…….

Pomijając już walkę o wolność słowa, czyli tak zwaną misję, Oficyna była biznesowym strzałem w dziesiątkę. W ciągu kilku miesięcy z petenta, który składa różnym ludziom dziwne propozycje, stałem się de facto jednoosobową firmą, nielegalną wprawdzie, ale świetnie prosperującą. Przyznałem sobie tylko fundusz pokrywający bieżące wydatki, choćby takie jak transport książek. Byłem w jednej osobie pracodawcą, pracownikiem i księgowym. Cały zysk z tej działalności, czyli wszystkie pieniądze, przekazałem skarbniczce NZS Wiesi Sotwin 11 albo 12 grudnia 1981 roku, a więc w terminie bardzo szczególnym.

Na fali powodzenia założyłem nawet małą księgarnię z niezależnymi wydawnictwami. Wprawdzie „bibułę” kolportowano w wielu punktach Krakowa, ale dostępna dla każdego księgarnia, przeznaczona również dla tych, którzy nie mieli kontaktu ze strukturami Solidarności czy środowiskiem studenckim, była czymś wyjątkowym. W mieście zawisły plakaty wskazujące lokalizację księgarni, a to, co poza oficjalnym obiegiem można było w niej kupić, należało wprawdzie do wiedzy dostępnej tylko wtajemniczonym, ale tych przybywało, w końcu żądza wolnego słowa było ogromna. Tą wskazywaną przez plakaty lokalizacją było samo serce Krakowa – gmach Wyższej Szkoły Pedagogicznej przy ulicy Grodzkiej. Co rano przed otwarciem ustawiała się przed księgarnią kilkudziesięcioosobowa kolejka – widok w Polsce Ludowej częsty, choć zwykle przed zupełnie innymi sklepami. Przez księgarnię przewijały się tłumy, a ja byłem szczęśliwy: drukowałem nielegalne wydawnictwa, sprzedawałem je niemal masowo, zarabiałem dobre pieniądze dla niezależnej od władzy organizacji studenckiej. Upajałem się wolnością i zakładałem, że będzie tylko lepiej. Na wszelki wypadek zachowywałem jednak pewne zasady konspiracji, oczywiście w takim stopniu, w jakim było to możliwe.

Miałem już wtedy wiele kontaktów z rozmaitymi drukarzami. Poszukiwałem takich, którzy zajmowali się drukowaniem drugoobiegowych publikacji dla Kościoła i proponowałem im nieco bardziej ryzykowne treści. Świetnym współpracownikiem okazał się pan S. – był nie tylko wykonawcą, ale i koordynatorem prac. Miał swoich, nieznanych mi drukarzy i introligatorów, którym zlecał konkretne książki. Bezpośrednio pracowało dla mnie dziesięciu drukarzy, niektórzy – jak właśnie pan S. – sami organizowali druk.

Jeszcze ciekawszy był mój inny „współpracownik” – pan C. Wówczas moje kontakty w środowisku drukarskim zataczały już coraz szersze kręgi, jeden polecał mnie innemu, ten kolejnemu i tak dalej. Tak trafiłem na pana C., który wydrukował mi kilka rzeczy. Dość późno dowiedziałem się, że jego możliwości „operacyjne” wynikają z tego, że jest

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16