążenia, to oni są najbardziej skrępowani przepisami, to ich traktuje się z największą bezwzględnością. To skutek nałożenia się na siebie kilku czynników, począwszy od populistycznego wyczucia oczekiwań elektoratu, po osobiste fobie czy ignorancję przywódcy obozu rządzącego w sprawach gospodarczych. To krótkie podsumowanie sytuacji pozwala wskazać, co trzeba zmienić, żeby Polska mogła zacząć jak najszybciej wydobywać się z problemów, w jakich nieuchronnie się teraz pogrąża – wraz z dużą częścią zachodniego świata, ale jednak w tempie szybszym ze względu na nałożenie się na siebie wielu endemicznych, a bardzo niesprzyjających okoliczności. Do takich okoliczności endemicznych należą choćby fatalne skutki Polskiego Ładu i zamieszania w systemie podatkowym, jakie wprowadził, mnożenia opłat i podatków, rosnącej liczby ograniczeń i formalnych obowiązków, nakładanych na przedsiębiorców, zamrażania części gospodarki w trakcie epidemii czy przyjętej linii działania wobec wojny na Ukrainie, której najbardziej charakterystycznym rysem jest nieliczenie się z kosztami podejmowanych działań.

Zanim powie się jednak cokolwiek o konkretnych rozwiązaniach, ważne jest przyjęcie odmiennej aksjologicznej podstawy od dziś obowiązującej: założenia – opartego nie na czczych domniemaniach, lecz na doświadczeniu ostatnich co najmniej 200 lat zachodniego świata – że większa wolność gospodarcza jest korzystna dla wszystkich, a nie dla wybranej grupy uprzywilejowanych. To założenie wymaga jednak rezygnacji z niektórych nowomodnych dogmatów, którymi atakuje się nie tylko klasyczny liberalizm, ale także w ogóle klasyczną ekonomię, reklamując w zamian coś nazywanego pokrętnie „nową ekonomią”, w której rzekomo nie obowiązują tradycyjne reguły i możliwe jest na przykład zadłużanie się w nieskończoność.

Jeden z takich dogmatów to przekonanie, że nierówności są złe same w sobie – a nie jedynie wówczas, gdy prowadzą do widocznych złych skutków – więc trzeba z nimi walczyć systemowo w każdej sytuacji i za wszelką cenę. Inny, całkowicie fałszywy dogmat, bardzo dzisiaj widoczny w Polsce, to twierdzenie, że państwo jest efektywniejszym, a na pewno „sprawiedliwszym” podmiotem w relacjach gospodarczych niż prywatne firmy. Realizacja tego dogmatu prowadzi do sytuacji takich jak w przypadku powołania Polskiej Grupy Spożywczej, która będąc własnością skarbu państwa, jednocześnie będzie konkurować z podmiotami prywatnymi na rynku przez to samo państwo regulowanym. Jest to po prostu akt nieuczciwej konkurencji.

Co zatem robić? Nie miejsce tutaj na konkretne i drobiazgowe zalecenia, dotyczące na przykład konstrukcji systemu podatkowego – choć wiele takich można by wymienić, jak choćby skończenie z absurdem opodatkowania wynagrodzeń wypłacanych przez państwo. Ważniejsze nawet niż zmniejszanie obciążeń są trzy kwestie. Po pierwsze – radykalne uproszczenie mechanizmów prawnych i fiskalnych, przede wszystkim przepisów podatkowych. Drastycznymi przykładami ich koszmarnego skomplikowania i niskiej jakości są przepisy ustawy o VAT oraz przepisy Polskiego Ładu. Przedsiębiorcy muszą spędzać mnóstwo czasu i wydawać pieniądze na wypełnianie formalności zamiast na obmyślanie najlepszych sposób prowadzenia biznesu. Po drugie – likwidacja jak największej liczby barier biurokratycznych dla prowadzenia działalności. Te dwie kwestie bywają wskazywane przez przedsiębiorców częściej jako poważne problemy niż sama wysokość podatków.
Po trzecie – zdecydowane ograniczenie ekspansji państwa w gospodarce. Udział państwowych firm w PKB to w Polsce nawet do 30 proc., podczas gdy w UE to średnio zaledwie 10 proc. Znów – widać tu znaczącą zmianę na niekorzyść po 2015 r. Ma to doniosłe skutki. O jednym była już mowa: w niektórych dziedzinach państwo jest uczestnikiem pozornie rynkowej gry i zarazem ustala jej reguły. Inny, rzadziej dostrzegany, ma ogromne konsekwencje: to uzależnienie rosnącej grupy pracowników od państwa, a więc od jego polityki, a więc także od konkretnej siły politycznej.

Motywacja powiększania państwowego sektora jest niestety również właśnie taka. W ten sposób politycy budują lojalność coraz większych grup wyborców, których stabilizacja życiowa zaczyna zależeć nie od kompetencji, zdolności, doświadczenia zawodowego czy pomysłowości, ale od wypełniania politycznych poleceń w sektorze państwowym, który właśnie do celów politycznych jest chętnie wykorzystywany. To psucie społeczeństwa i psucie gospodarki. Są też warunki dodatkowe. Pierwszy to potraktowanie wreszcie serio zasady, którą trzeba było zapisać w ustawie Prawo przedsiębiorców (art. 8.), choć jest to przecież jedna z podstawowych reguł prawnych w każdym zachodnim porządku prawnym od czasów rzymskich i w ogóle nie powinna być nigdzie zapisywana, bo nie powinno to być konieczne: co nie jest zakazane, jest dozwolone. Drugi to rezygnacja z podsycania irracjonalnego i przede wszystkim z gruntu nieprawdziwego podziału na „Polskę solidarną” i „Polskę liberalną”.

Nie jestem jednak optymistą. Choć w moim przekonaniu paradygmat, na jakim opierają się rządzący po 2015 r., jest wyjątkowo niekorzystny dla budowania osobistej pomyślności, trudno dzisiaj wyobrazić sobie wyraźny zwrot w polskiej polityce gospodarczej nawet przy zmianie władzy. Różnice są bowiem niewielkie: to kwestia rozłożenia akcentów, ograniczeń w jednym miejscu, aby w innym zaplanować jeszcze większą ekspansję fiskalną, rewizji niektórych programów tam, gdzie należałoby je po prostu skasować. Takie podejście wynika z oczekiwań elektoratu, a ten jest w przeważającej części coraz silniej roszczeniowy.

Niestety, czasu prosperity nie wykorzystano na budowanie rezerw na gorszy okres, choćby poprzez dążenie do zrównoważenia budżetu (prawdziwego, nie propagandowego). Walka o poparcie polityczne w czasie bardzo szybkiego pogarszania się warunków ekonomicznych polega na licytowaniu się na hojność w wydawaniu publicznych pieniędzy. W ten zaś sposób nie tylko nie da się zbudować pomyślności obywateli, ale nawet nie da się złagodzić kryzysu. Wręcz przeciwnie – nawet się go pogłębi.

Łukasz Warzecha