W debacie Fundacji odpowiada Witold Gadowski

Lubimy myśleć o sobie, że jesteśmy patriotami, Polakami – patriotami. Na tym zwykle zatrzymuje się pierwsza potrzeba definicji. Dalej pojawia się proste pytanie: po co nam Polska? I tu sytuacja staje się bardziej skomplikowana. Polska jest nam potrzebna jako idea, konkretne miejsce, historyczny zapis doświadczeń mitycznych i własnych. Trudno zatem o odpowiedź uniwersalną, ogólną.

Czym dla mnie jest Polska? Odpowiedź na tak postawione pytanie muszę podzielić pomiędzy warstwę emocjonalną i rozumową. Emocjonalnie Polska to moja kolebka, w której uczyłem się świata i doznawałem jego właściwości. Polska nauczyła mnie podstawowych pojęć, stworzyła język, którym wyrażam swoje emocje i w którym tworzę. Dźwięk tego języka sprawia, że w każdym oddaleniu od Wisły słysząc go żywiej bije mi serce. Mogę rozmawiać w kilku językach ale emocje zawsze pojawiają mi się po polsku. Tylko polska mowa daje mi je precyzyjnie nazwać, bo polskie słowa opisują dokładnie stany, które przeżywam i żadna inna mowa nie będzie mi już tak wewnętrznie dana.

Polska zatem to kolebka, matka najgłębszych uczuć. Z tego też prostego powodu nie potrafię się inaczej określić jak tylko – Polak. Emocjonalnie nie jestem w stanie czuć w żadnej innej mowie. Racjonalnie potrafię się nakłonić do wyrażania myśli w innym języku, jednak zawsze będzie to ubogi przekład z polskiego – pełnego, jędrnego i wielowymiarowego – oryginału. Sprawa emocjonalnego pojmowania świata jest zatem załatwiona. Emocjonalną ojczyzną jest dla mnie polszczyzna, polski zestaw symboli, kultura, w której pewne znaczenia odczuwane są intuicyjnie.
Mogę mieszkać w różnych miejscach ale mentalnie i emocjonalnie pozostanę w Polsce. Polska zatem jest mi potrzebna jako mityczny kraj dzieciństwa, gdy świat dawał mi się poznawać jedynie po polsku. Człowiek nie może wywodzić się znikąd, jeśli chce odcisnąć swoje piętno w materii otaczającej go rzeczywistości musi pochodzić skądś i to miejsce powinno go wyraźnie naznaczyć. Potrzeba posiadania początku, miejsca poczęcia dyktuje zatem emocjonalną konieczność posiadania ojczyzny. Polska jest potrzebna każdemu, kto w sposób uczciwy i precyzyjny chce opowiedzieć o tym jakie są źródła jego sposobu myślenia i patrzenia na świat.

Polska to jednak także pewien ściśle określony byt, który determinuje – świadomie i nieświadomie – sposób funkcjonowania całej populacji. Część ludzi to spostrzega, część intuicyjnie wyczuwa, część wreszcie uważa, że ten fenomen nie ma w ogóle znaczenia. Tu dochodzimy do racjonalnych powodów uzasadniających potrzebę istnienia Polski. Z tego punktu widzenia Polska jest częścią wspólną życiorysów całych generacji. Gdyby nie istniała… te generacje nie miałyby ważnego sensu działania i etycznej perspektywy oceny. Tu nie chodzi tylko o patetyczne porywy, romantyczne deklamacje i mitologizowanie ambicji. Istnieje obiektywny fenomen Polskości: można go streścić opisując życiowe wybory najbardziej świadomych ludzi z danej generacji. Polska uosabia rodzimość i swojskość, często zdajemy sobie sprawę z tego, że nie są to najwyższe wykwity ludzkiego umysłu, są one jednak nasze, własne. Polska potrzebna jest zatem do zakorzenienia się w rzeczywistości, do istnienia pozostawiającego margines na subiektywne przeżywanie. Bez Polski traci się grunt pod nogami, także ten grunt intelektualny. Jakże bowiem opowiedzieć komuś z innej strony świata o wartości bycia wolnym, o dumie z posiadania własnego państwa, w którym jest się u siebie.

Znajomość tajemnego kodu, który nigdy nie będzie ujawniony komuś pochodzącemu z innego miejsca na globie, stanowi o istocie przywiązania do tego właśnie miejsca na mapie. Do tego dochodzi znajomość praw natury, które w Polsce jednak wyglądają bardziej zrozumiale niż gdzie indziej na świecie, czytanie krajobrazu tak jakby dostawało się do rozszyfrowania zagadkę, której rozwiązanie zawczasu, emocjonalnie, przewidujemy i to jeszcze zanim rozumowo jesteśmy w stanie wyrazić problem. Polska to pogoda, przyroda, krajobraz, niebo i ludzie, którzy mówią często takim kodem, którego nie pojmie nikt kto nie jest stąd. Każdy człowiek nosi w sobie tajemnicę swojego pochodzenia. Polacy mają ją tak głęboko wsuniętą w duszę, że nie sposób jej wyrwać, nawet gdyby chciało się o wszystkim raz na zawsze zapomnieć. Polska to znajomy śpiew ptaków, muskanie policzków przez wiosenne podmuchy wiatru, specyficzne wonności wiejskich ścieżek, światło, przestrzeń. To także opowieści i fryzowane na historyczne prawdy legendy, które nas ulepiły.

Czy ktoś zrozumie Polaka bez przeczytania (z głębokim zrozumieniem) „Pana Tadeusza” i „Trylogii”? Nasz szeleszczący znajomo język zawiera w sobie niepowtarzalną logikę i prawdę o nas samych. Tego nie da się skopiować i przenieść w inne okoliczności. Nawet narodowa mitomania i tromtadracja mają w sobie tyle roztkliwiającej swojskości, że nie sposób poważnie się nad nimi zżymać. Polska to terytorium, Polska to ludzie, Polska to historia, Polska to język, Polska to pragnienia, Polska to cały świat zamknięty w odczuwaniu świadomych Polaków. To daje siłę, pragnienia, marzenia i skłonność do angażowania się w dzieła wspólne. Bez Polski wszyscy rozbiegniemy się po świecie jak zwolnione z jądra magnesu opiłki.
Po co zatem potrzebna jest Polska?

Po to by Polacy mogli w pełni istnieć, wyrażać się i działać. To jądro i korzeń wszelkich przedsięwzięć nawet dla tych, którzy tej Polskości nie znoszą i pumeksem światowych błyskotek chcieliby ją z siebie wytrzeć. Polskość bowiem to nie system polityczny i nie iluzoryczne mity…to rzeka znaczeń i zdarzeń, w której jesteśmy nieustannie zanurzeni i bez której czujemy się jak ryby wyrzucone na obcy brzeg.

Witold Gadowski

W debacie Fundacji odpowiada Jarosław Dobrzański

Biorąc pod uwagę ogólny stan państwa polskiego, jakość panującej w nim kultury politycznej, poziom jego warstwy kierowniczej, poziom norm współżycia społecznego oraz szereg obiektywnych wskaźników ekonomicznych, demograficznych i społecznych, można by łatwo wyśmiać to pytanie, a nawet odpalić wprost, że większości z „nas” nie jest potrzebna do niczego. Gdyby nie jedna niebagatelna okoliczność, która każe nam powściągnąć nieco surowość tej opinii. Okolicznością tą jest fakt, że coraz częściej głębokiemu niezadowoleniu ze swoich państw dają wyraz obywatele wielu bogatych kiedyś krajów Europy zachodniej, jak i mieszkańcy samej krynicy dobrobytu i demokracji – USA, coraz liczniej zamieszkujący w miasteczkach namiotowych rozsianych wzdłuż głównych arterii wielkich metropolii. Na naszych oczach świat się zmienił na gorsze i w coraz większej liczbie państw do niedawna uważanych za bogate i nowoczesne coraz większa część zamieszkujących je populacji nie czuje się gospodarzem i nie widzi dla siebie szans na dobre życie. Pod tym względem Polska nie jest więc, niestety, wyjątkiem, choć wciąż znajdują się w jej pobliżu miejsca w opinii wielu Polaków bardziej odpowiednie do życia.

Mimo to, a może z powodu niedostrzegania tej okoliczności, wciąż spora część obywateli, choć nie mówi tego wprost, swoimi wyborami w ten sposób – negatywnie – odpowiada na to pytanie.
Poziom emigracji rósł stale od momentu, w którym obywatele w „wolnej Polsce” mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę. Nic bardziej nie przemawia do mojej wyobraźni niż masowy exodus, który rozpoczął się z chwilą przyłączenia Polski do Unii Europejskiej i który odczytuję jako wypowiedzenie obywatelstwa Polsce przez miliony migrantów. Zapewne gdyby nie rozmaite bariery wciąż stojące – mimo deklaracji unijnej zasady wolnego przepływu ludzi – na drodze do szczęśliwego osadnictwa „ex-Polaków” na obcych ziemiach, z kraju nad Wisłą wyjechałoby jeszcze więcej osób. Nie tylko nie spada, ale wciąż rośnie odsetek deklarujących chęć wyjazdu wśród najmłodszych kohort wiekowych. A przecież wyjeżdżają nie tylko oni, lecz także ludzie w sile wieku, którzy mają jeszcze przed sobą jakąś perspektywę na poprawę losu. Problem dotyczy zatem wszystkich grup wiekowych z wyjątkiem seniorów, bo stare drzewo trudno jest przesadzić w nowe miejsce. Mówię o nich jako ex-Polakach w sensie obywatelstwa. Wiem, że wielu z nich legitymuje się wciąż polskimi dokumentami podróży, ale nie wątpię również, że głównej przyczyny tego stanu rzeczy trzeba szukać w uciążliwych, niekiedy trudnych do spełnienia, wymogach formalno-prawnych i długotrwałych procedurach zmiany i pozyskania prawa pobytu stałego i obywatelstwa w innych krajach. Krótko mówiąc, większość z tych osób od ręki oddałaby polski paszport w zamian za analogiczny dokument z kraju, do którego próbuje się dostać, gdyby tylko dostała taką możliwość. Z drugiej strony, jedynymi korzyściami jakie z tej sytuacji, którą należy postrzegać jako ciężką chorobę społeczną, może odnieść państwo polskie jest ułatwienie mu przez migrantów utrzymywania na niskim poziomie wskaźników bezrobocia w kraju oraz zasilanie polskiego obiegu pieniężnego i gospodarczego, w tym szczególnie budownictwa mieszkaniowego, zastrzykami finansowymi zza granicy od eks-Polaków, którzy – kupując w Polsce mieszkania – chcą zarobić spekulacyjnie na rozgrzanym rynku albo inwestują w spokojną przystań na starość „na wszelki wypadek”. Są to dla Polski korzyści krótkotrwałe i pozorne. Pod każdym innym względem emigracja w czasie pokoju musi być postrzegana jako rujnująca kraj plaga społeczna, której odroczone skutki dopadną kiedyś to lekkomyślne państwo, sprawiające swoją postawą wobec niej wrażenie, jakby nie dostrzegało w tym żadnego problemu.

W Polsce od dawna mamy do czynienia z niewydolnością systemu (jeśli chaos i bałagan można tym słowem nazwać) opieki zdrowotnej. Przypomnę więc, że „służbę zdrowia” z czasów zbrodniczej ponoć komuny od 1989 r. zastępowano stopniowo różnymi wynalazkami, poczynając od kas chorych poprzez „komercjalizację”, prywatyzację, rozmaite fundusze, a kończąc na „wycenach procedur medycznych” i notorycznie niedoinwestowanym i nieefektywnym molochu zwanym systemem „ochrony zdrowia”. Wspólnym celem wszystkich tych wysiłków deformatorskich było odchudzenie i okrojenie zbyt hojnej, zdaniem neoliberalnych dewastatorów, opieki medycznej odziedziczonej po socjalizmie oraz chęć przykrycia niewygodnej prawdy, że kraj w zasadzie został pozbawiony szans na zbudowanie dobrze funkcjonującego, spójnego i równego systemu zabezpieczającego podstawowe potrzeby medyczne starzejącego się społeczeństwa a ludzie pozostawieni sami z ich problemami zdrowotnymi. Kiedy piszę te słowa, pandemia koronawirusa odsłoniła bezlitośnie wszystkie braki i patologie tego ledwie dyszącego mechanizmu. Nie chcę upolityczniać tego tematu i daleki jestem od twierdzenia, że winę za niedostateczne zabezpieczenie obywateli na wypadek epidemii oraz za niekompetentne jej zwalczanie ponosi wyłącznie obecna ekipa władzy. Sprawa ta wiąże się jednak bezpośrednio z kwestią emigracji, o którą zahaczyłem wyżej. Otóż poczynając od lat 90., a więc na długo przed przyjęciem Polski do „wspólnoty” europejskiej, zaczął się exodus lekarzy z Polski, będący następstwem skandalicznego wręcz niedoinwestowania tego istotnego społecznie sektora. Oprócz indywidualnych wyjazdów miał miejsce zorganizowany proceder okradania kraju z wysoko wykwalifikowanych kadr medycznych, których koszt edukacji i późniejszych specjalizacji poniosło znienawidzone przez dzisiejsze władze i media państwo ludowe, PRL, to znaczy całe społeczeństwo. Przez ostatnie 30 lat legalnie działały w Polsce firmy specjalizujące się w eksportowaniu do krajów bogatego Zachodu lekarzy, dentystów, pielęgniarek. By zwiększyć swoje dochody firmy te wpadły na diabelski pomysł, by w przeciwną stronę, do Polski, kierować strumień bogatych pacjentów z krajów zachodnich, którzy płacąc za tanie dla nich „usługi i procedury” medyczne wypychali z kolejek do sanatoriów schorowanych polskich seniorów, emerytów i rencistów, kierowanych tam na turnusy drugiej jakości, bo opłacane skąpo przez ZUS. Państwo polskie nie zrobiło nic, by te haniebne procedery – rabunkowego eksportu i importu medycznego – powstrzymać, a gangsterskie firmy zlikwidować. Zamiast tego z lubością szaleńca likwidowało, przez wpędzanie w zadłużenie i upadłość, szpitale państwowe, za bezcen przekazując ich latami gromadzony majątek społeczny rozmaitym szabrownikom w postaci łupu prywatyzacyjnego. Nie jest prawdą, że państwo nie mogło nic zrobić. Wmówiło to sobie i społeczeństwu, że nie ma do dyspozycji „żadnych guzików” polepszających czy choćby nie pogarszających jakość życia, a proces wymuszonej odgórnie erozji budowanej przez dziesięciolecia tkanki szpitalnictwa i opieki ambulatoryjnej jest czymś naturalnym i stanowi początek odnowy systemu zbudowanego na gruzach starego, ale już na zdrowych, komercyjnych zasadach. Inne liberalne państwa nie były tak bezczynne i potrafiły bronić swoich interesów, mimo że chodziło o ochronę interesu silniejszego w zderzeniu ze słabszym. Kiedy przyjmowano nas do UE, państwa zachodnie wynegocjowały korzystne dla swoich gospodarek warunki odraczające o siedem lat przyznanie Polakom równych praw na ich własnych rynkach pracy, pomimo szumnych uroczystych zapowiedzi i pustych deklaracji o unii jako przestrzeni swobodnego przepływu ludzi i siły roboczej. Przepływ był – nie tylko swobodny, ale i mocno wspomagany – ale tylko w jedną stronę. Był to drenaż mózgów i rąk do pracy w kluczowych dla sprawnego funkcjonowania obszarach zatrudnienia państw zachodnich, na których występowały deficyty kadr. Pomógł pogrążającym się w kryzysie krajom, które w trudnym okresie zupełnie za darmo zyskały gotową do pracy armię dobrze wykształconych ludzi. Przyjmowanie Polaków do pracy na rynku UK nie było efektem wyjątkowej przychylności ani dobroczynności Brytyjczyków wobec Polaków, lecz zbiegu okoliczności. Wynikało z dobrze wykalkulowanego egoizmu i potrzeby chwili. Brytyjscy pracodawcy nie musieli zapłacić za wykształcenie i wyszkolenie emigrujących na wyspy polskich pracowników ani inwestować w podniesienie wydajności pracy swojej rodzimej siły roboczej. Zyskali natychmiast na przejęciu rzeszy ludzi, którym można było zapłacić znacznie mniej niż wymagał tego lokalny rynek. Jeśli więc mówimy dziś o zapaści lecznictwa w Polsce, braku rąk do pracy, starzejącej się kadrze lekarzy i pielęgniarek, wielotysięcznym deficycie lekarzy, to musimy być świadomi, że nie stało się tak z dnia na dzień, za sprawą dopustu bożego czy klęski naturalnej czy wojny, lecz w wyniku długotrwałej błędnej strategii lub braku strategii, bezczynności, ciągu złych decyzji i braku decyzji ze strony czynników odpowiedzialnych za państwo i jakość jego polityki. Część z tych ludzi, których utraciliśmy za sprawą emigracji, spoza zawodów medycznych i innych poszukiwanych profesji wymagających specjalistycznej wiedzy, stanowiła armię nadliczbowej, zbędnej siły roboczej, której zdewastowany przez poroniną transformację polski rynek pracy nie był w stanie zaabsorbować. Może warto przypomnieć niewygodny i dawno zapomniany fakt, że jeszcze w 2004 r. bezrobocie w Polsce wśród osób młodych wynosiło 50%. Po akcesji unijnej Polski wyjechali z kraju ludzie młodzi, zamieszkujący w miastach, stosunkowo dobrze wykształceni, kulturowo przygotowani do życia na emigracji. To nie byli sezonowi migranci wyjeżdżający ze wsi do pracy w rolnictwie niemieckim. Większość z nich zasiliła na stałe tamtejsze rynki pracy, zasoby fiskusa i systemy emerytalne i nigdy do Polski nie wróci, a nieobecność tak znacznej populacji, sumująca się do rozmiarów luki międzypokoleniowej, z pewnością w przyszłości odciśnie swoje piętno na polskiej rzeczywistości w wielu miejscach. Podsumowując, Polsce ten proceder mocno zaszkodził, a odroczone skutki skandalicznej abdykacji państwa z jego roli regulującej i korygującej fluktuacje na rynku pracy dopiero zaczną dawać o sobie znać. Dziś niemal truizmem jest już mówienie, że kapitał jednak ma ojczyznę, a zagraniczne inwestycję nie są filantropią, ale kiedy mówiłem i pisałem o tym kilkanaście lat temu, znajomi fanatycy liberalni pukali się w czoło i wysyłali mnie do Korei Północnej. Dobrze, że kropla drąży skałę i anachroniczne opinie a la Balcerowicz-Petru uznawane są dziś za historyczną osobliwość i skamienielinę, jednak za 30-letnią hegemonię fałszywej ideologii uznawanej wtedy za ostatnie słowo nauki płacimy do dziś i będziemy jeszcze długo płacić.

Czy więc taka Polska, bierna w obliczu patologii i katastrofy społecznej, była i jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebna? Warto może dla odświeżenia głów zaczadzonych antykomunistyczną propagandą skonfrontować wskaźniki demograficzne „wolnej Polski” z odpowiednimi danymi historycznymi z okresu wyszydzanej i potępianej „zbrodniczej komuny”, kiedy to mieliśmy stały i realny (dodatni, gwarantujący zastępowalność pokoleń) przyrost ludności, imponujące wskaźniki urodzeń i wydłużającą się średnią długość życia. Tymczasem po „odzyskaniu niepodległości” tendencje się odwróciły (z wyjątkiem tego ostatniego wskaźnika, ale pod tym względem wyróżniamy się na niekorzyść w porównaniu z Zachodem), a po wejściu Polski do Unii gremialnie wyjechała z niej młodzież z ostatniego w PRL wyżu demograficznego z przełomu lat 70/80.

Odpowiada prof. Marta Dziedzicka-Wasylewska

Po co nam Polska? Pytanie jest inspirujące, ale w sumie odpowiedź – przynajmniej mnie – nie nastręcza trudności. Polska to są korzenie, dom, rodzina, wspólnota – wszystkiego tego potrzebujemy, żeby określić swoją tożsamość. Jest to pierwotna potrzeba człowieka, który musi wiedzieć skąd pochodzi.

Nawet jak człowiek neguje tę potrzebę w przypływie buntu albo zachłyśnięcia się jakąś na nowo przybraną tożsamością, to i tak nie da się tej pierwszej tożsamości wymazać ze swojej świadomości. To opoka, na której budujemy siebie. W mojej Rodzinie od zawsze był obecny tekst, spisany z pamięci przez Mamę, która jako dziewczynka w okresie tuż powojennym znalazła go na ulotce w szkole i zapamiętała na zawsze: „…kocham Polskę bo matka moja jest Polką, bo krew, która płynie w mych żyłach jest polska, bo polska jest ziemia, w której pogrzebani są ci, po których płakałem, których czczę, bo miejsce gdziem się urodził, język, jakim mówię, książki, z których się uczę, brat mój, siostra moja, moi towarzysze, cały ten wielki naród, wśród którego żyję, cała ta piękna przyroda jaka mnie otacza, wszystko co widzę i kocham, jest polskie…”

Tekst ten jest dłuższy, mówi o miłości ojczyzny a „…głąb takiego kochania poznasz najlepiej, gdy po długiej podróży wracać będziesz do kraju rodzinnego…” i którą to miłość „poznasz silniej jeszcze wtedy, gdy groźba obcego ludu ogniem i mieczem i niewolą błyśnie nad Twoją ojczyzną…”Ogromne zdziwienie a nawet rozczarowanie przeżyliśmy wszyscy, kiedy okazało się, że fragmenty te – wzruszające i jakże „polskie” – pochodzą wszakże z powieści dla dzieci pt. „Serce” autorstwa Edmonda De Amicisa (tłum .Maria Konopnicka) a zamiast pytania „dlaczego kocham Polskę ” jest pytanie „dlaczego kocham Włochy”. Z drugiej jednak strony widać na tym przykładzie, że podobne uczucia są uniwersalne, właściwe po prostu ludziom utożsamiającym się ze swoją wspólnotą.
Dlaczego tak jest? Odpowiedzi można szukać w teorii psychologicznej Maslowa, który podał „wzór”, na podstawie którego daje się określić ludzkie motywacje: fizjologia, bezpieczeństwo, przynależność, miłość, szacunek, samorealizacja. Powstała potem „hierarcha potrzeb” i różne odmiany „piramidy Maslowa”; w zasadzie cały czas wśród psychologów i antropologów kulturowych trw a dyskusja na ten temat. Poglądy ewoluują, teorie indywidualistyczne również i nie miejsce tutaj na szerszy kontekst, ale nie da się abstrahować od faktu, że człowiek jest istotą społeczną i tylko w społeczeństwie może się realizować. Zresztą w pierwotnej wersji teorii Maslowa potrzeba „przynależności” zajmuje poczesne miejsce. Tę „przynależność” wysysamy – dosłownie – z mlekiem matki. Jako gatunek Homo sapiens rodzimy się bezbronni, okres dzieciństwa, dojrzewania i rozwoju biologicznego jest stosunkowo długi, wymagamy opieki rodziców, krewnych – to nasze pierwsze kręgi, do których należymy, rodzą się pierwsze silne społeczne więzi .Dalej grupa się rozrasta o dalszych członków rodziny, grupy rówieśnicze itd.; stajemy się częścią wspólnoty. Jest wiele dowodów, że więzi – silne relacje interpersonalne – mają silną podstawę biologiczną, są fizjologicznie i psychologicznie uwarunkowaną potrzebą człowieka. A kiedy te więzi zawodzą, ludzie cierpią i często wykazują zachowania patologiczne i destrukcyjne.

Natura tych więzi to też potrzeba akceptacji w ramach grupy społecznej, poczucie wspólnych celów, które wykraczają daleko poza teraźniejszość. Widać to bardzo dobrze w przypadku ludzi, którym przyszło żyć poza własną wspólnotą, a szerzej – poza ojczyzną, w której wyrośli; często są oni spełnieni zawodowo i doświadczają nawet akceptacji i tolerancji, co pozwala na fizyczne przetrwanie, ale rzadko tworzą oni więzi potrzebne do satysfakcjonującej egzystencji. Co ważne, nie chodzi tu o znajomość nowego języka a o wspólne cele, obyczaje, doświadczenia, zwyczaje, wartości, święte przedmioty, święte zakazy, wspólne dowcipy, wspólne lektury, wieszczów narodowych, muzykę, światopogląd, idee, społeczne niuanse a nawet smaki – wszystko, co ma znaczenie „święte” a bez tego życie jest samotne i puste. Bo nie ma wokół ludzi, którzy wzajemnie dzielą wspólny los, rozciągający się nie tylko na własne życie ale i na całe pokolenia. Mary E. Clark w swoim opracowaniu nt. „Meaningful Social Bonding as a Universal Human Need” opublikowanym w 1990 r. w wydawnictwie Conflict: Human Needs Theory(red. J. Burton ; New York, St. Martins Press) zwraca uwagę na to, że różne (zachodnie) wizje i teorie rozwoju społeczeństwa jako opartego na umowie świadomie zawartej przede wszystkim po to, by zapewnić harmonię, nie pozwalają wyjaśnić istnienia więzi rodzinnych, przyjaźni na całe życie czy poczucia przynależności kulturowej, którą daje wspólny języki wspólne doświadczenia życiowe.

Te różne teorie całkowicie pomijają najgłębszy wymóg, który charakteryzuje nasz gatunek – potrzebę tożsamości społecznej. Podkreśla ona, że ludzie wyewoluowali z pragnienia przynależności, a nie rywalizacji. M.E. Clark pisze w swym tekście: „…Biologicznie jesteśmy obowiązkowymi zwierzętami społecznymi, całkowicie zależnymi od wspierającej struktury społecznej, a to właśnie przy braku takiego systemu wsparcia pojawiają się destrukcyjne, ‘nieludzkie’ zachowania. (…) Separacja, wyobcowanie, ostracyzm, upokorzenie – są zaprzeczeniem więzi międzyludzkiej, akceptacji w kręgu, grupie, rodzinie, systemie wsparcia, wspólnocie, w której można znaleźć nie tylko towarzystwo, ale także poczucie, że życie naprawdę ma jakiś cel. Jeśli odmowa więzi wywołuje cierpienie, to wyraźne uzdrowienie dokonuje się dzięki wspierającej wspólnocie. Zanim nastała współczesna era środków farmaceutycznych na każdą dolegliwość ludy plemienne, stosując swój repertuar(czasami bardzo skutecznych) środków pochodzenia naturalnego, oferowały również stałą uwagę i wsparcie dla chorego…”Należy dodać, że z jednej strony dopiero od niedawna zaczęto naukowo udowadniać to, co było widoczne od zawsze:że znaczące więzi społeczne są absolutną potrzebą człowieka i że zerwanie tych więzi prowadzi do tragedii, zarówno na poziomie indywidualnym jak i wspólnotowym.

Z drugiej zaś strony, współczesne trendy nachalnie podkreślają „potęgę indywidualizmu” czy w wielu sytuacjach zawodowych wręcz obligację do „mobilności”, przenoszenia się z miejsca na miejsce. Często te obligacje dotyczą młodych ludzi, rozpoczynających swoją drogę zawodową (np. w środowisku naukowym ), czyli z definicji są to ludzie w wieku, kiedy „zakłada się gniazdo”i potrzebne jest poczucie stabilizacji. Te trendy prowadzące do atomizacji społeczeństwa są silne na wielu płaszczyznach i też nie miejsce tutaj, żeby analizować te zjawiska; zresztą są one analizowane przez kompetentnych obserwatorów otaczającej nas rzeczywistości. Demontaż fundamentów, na których opiera się nasza kultura jest aż nazbyt widoczny i zaskakująco gwałtowny. I bardzo szkoda, bo przecież więzi społeczne nie są tymczasowymi umowami, zawieranymi jedynie dla wygody ale są absolutnym wymogiem ludzkiej egzystencji.

Można zaryzykować twierdzenie, jak zaznacza M.E. Clark w swoim opracowaniu, że ludzkość, mając do dyspozycji instytucje charakteryzujące nowoczesną cywilizację, nigdy nie mogłaby się rozwinąć!I po to właśnie jest nam potrzebna Polska – wspólnota, w której wyrośliśmy. Nasze „święte symbole” są cały czas obecne: podobnie jak w innych krajach czczona jest flaga narodowa, zdobywcy medali olimpijskich czy innych trofeów sportowych(to najbardziej powszechne, ale w innych dziedzinach zdobyte trofea tez napawają dumą), hymn narodowy zawsze napełnia piersi obywateli patriotycznym uczuciem, są narodowe hasła czy dzień narodowy. W tych szczególnych momentach wzruszeniu ulegają nawet zatwardziali heroldzi „nowych czasów” i pewnie sami nawet nie wiedzą dlaczego…Podobnie, w Dniu Wszystkich Świętych pokonują nieraz wiele kilometrów, żeby odwiedzić groby bliskich albo być z bliskimi w tym dniu, bo ta pierwotna, biologicznie uwarunkowana, potrzeba przynależności tkwi w nas wszystkich głęboko.

W debacie Fundacji odpowiada Jerzy Surdykowski

Po co nam Polska? Głupie pytanie. Nie wybiera się miejsca urodzenia, nie wybiera się ojczyzny, nie wybiera się matki. To jest dane z góry jak brzemię przeznaczenia; może mocą przypadku, a może Boską, w zależności od tego w co wierzysz. Nie ma w tym twojej winy, że urodziłeś się w Afganistanie, a nie w Ameryce, choć przez samo piętno urodzenia drzwi szeroko otwarte przed Amerykaninem, będą zamknięte dla Afgańczyka i jeszcze na odchodnym zostanie pobity, a choćby tylko opluty. W tej perspektywie los Polaka nie jest jeszcze tak zły, ale daleki od najlepszego.
Musimy to swoje piętno przyjąć, ucieczka jest niemożliwa, choć niejednemu wydaje się, że przez wybór miejsca zamieszkania, zanurzenie w obcym języku i kulturze uda mu się je zmazać. Niestety, choćbyś nie wiem jak się starał, zawsze będziesz „stamtąd”, z tego nieszczęsnego skrzyżowania dróg przemarszu zaborczych armii, które Norwid (za wcześniejszym jeszcze poetą) nazwał „Bożym igrzyskiem”.

W Europie wschodniej zawsze jest źle
W Europie wschodniej „odbywa się”
W Europie wschodniej zawsze jest niemile
Był człowiek i nie ma człowieka za chwilę
Więc kochana córeczko stroń jak możesz od niej
I nigdy nie mów, że pochodzisz z Europy Wschodniej.

Pisał Czesław Miłosz. Matki się nie wybiera, ona po prostu jest jak fatum, albo szczęśliwy los. Każde dziecko instynktownie kocha swoją matkę, nawet ubogą, nawet nieporadną. Matki przecież nie wystawia się w konkursach piękności ani w teleturniejach domowych sprawności, bądź jakichkolwiek innych walorów. Matkę po prostu się ma, tak jak ojczyznę. Są przecież ojczyzny piękniejsze, zasobniejsze, zdatniejsze do życia, tak jak są kultury bogatsze od naszej, są języki którymi posługuje się pół świata i dlatego łatwiej i bardziej zrozumiale można w nich wyrazić to, co mozolnie usiłujemy zapisać lub wyśpiewać w naszej nieporęcznej polszczyźnie.

Mały bachor jeszcze tego nie wie i nie pojmuje, ale dorosłość – zawsze w prawdziwym życiu gorzka – oznacza pogodzenie się z losem i miejscem urodzenia, rezygnację z daremnych rojeń o odrzuceniu kultury i pochodzenia, na rzecz dojrzałej miłości, a przynajmniej sentymentu do matki-ojczyzny. Jest ona daleka od ideału, ale jest nieunikniona i w tym przekonaniu trwamy przez te kilkadziesiąt lat, danych człowiekowi między dorosłością, a nieuniknioną śmiercią. Z tym przekonaniem pracujemy i dokładamy wysiłków, aby uczynić tę ojczyznę trochę lepszą, trochę bogatszą i zdatniejszą do życia. Mamy prawo nazywać to patriotyzmem i nie dowierzać krzykaczom, którzy za cały patriotyzm mają obwieszanie się narodowymi błyskotkami i skandowanie sloganów podpowiadanych przez wystrojonych patriotycznie szalbierzy. Ale na tej nieuniknionej drodze do dorosłości czekają jeszcze straszniejsze wyzwania; dorastające dziecko wcześniej czy później oczywiście pojmie, że matka jest uboga i nieurodziwa, ale zawsze pozostanie moja i najbliższa, lecz może z przerażeniem dostrzec, że matka jest zła. Jak pogodzić się z tym, że moja ukochana matka włóczy się pijana albo traci czas i pieniądze w marnym towarzystwie? A przecież nie raz to się zdarza.

Jak kochać złą, coraz niżej staczającą się matkę? Rozpacz jest także nieuniknionym składnikiem ludzkiego losu. Nie inaczej z ojczyzną. Jak nadal kochać ojczyznę, która mówi ci, że jesteś „gorszym sortem” Polaka, tylko dlatego, że głosowałeś na inną niż rządząca partię, albo nie wyznajesz ideologii, którą władza podaje ci do wierzenia. Jak kochać ojczyznę, która ci wmawia, że jesteś nic nie wart, bo należysz do źle widzianej mniejszości? Jak kochać ojczyznę, która kłamie, że sędziowie politycznie uzależnieni, są lepsi od niezawisłych i dopiero oni wydadzą sprawiedliwe wyroki? Jak kochać ojczyznę, która zakłamuje historię ostatnich dziesięcioleci, bo kształtowali ją akurat ludzie źle widziani w czasach dzisiejszych? Jak kochać ojczyzną, która ma w świecie coraz mniej przyjaciół, bo zaprzecza swoim najlepszym dokonaniom? I tak dalej, i tak dalej… To się przecież zdarza, także naszym matkom. Także twoja matka może wpaść w sidła złych ludzi, ulegać ich namowom, ale nie przestaje być twoją matką. Jeśli kochasz, musisz dołożyć wszelkich starań, aby z tych wpływów ukochaną osobę wyzwolić, powstrzymać jej staczanie. Ale nie ominie cię rozpacz i zniechęcenie. Ratowanie ojczyzny jest możliwe przez wybory, o ile te rosnące wpływy łajdaków nie doprowadzą do ich sfałszowania. Bo o innych możliwościach aż strach pomyśleć. Dlatego jestem bliski rozpaczy.

Tak, Polska jest nam potrzebna. Nie sposób żyć bez matki, nie da się wykreślić jej z życiorysu. Ale matkę tak wyprowadzoną na manowce trzeba ratować mimo rozpaczy i zniechęcenia. Polska jest potrzebna wszystkim Polakom, nie tylko tym z „lepszego sortu”.
Jerzy Surdykowski

W debacie Fundacji odpowiada prof. Kazimierz Dadak

Polska jest nam niezbędna!

Po co nam Polska? W całym rozwiniętym świecie pytanie o potrzebę istnienia kraju ojczystego należy do pytań retorycznych – niestety Polska jest tu wyjątkiem. Albowiem od posiadania własnego państwa nie ma ucieczki. Wystarczy spojrzeć na naszą przeszłość. W czasach, gdy Polska była potężnym państwem, umownie w okresie 1331-1648, czyli od chwili, gdy krzyżacko-czeski plan rozbioru odradzającej się Polski spalił na panewce do Powstania Chmielnickiego, nasz kraj liczył się w europejskiej polityce, a jego obywatele cieszyli się dobrobytem i wolnościami. Kwitła kultura i nauka, przedstawiciele stanu średniego byli w stanie pobierać nauki w najlepszych zagranicznych uniwersytetach i nawet poziom życia chłopów, jak na owe czasy był przyzwoity. Bywało, że nawet ludzie wywodzący się rodzin chłopskich notowali niezwykłe osiągnięcia, jak choćby Klemens Janicki, który w 1540 r. od papieża Pawła III uzyskał tytuł poeta laureatus – ówczesny nobel z literatury.

Okres wcześniejszy, czyli rozbicie dzielnicowe, to czasy, w których nie byliśmy w stanie sobie poradzić z nie tak znowu potężnymi przeciwnikami (na przykład Pomorzanie, Jadźwingowie i Prusowie, a o Tatarach lepiej nie wspominać). Poszczególne dzielnice były grabione, bezpieczeństwo, dobrobyt i życie obywatela były zagrożone. Nie inaczej miały się sprawy w czasach po 1648 r., okresie, w którym de facto miało miejsce rozbicie na strefy wpływów rodów magnackich – „decentralizacja suwerenności” jak to zwięźle określił Bogusław Leśnodorski. W XVIII w. pozbawiona silnej władzy centralnej Rzeczpospolita Obojga Narodów była igraszką w rękach ościennych mocarstw, kraj był pustoszony przez obce armie i zdecydowana większość obywateli żyła w niedostatku. Rozbiory były tylko logiczną konsekwencją braku Polski posiadającej prężny aparat państwowy.

Argumenty na rzecz zbędności istnienia (silnego) państwa polskiego z jednej strony odzwierciedlają niechęć do ponoszenie wysiłku koniecznego do stworzenia i utrzymania takiego organizmu, a z drugiej iluzji, że inne rozwiązania (na przykład przekształcenie UE w państwo federalne) są możliwe.

Już Jan Sobieski, gdy stanął wobec dużych kłopotów natury politycznej i finansowej w 1666 r. wystąpił do Ludwika XIV z propozycją przeniesienia się do Francji. Oprócz wielkiego majątku i tytułów księcia i para Sobieski oczekiwał przywilejów dla żony i jej rodziny i o to sprawa się rozbiła. W drugiej połowie XVII w. większości polskiej elit już nie przyświecały ideały twardej, nieustępliwej walki nawet za cenę własnego życia, jak to miało miejsce jeszcze pokolenie czy dwa wcześniej.

Warto nadmienić, że w owym 1666 r. Jan Sobieski należał do grona czołowych magnatów w Rzeczpospolitej, państwie, które słynęło szlacheckimi swobodami, w którym polityczne motto stanowiła walka z „absolutum dominium”. Tymczasem Sobieski chciał się przenieść właśnie do kraju-symbolu władzy absolutnej. Tak to wyglądało zderzenie wolnościowej retoryki z pokusami wygodnego doczesnego życia.

Potem było już tylko gorzej. W obliczu rozbiorów elity kapitulowały bez walki, żaden wielki magnat nie naraził swej fortuny dla Ojczyzny. Potem powstania były organizowane nie przez elity, ale przez niedoświadczonych „gołowąsów” i stąd te klęski. Natomiast elity przegapiły znakomite okazje do walki, jakimi na przykład było Powstanie Dekabrystów czy Wojna Krymska. Bez przesady można powiedzieć, że od ponad trzech i pół wieku większość elit zachowywała się, tak jak to w 1866 r. otwarcie obwieścił władcy zaborczego mocarstwa Sejm Galicyjski „przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy”. W świetle takiej postawy Polska jest zupełnie zbędna.

Płonna jest nadzieja, że narodowe państwo zastąpi nam Europa. Dalsza integracja UE nie nastąpi w przewidywalnej przyszłości. Można powiedzieć, że proces jednoczenia się Kontynentu został zahamowany, jeśli wręcz nie odwrócony dokładnie w rok po przystąpieniu przez Polskę do tego ugrupowania. Miało to miejsce nie dlatego, że hordy „moherów” tak zadecydowały, ale dokonali tego potomkowie Encyklopedystów odrzucając Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy. Z tego powodu niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznaje UE za organizacją międzynarodową, a nie za państwo. Gwoli ścisłości dodajmy, że Parlament Europejski tylko z nazwy jest władzą ustawodawczą, bo takiej mocy nie posiada. Komisja Europejska nie jest demokratycznie wyłonioną władzą wykonawczą. Podobnie, TSUE nie ma żadnego demokratycznego umocowania. Niemniej, znaczna część elit – tak jak Sobieski trzy i pół wieku wcześniej – jest skłonna zamienić życie w demokratycznym, opartym na (jakkolwiek niedoskonałej) konstytucji systemie, na życie wygodne, ale pozbawione podstawowych praw i swobód.

Od maja roku 2005 nie tylko pani Marine Le Pen i jej stronnictwo zwiększyły swą popularność wśród francuskich wyborców, ale podobne partie powstały i umacniają swą pozycję na przykład w Niemczech i we Włoszech. Jeszcze przed wprowadzeniem euro ekonomiści przestrzegali przed potencjalnymi ujemnymi skutkami tej inicjatywy i doświadczenia ostatnich kilkunastu lat w pełni to obawy potwierdziły. Zatem euro, jedyny element, który Unia ma wspólny z niepodległym państwem ma charakter dezintegracyjny, a nie scalający.

Z tych powodów dalsze jednoczenie się Europy będzie niesłychanie trudne, a zdaniem niżej podpisanego, wręcz niemożliwe. Nie postuluję Polexitu, ale Brexit dowodzi tego, że Unia nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Skoro w przewidywalnej przyszłości w sprawie głębszej integracji UE nic się nie zmieni, to nie pozostaje nam nic innego poza umacnianiem potęgi i zwartości naszego kraju, bo tylko takie państwo jest w stanie zająć należne mu w świecie miejsce.

Żadna zewnętrzna siła nie załatwi za nas takich podstawowych spraw jak obrona granic, ochrona mienia i życia obywateli, zapewnienie opieki zdrowotnej, emerytur dla osób starszych, wykształcenia młodych pokoleń czy stworzenia prężnych i nowoczesnych instytucji badawczo-rozwojowych. Ci, którzy hołdują nadziejom, że ktoś za nas załatwi te podstawowe kwestie przypominają rodzimą magnaterię ze schyłkowego okresu Rzeczpospolitej Obojga Narodów, która to magnateria była bardzo zadowolona z tego, że podatki są niemal symboliczne, natomiast Imperatorowa nie tylko przysyła do naszego kraju wojska utrzymujące w ryzach niesfornych chłopów pańszczyźnianych, ale i wypłaca godziwe pensje. Jak to się skończyło, chyba nie trzeba przypominać.

Niestety, znaczna część polskich elit – czy to z lenistwa, czy to z jakiś pobudek ideologicznych – jest skłonna wyrzec się ciężaru ponoszenia odpowiedzialności za siebie, swoich bliskich i własny naród. Jest to postawa bez precedensu wśród innych narodów.
Doświadczenia wielu narodów, które w trakcie ostatnich stuleci dokonały wielkiego skoku cywilizacyjnego i osiągnęły dobrobyt w sposób oczywisty dowodzi, że bez własnego państwa jest to niemożliwe.

Stany Zjednoczone osiągnęły bogactwo i pozycję supermocarstwa tylko dzięki zrzuceniu brytyjskiego jarzma. Nie inaczej miały się sprawy w Kanadzie, a później w Australii. Dziś do takiego statusu powoli dochodzą Indie. Dla polskiego czytelnika zapewne brzmi to niewiarygodnie, ale w 1948 r. PKB na mieszkańca był w Polsce wyższy niż w Japonii o około 20%. Ogromny skok gospodarczy, jaki Japonia zanotowała po 1948 r. to był wynik istnienia państwa japońskiego. Toyoty, Hondy, czy Panasonic’i zrodziły się w Kraju Kwitnącej Wiśni nie w wyniku zagranicznych inwestycji, ale w wyniku wielkiego wysiłku narodu, który to wysiłek był stymulowany i kierowany w drodze skutecznej polityki ekonomicznej państwa. Tym sposobem w 2018 r. PKB na mieszkańca był w Polsce niższy niż w Japonii o ponad 40% (Maddison Project Database, 2020)

Jeszcze większy sukces odnotowała Korea Południowa, która przed 1945 r. była w praktyce kolonią japońską. Z tego powodu w 1948 r. PKB na mieszkańca był w Polsce wyższy ponad trzykrotnie od tego w Korei. Ale Koreańczycy, też dzięki posiadaniu własnego państwa, stworzyli światowe firmy w rodzaju Hyundai, Samsung i LG i tym sposobem w 2018 r. PKB na mieszkańca był tam wyższy niż u nas o prawie 40% (Maddison Project Database, 2020)

Niestety rodzime doświadczania nie mają wiele wspólnego z historią wielu innych krajów. Od ponad trzech i pół wieku – w okresach, gdy byliśmy niepodległym bytem— nasze państwo nie pełniło roli czynnika zapewniającego dobrobyt i bezpieczeństwo przytłaczającej większości obywateli. Co gorsze, niejednokrotnie wysiłki milionów była zawłaszczane przez stosunkowo nielicznych.
W latach 1918-20 odzyskaliśmy niepodległość dzięki wysiłkowi milionów Polaków, podczas gdy owoce przypadły drobnej garstce. W międzywojennej Polsce co czwarty obywatel doświadczał głodu, podczas gdy nieliczni bawili się w Monte Carlo i robili zakupy w Londynie, Paryżu i Berlinie. Podobnie, w 1989 r. komunizm upadł, między innymi, dzięki poświęceniu i ofiarom milionów „szarych” ludzi, którzy stworzyli NSZZ „Solidarność” i po 13 grudnia 1981 r. nadal stawiali opór. Po „Okrągłym Stole” w wyniku transformacji gospodarczej przytłaczająca większość z nich wpadła w ciężkie kłopoty finansowe – w latach 2002-2004 co piąty Polak był bezrobotny. Nieliczni natomiast zbili majątki – większość z nich wywodziła się z komunistycznej „nomenklatury”.

Dlatego pytanie po co nam Polska nie jest bezzasadne. Państwo, które traktuje większość mieszkańców jak obywateli drugiej kategorii może być właśnie postrzegane jako zbędny balast. Niemniej wyboru nie mamy. Liczenie na to, że kiedyś zrodzi się zjednoczona Europa jest mrzonką. Gdyby zapytać przeciętnego Niemca, Francuza, Hiszpana czy Włocha, czy on chce pozbyć się swej historii, tradycji, zwyczajów i języka i stać się „Europejczykiem”, to ta osoba pomyślałaby, że pytający pochodzi z innej planety.

Większość amerykańskich uniwersytetów to jest „globalna wioska”. Gdy zostałem przyjęty do pracy, to w moim wydziale pracowało dwoje Amerykanów, Maltańczyk, Niemiec i Polak, czyli niżej podpisany. Maltańczyk po przejściu na emeryturę wrócił do swego kraju. Niemiec co prawda nie wrócił do rodzinnego Czarnego Lasu, ale tylko dlatego, że w Niemczech nie miałby zapewnionej darmowej opieki zdrowotnej, a miał już zawał. Niemniej, po dziś dzień nie przyjął amerykańskiego obywatelstwa. Polak właśnie pakuje walizki i wraca nad Wisłę. Amerykanie oczywiście zostają u siebie.

Pytanie po co nam Polska nie jest pytaniem retorycznym tylko w Polsce!
Kazimierz Dadak 18 stycznia 2022 r.

W debacie Fundacji odpowiada Józef Baran

I.
Nie chciałbym upierać się, że koń ma cztery nogi, bo i tak próba udowodnienia zakończy się przegraną, skoro ktoś widzi, że ma trzy nogi.
Podobnie z Polską.
Z tym że nie całkiem podobnie…
Poecie, komuś kto operuje słowem polskim – kraj ojczysty, który jest wylęgarnią i matecznikiem polskich słów bardziej potrzebny jest, ba, nieodzowny, niż dajmy na hydraulikowi czy architektowi, który wykonywać może swój zawód pod każdą prawie długością i szerokością geograficzną, i otrzymywać nawet gdzie indziej większą zapłatę w ojczystym kraju.
…A więc najpierw w kwestii osobistej, szczegółowej, ale dla mnie ważnej – poezji, poety…
Nie znam poety polskiego, choćby nie wiem w jakim raju przebywał, który by zdobył uznanie pisząc nie po polsku, lecz dajmy na to w języku kraju emigracji. Nawet amerykański profesor Miłosz nigdy nie pisał wierszy (powtarzam wierszy, nie esejów, prozy i innych tekstów publicystyczno-literaturoznawczych, bo te, jako bardziej zobiektywizowane i pochodzące od „ojca” – o czym za chwilę – da się uprawiać w innym języku). Lirykę można pisać tytko przy pomocy najsubtelniejszych słów „macierzystych” czyli pochodzących od Macierzy, słów o szczególnej intymności. Tu dodam, że w języku niemieckim istnieją dwa pojęcia: „Vaterland” (Ojczyzna) i „Heimat” (Macierz)…
To jakby pierwszy człon odpowiedzi do czego potrzebna jest mi potrzebna Polska, a właściwie język polski, co, gdyby się nad tym zastanowić, na jedno wychodzi.
A drugi człon mojej odpowiedzi na ankietę „Po co nam Polska” będzie wypowiedzia-analogią. Powołam się na los Izarelitów, których uważam -podobnie jak oni siebie uważają – za naród wybrany. Jak wiadomo ten mądry naród przez tysiące lat tułał się i żył – nie z własnej woli, lecz z konieczności – w diasporze.
Nie mieli własnego domu, własnej ojczyzny, własnego matecznika.
Jak się to dla nich zakończyło i jak okropnie się to na nich zemściło Holocaustem, wszyscy wiemy doskonale z historii!
I wiemy też doskonale jak dbają, jak bronią i chronią, jak pazurami się trzymają teraz swojego matecznika, i jakimi sa patriotami (gdzie nam do nich!), bo nauczeni koszmarnym doświadczeniem zdają sobie sprawę z wartości słów Ojczyzna, choćby ta ojczyzna była pustynią, ugorem, skałą, choćby była ziemią jałową, którą trzeba użyźnić, choćby zagrożona była wieloma niebezpieczeństwami, choćby grozili jej sąsiedzi, że zrównają ją z ziemią… Ile poświęceń, ofiar, wyrzeczeń kosztuje trzymanie się jej „pazurami”, bronienie jej!
I to jest moja odpowiedź przez analogię – po co nam Polska? Po to… po co potrzebny jest Izraelitom, choć może nie wszystkim Żydom żyjącym w rozproszeniu (choć kto wie?) Izrael…
II. POETYCKIE PS.
JAK TO SIĘ STAŁO
jak to się stało
co to się stało
że niektóre „najświętsze wyrazy”
w przeciągu mojego życia
tak zmalały
kiedyś wpuszczane na salony
przechadzały się w wysokich
wyglancowanych oficerkach
wśrod ważnych nocnych rozmów
traktowane z uszanowaniem
opiewane poematami
(ja nie opiewałem
bo wielkie słowa zawsze podejrzewałem
podobnie jak Kasprowicz
o grubą przesadę)
a tu raptem
powtarzam w przeciągu jednego
mojego życia
utraciły reputację
okazało się że wychodzi im słoma z zabłoconych buciorów
nie są wpuszczane za progi salonów
zmieniły znaczenie
o 180 stopni
nabrały cech
prostactwa
ksenofobii
ustawiono je
w jednym szeregu
z takimi „szwarccharakterami”
jak„narodowiec”
„faszysta”
są poddawane musztrze
a kto wie
może już niedługo
gdy tak uparcie będą trwać przy swoim
w dobrym tonie będzie
reagować na nie wstydliwym milczeniem
16 stycznia 2022

Na ankietę Fundacji odpowiada Stanisław Remuszko

…Hitlerowskich Niemców (najeźdźców, okupantów, ludobójców, morderców) na ogół trzeba było zabić, radzieckich wyzwolicieli na ogół już tylko przeczekać (zachowując ile się da z Substancji), a dziś politycznych konkurentów należy zwyczajnie pokonać przy urnach. Tymczasem czysta żywa nienawiść, wzajemnie demonstrowana (zwłaszcza w internecie, ale też na ulicach i w rozmowach prywatnych) przez środowiska szczególnie aktywnych zwolenników głównych partii, osiągnęła poziom prawdziwie wojenny, a już na pewno zimnowojenny, bo ten znam z dziecięcej autopsji. Jako obywatel, jestem przerażony tą wzajemną wrogością (nienawiścią, złością, gniewem), bo nawet jeśli te postawy publicznie wyraża mały procent Rodaków — to emocje tak gwałtowne muszą źle oddziaływać na wszystkich czytelników, widzów i słuchaczy, więc także na spokojną normalną większość ludzi, w końcu na całe społeczeństwo i państwo, czyli na moją ukochaną Polskę…

Z patriotycznym smutkiem stwierdzam, że powyższy blogowy wpis pochodzi z czerwca 2010 roku (www.remuszko.pl/blog), czyli sprzed kilku lat. Uważam, że od tamtego czasu tylko się pogorszyło. Mamy dziś prawdziwą zimną wojnę domową. Boję się o Rzeczpospolitą [res — rzecz (dobro, własność), publica — publiczna (społeczna, wspólna)]

Ankieta Fundacji Zygmunta Starego stawia pytanie, na które bardzo trudno dać odpowiedź. Jak zmienić świadomość milionów jednostek, czyli społeczeństwa?

Zauważmy, po pierwsze, że tego nie da się zrobić ani planowo, ani szybko. Takie zmiany mentalne mają charakter samoistny i ciągną się latami — podobnie jak procesy, które doprowadziły ideowego ducha Polaków do obecnego stanu. Owszem, działalność polityków i mediów jest na bieżąco oceniana przez pryzmat osobistej wiedzy i doświadczenia każdego z nas, lecz na efekty tej konfrontacji (często podświadome) trzeba czekać. Platforma Obywatelska rządziła lat osiem, PiS zaś musi rządzić lat przynajmniej cztery.

Zauważmy, po drugie, że — wbrew szlachetnym intencjom autorów Ankiety — część „polskich obywateli” nie chce „pojednania narodowego i zbudowania zgody społecznej”. Z wiarygodnych aktualnych sondaży wynika, że dziś na partię Jarosława Kaczyńskiego głosowałoby mniej więcej tyle samo Rodaków co w listopadzie ubiegłego roku, a przecież PiS nie szuka kompromisu, tylko oficjalnie (programowo) pragnie głębokich przeobrażeń w niemal każdej sferze państwowego życia. Nie mówię, że to źle, nie mówię, że to dobrze, nie mówię, kto ma rację, tylko podkreślam, że obecne podziały wydają mi się nie do przezwyciężenia.

Czy możemy coś zrobić w tym stanie rzeczy? Wiele się nie da (na ogół nie jesteśmy politykami ani dziennikarzami), lecz można „zmniejszać napięcia” i „przyspieszać procesy”. W tym celu trzeba przede wszystkim rozmawiać — niechby zapalczywie, ale bez wrogości i nienawiści. Spotykać się twarzą w twarz i rozmawiać. Rozmawiać, rozmawiać i rozmawiać, to bezcenna wartość sama w sobie! Bronić swojej prawdy, jeśli jest oparta na weryfikowalnych faktach, nazwiskach, datach, liczbach, dokumentach i logice. Umieć zmienić zdanie pod wpływem argumentów. Wytrwale stosować starożytną maksymę Plus ratio quam vis. Nie znam lepszej odpowiedzi na ankietowe pytanie.

Odpowiada prof. Marta Dziedzicka-Wasylewska

Zdecydowanie uważam, że poziom nienawiści i pogardy wykreowany jest przez media. Sama nie oglądam już telewizji chociaż zdarza mi się okazjonalnie zobaczyć to i owo i widzę, że „przemysł pogardy” funkcjonuje w całej pełni, chociaż zaczęło się to dawno — konkretnie w roku 2005, kiedy Lech Kaczyński został Prezydentem a PiS wygrało wybory parlamentarne. Jest to fakt, który można udowodnić, bez względu na opcję polityczną, której się kibicuje.

Niespotykana agresja, jaka od tej pory nastała w mediach była bezprecedensowa. Nigdy wcześniej — mimo wielu przecież fundamentalnych różnic światopoglądowych choćby pomiędzy środowiskiem SLD i szeroko pojętymi środowiskami posolidarnościowymi — nie posuwano się do takich inwektyw, agresji, mieszania z błotem wszystkich, którzy ośmielali się mieć inne zdanie niż wiodące w kraju media.

Właścicielom tych mediów a także naszym sąsiadom (co jest często tożsame) jest na rękę, abyśmy „skakali sobie do oczu”, dlatego jest to silnie kreowane i ciągle bardzo profesjonalnie wzmacniane a my się temu poddajemy, osłabiając nasz kraj (kraj przecież wspaniały a przede wszystkim nasz własny — nie mamy niczego innego…). W zasadzie nie jest to nic nowego — od zaborów dzieje się podobnie…

Pisał już Słowacki:
Polsko! lecz ciebie błyskotkami łudzą;
Pawiem narodów byłaś i papugą,
A teraz jesteś służebnicą cudzą.

Sukcesywnie umniejszając znaczenie polskości, patriotyzmu, poczucia dumy narodowej — odbiera się nam tożsamość i łatwiej wtedy manipulować społeczeństwem. Udało się nawet „zakopać pod ziemię” wielkość Jana Pawła II i wszystkie Jego nauki, kierowane przecież nie tylko do osób głęboko wierzących, bo wartościowe dla każdego człowieka, który poważnie traktuje swoje życie.

To jest moja diagnoza. Dlatego uważam, że należy promować zawsze i wszędzie: krytyczną analizę rzeczywistości, sprawdzanie faktów i źródeł informacji, niepoddawanie się manipulacji, myślenie samodzielne, spokojną merytoryczną dyskusję a przede wszystkim życzliwość dla drugiego człowieka.

Możemy to robić w naszych małych środowiskach, nie uginając się pod presją ogólnie obowiązujących trendów i  wątpliwych autorytetów. Z własnego doświadczenia wiem, że to działa. Krótko mówiąc: nie bądźmy „pawiem narodów i papugą”…

Na ankietę Fundacji odpowiada Jerzy Zelnik

Odpowiedź jest prosta: powinniśmy, my ludzie kultury, nauki i administracji, zdobywać uznanie społeczeństwa realizując najbardziej korzystne prospołeczne i kulturotwórcze projekty, nie oglądając się na nieprzyjazny szum szkodników, nie wchodząc z nimi w polemikę, a jedynie z dnia na dzień działać pro publico bono.

Na ankietę Fundacji odpowiada Ryszard Bocian

Zgodę narodową najlepiej zacząć budować wokół kwestii, co do których istnieje już konsensus. I na dodatek jeśli jest poważne domniemanie, że konsensus ten nie zniknie pod wpływem zmieniających się okoliczności. Jedyną taką kwestią aktualnie wydaje się być sprawa banderowskiego ludobójstwa. Uchwała w tej sprawie przyjęta została ostatnio w sejmie bez sprzeciwu. I nie jest możliwe, żeby Ukraina odstąpiła od negacjonistycznego stanowiska w tej sprawie. Tak jak Turcja nie może przyznać się do ludobójstwa Ormian, tak i Ukraina nie może przyznać się do ludobójstwa Polaków. Obydwa te państwa korzystają do dzisiaj z owoców swych zbrodni. Zasiedlają wszak terytoria zrabowane swym ofiarom.

Pozytywne i  konstruktywne działanie w  tej kwestii można by zogniskować na początek wokół walki o następny krok — o ustawę ws. ludobójstwa banderowskiego. Oprócz środowisk kresowych walkę taką prowadzi już dziś Kukiz’15. Są także zwolennicy ustawy w PiS — i jak się zdaje w PSL.