Biorąc pod uwagę ogólny stan państwa polskiego, jakość panującej w nim kultury politycznej, poziom jego warstwy kierowniczej, poziom norm współżycia społecznego oraz szereg obiektywnych wskaźników ekonomicznych, demograficznych i społecznych, można by łatwo wyśmiać to pytanie, a nawet odpalić wprost, że większości z „nas” nie jest potrzebna do niczego. Gdyby nie jedna niebagatelna okoliczność, która każe nam powściągnąć nieco surowość tej opinii. Okolicznością tą jest fakt, że coraz częściej głębokiemu niezadowoleniu ze swoich państw dają wyraz obywatele wielu bogatych kiedyś krajów Europy zachodniej, jak i mieszkańcy samej krynicy dobrobytu i demokracji – USA, coraz liczniej zamieszkujący w miasteczkach namiotowych rozsianych wzdłuż głównych arterii wielkich metropolii. Na naszych oczach świat się zmienił na gorsze i w coraz większej liczbie państw do niedawna uważanych za bogate i nowoczesne coraz większa część zamieszkujących je populacji nie czuje się gospodarzem i nie widzi dla siebie szans na dobre życie. Pod tym względem Polska nie jest więc, niestety, wyjątkiem, choć wciąż znajdują się w jej pobliżu miejsca w opinii wielu Polaków bardziej odpowiednie do życia.
Mimo to, a może z powodu niedostrzegania tej okoliczności, wciąż spora część obywateli, choć nie mówi tego wprost, swoimi wyborami w ten sposób – negatywnie – odpowiada na to pytanie.
Poziom emigracji rósł stale od momentu, w którym obywatele w „wolnej Polsce” mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę. Nic bardziej nie przemawia do mojej wyobraźni niż masowy exodus, który rozpoczął się z chwilą przyłączenia Polski do Unii Europejskiej i który odczytuję jako wypowiedzenie obywatelstwa Polsce przez miliony migrantów. Zapewne gdyby nie rozmaite bariery wciąż stojące – mimo deklaracji unijnej zasady wolnego przepływu ludzi – na drodze do szczęśliwego osadnictwa „ex-Polaków” na obcych ziemiach, z kraju nad Wisłą wyjechałoby jeszcze więcej osób. Nie tylko nie spada, ale wciąż rośnie odsetek deklarujących chęć wyjazdu wśród najmłodszych kohort wiekowych. A przecież wyjeżdżają nie tylko oni, lecz także ludzie w sile wieku, którzy mają jeszcze przed sobą jakąś perspektywę na poprawę losu. Problem dotyczy zatem wszystkich grup wiekowych z wyjątkiem seniorów, bo stare drzewo trudno jest przesadzić w nowe miejsce. Mówię o nich jako ex-Polakach w sensie obywatelstwa. Wiem, że wielu z nich legitymuje się wciąż polskimi dokumentami podróży, ale nie wątpię również, że głównej przyczyny tego stanu rzeczy trzeba szukać w uciążliwych, niekiedy trudnych do spełnienia, wymogach formalno-prawnych i długotrwałych procedurach zmiany i pozyskania prawa pobytu stałego i obywatelstwa w innych krajach. Krótko mówiąc, większość z tych osób od ręki oddałaby polski paszport w zamian za analogiczny dokument z kraju, do którego próbuje się dostać, gdyby tylko dostała taką możliwość. Z drugiej strony, jedynymi korzyściami jakie z tej sytuacji, którą należy postrzegać jako ciężką chorobę społeczną, może odnieść państwo polskie jest ułatwienie mu przez migrantów utrzymywania na niskim poziomie wskaźników bezrobocia w kraju oraz zasilanie polskiego obiegu pieniężnego i gospodarczego, w tym szczególnie budownictwa mieszkaniowego, zastrzykami finansowymi zza granicy od eks-Polaków, którzy – kupując w Polsce mieszkania – chcą zarobić spekulacyjnie na rozgrzanym rynku albo inwestują w spokojną przystań na starość „na wszelki wypadek”. Są to dla Polski korzyści krótkotrwałe i pozorne. Pod każdym innym względem emigracja w czasie pokoju musi być postrzegana jako rujnująca kraj plaga społeczna, której odroczone skutki dopadną kiedyś to lekkomyślne państwo, sprawiające swoją postawą wobec niej wrażenie, jakby nie dostrzegało w tym żadnego problemu.
W Polsce od dawna mamy do czynienia z niewydolnością systemu (jeśli chaos i bałagan można tym słowem nazwać) opieki zdrowotnej. Przypomnę więc, że „służbę zdrowia” z czasów zbrodniczej ponoć komuny od 1989 r. zastępowano stopniowo różnymi wynalazkami, poczynając od kas chorych poprzez „komercjalizację”, prywatyzację, rozmaite fundusze, a kończąc na „wycenach procedur medycznych” i notorycznie niedoinwestowanym i nieefektywnym molochu zwanym systemem „ochrony zdrowia”. Wspólnym celem wszystkich tych wysiłków deformatorskich było odchudzenie i okrojenie zbyt hojnej, zdaniem neoliberalnych dewastatorów, opieki medycznej odziedziczonej po socjalizmie oraz chęć przykrycia niewygodnej prawdy, że kraj w zasadzie został pozbawiony szans na zbudowanie dobrze funkcjonującego, spójnego i równego systemu zabezpieczającego podstawowe potrzeby medyczne starzejącego się społeczeństwa a ludzie pozostawieni sami z ich problemami zdrowotnymi. Kiedy piszę te słowa, pandemia koronawirusa odsłoniła bezlitośnie wszystkie braki i patologie tego ledwie dyszącego mechanizmu. Nie chcę upolityczniać tego tematu i daleki jestem od twierdzenia, że winę za niedostateczne zabezpieczenie obywateli na wypadek epidemii oraz za niekompetentne jej zwalczanie ponosi wyłącznie obecna ekipa władzy. Sprawa ta wiąże się jednak bezpośrednio z kwestią emigracji, o którą zahaczyłem wyżej. Otóż poczynając od lat 90., a więc na długo przed przyjęciem Polski do „wspólnoty” europejskiej, zaczął się exodus lekarzy z Polski, będący następstwem skandalicznego wręcz niedoinwestowania tego istotnego społecznie sektora. Oprócz indywidualnych wyjazdów miał miejsce zorganizowany proceder okradania kraju z wysoko wykwalifikowanych kadr medycznych, których koszt edukacji i późniejszych specjalizacji poniosło znienawidzone przez dzisiejsze władze i media państwo ludowe, PRL, to znaczy całe społeczeństwo. Przez ostatnie 30 lat legalnie działały w Polsce firmy specjalizujące się w eksportowaniu do krajów bogatego Zachodu lekarzy, dentystów, pielęgniarek. By zwiększyć swoje dochody firmy te wpadły na diabelski pomysł, by w przeciwną stronę, do Polski, kierować strumień bogatych pacjentów z krajów zachodnich, którzy płacąc za tanie dla nich „usługi i procedury” medyczne wypychali z kolejek do sanatoriów schorowanych polskich seniorów, emerytów i rencistów, kierowanych tam na turnusy drugiej jakości, bo opłacane skąpo przez ZUS. Państwo polskie nie zrobiło nic, by te haniebne procedery – rabunkowego eksportu i importu medycznego – powstrzymać, a gangsterskie firmy zlikwidować. Zamiast tego z lubością szaleńca likwidowało, przez wpędzanie w zadłużenie i upadłość, szpitale państwowe, za bezcen przekazując ich latami gromadzony majątek społeczny rozmaitym szabrownikom w postaci łupu prywatyzacyjnego. Nie jest prawdą, że państwo nie mogło nic zrobić. Wmówiło to sobie i społeczeństwu, że nie ma do dyspozycji „żadnych guzików” polepszających czy choćby nie pogarszających jakość życia, a proces wymuszonej odgórnie erozji budowanej przez dziesięciolecia tkanki szpitalnictwa i opieki ambulatoryjnej jest czymś naturalnym i stanowi początek odnowy systemu zbudowanego na gruzach starego, ale już na zdrowych, komercyjnych zasadach. Inne liberalne państwa nie były tak bezczynne i potrafiły bronić swoich interesów, mimo że chodziło o ochronę interesu silniejszego w zderzeniu ze słabszym. Kiedy przyjmowano nas do UE, państwa zachodnie wynegocjowały korzystne dla swoich gospodarek warunki odraczające o siedem lat przyznanie Polakom równych praw na ich własnych rynkach pracy, pomimo szumnych uroczystych zapowiedzi i pustych deklaracji o unii jako przestrzeni swobodnego przepływu ludzi i siły roboczej. Przepływ był – nie tylko swobodny, ale i mocno wspomagany – ale tylko w jedną stronę. Był to drenaż mózgów i rąk do pracy w kluczowych dla sprawnego funkcjonowania obszarach zatrudnienia państw zachodnich, na których występowały deficyty kadr. Pomógł pogrążającym się w kryzysie krajom, które w trudnym okresie zupełnie za darmo zyskały gotową do pracy armię dobrze wykształconych ludzi. Przyjmowanie Polaków do pracy na rynku UK nie było efektem wyjątkowej przychylności ani dobroczynności Brytyjczyków wobec Polaków, lecz zbiegu okoliczności. Wynikało z dobrze wykalkulowanego egoizmu i potrzeby chwili. Brytyjscy pracodawcy nie musieli zapłacić za wykształcenie i wyszkolenie emigrujących na wyspy polskich pracowników ani inwestować w podniesienie wydajności pracy swojej rodzimej siły roboczej. Zyskali natychmiast na przejęciu rzeszy ludzi, którym można było zapłacić znacznie mniej niż wymagał tego lokalny rynek. Jeśli więc mówimy dziś o zapaści lecznictwa w Polsce, braku rąk do pracy, starzejącej się kadrze lekarzy i pielęgniarek, wielotysięcznym deficycie lekarzy, to musimy być świadomi, że nie stało się tak z dnia na dzień, za sprawą dopustu bożego czy klęski naturalnej czy wojny, lecz w wyniku długotrwałej błędnej strategii lub braku strategii, bezczynności, ciągu złych decyzji i braku decyzji ze strony czynników odpowiedzialnych za państwo i jakość jego polityki. Część z tych ludzi, których utraciliśmy za sprawą emigracji, spoza zawodów medycznych i innych poszukiwanych profesji wymagających specjalistycznej wiedzy, stanowiła armię nadliczbowej, zbędnej siły roboczej, której zdewastowany przez poroniną transformację polski rynek pracy nie był w stanie zaabsorbować. Może warto przypomnieć niewygodny i dawno zapomniany fakt, że jeszcze w 2004 r. bezrobocie w Polsce wśród osób młodych wynosiło 50%. Po akcesji unijnej Polski wyjechali z kraju ludzie młodzi, zamieszkujący w miastach, stosunkowo dobrze wykształceni, kulturowo przygotowani do życia na emigracji. To nie byli sezonowi migranci wyjeżdżający ze wsi do pracy w rolnictwie niemieckim. Większość z nich zasiliła na stałe tamtejsze rynki pracy, zasoby fiskusa i systemy emerytalne i nigdy do Polski nie wróci, a nieobecność tak znacznej populacji, sumująca się do rozmiarów luki międzypokoleniowej, z pewnością w przyszłości odciśnie swoje piętno na polskiej rzeczywistości w wielu miejscach. Podsumowując, Polsce ten proceder mocno zaszkodził, a odroczone skutki skandalicznej abdykacji państwa z jego roli regulującej i korygującej fluktuacje na rynku pracy dopiero zaczną dawać o sobie znać. Dziś niemal truizmem jest już mówienie, że kapitał jednak ma ojczyznę, a zagraniczne inwestycję nie są filantropią, ale kiedy mówiłem i pisałem o tym kilkanaście lat temu, znajomi fanatycy liberalni pukali się w czoło i wysyłali mnie do Korei Północnej. Dobrze, że kropla drąży skałę i anachroniczne opinie a la Balcerowicz-Petru uznawane są dziś za historyczną osobliwość i skamienielinę, jednak za 30-letnią hegemonię fałszywej ideologii uznawanej wtedy za ostatnie słowo nauki płacimy do dziś i będziemy jeszcze długo płacić.
Czy więc taka Polska, bierna w obliczu patologii i katastrofy społecznej, była i jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebna? Warto może dla odświeżenia głów zaczadzonych antykomunistyczną propagandą skonfrontować wskaźniki demograficzne „wolnej Polski” z odpowiednimi danymi historycznymi z okresu wyszydzanej i potępianej „zbrodniczej komuny”, kiedy to mieliśmy stały i realny (dodatni, gwarantujący zastępowalność pokoleń) przyrost ludności, imponujące wskaźniki urodzeń i wydłużającą się średnią długość życia. Tymczasem po „odzyskaniu niepodległości” tendencje się odwróciły (z wyjątkiem tego ostatniego wskaźnika, ale pod tym względem wyróżniamy się na niekorzyść w porównaniu z Zachodem), a po wejściu Polski do Unii gremialnie wyjechała z niej młodzież z ostatniego w PRL wyżu demograficznego z przełomu lat 70/80.