…….

pewności, czy rzeczywiście tak łatwo się wykręcił od podania SB kontaktów, a tym bardziej czy faktycznie nie miał „ogona”. Na szczęście mówił prawdę: nic się nie wydarzyło ani u nas, ani w punktach, na które miał namiary. Na wszelki wypadek i tak zmieniliśmy te adresy, ale z groźnej sytuacji udało nam się wyjść obronną ręką, dzięki lojalności naszego warszawskiego kolegi.

Nie zdołałem jednak uchronić się całkowicie. W końcu za organizację nielegalnego druku stanąłem przed Kolegium ds. Wykroczeń. Pan mecenas Rozmarynowicz polecił mi wówczas innego zaangażowanego adwokata – Zbigniewa Cichonia. Byłem w zasadzie recydywistą, ale mecenas bronił mnie sprawnie, a władza nie okazała się zbyt zdecydowana. Stanęło na formule „wybaczamy i puszczamy w niepamięć”. Znów wykaraskałem się z tarapatów, ale musiałem się starać, aby w tej niepamięci pozostać.

Ogólnie rzecz ujmując, nigdy nie doświadczyłem jakichś wielkich represji. Wszystko ograniczało się do krótkotrwałych zatrzymań i rewizji – w żadną tradycję martyrologiczną się nie wpisałem. Bohaterstwem zresztą nigdy nie byłem zainteresowany, po prostu chciałem robić swoje, wydawać książki. Byłem świadomy, że konsekwencje mogą być różne, ale na szczęście w moich wyobrażeniach wyglądało to gorzej niż w rzeczywistości. Najbardziej dokuczało mi życie w ciągłym stresie i napięciu. A ponieważ trwało to kilka dobrych lat, więc kara za nielegalną działalność przyszła nie ze strony władz, ale organizmu. Dostałem jakiejś paskudnej nerwicy i przez ponad rok dość ciężko chorowałem. I to właśnie owe problemy zdrowotne w jakimś stopniu czyniły ze mnie pełnoprawnego „weterana”.

Zarabiałem trochę na swoich wydawnictwach, ale nie było mowy, aby się wyłącznie z tego utrzymać ani finansować jakiejś organizacji. Zajmowałem się więc również handlem legalnymi książkami, z nostalgią wspominając swoją księgarnię przy ulicy Grodzkiej. Teraz wystawałem co niedzielę pod Halą Targową i sprzedawałem publikacje z legalnego obiegu. Nieraz solidnie wymarzłem, ale opłacało się. Sprzedaż przynosiła niezły grosz, a dorabiałem sobie także handlem starodrukami na aukcjach organizowanych przez krakowskie antykwariaty. Miałem zatem z czego żyć, nielegalne zaś publikacje wydawałem z przekonaniem o słuszności takiej działalności.

Pewnej mroźnej niedzieli chciałem skorzystać z budki telefonicznej przy Hali Targowej. Okazała się zajęta przez esbeka, który kiedyś mnie przesłuchiwał. Poznałem go, on mnie nie. Ostatecznie widział na oczy więcej przesłuchiwanych niż ja esbeków, poza tym byłem porządnie opatulony, a na głowie miałem futrzaną, ruską czapkę uszatkę, którą mama

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16