….

gr_1-1
Na obrazie Eugeniusza Muchy Naznaczeni czerwienią1 twarze ludzi są w różnym stopniu pomalowane czerwoną farbą. Można ten obraz odczytywać jako symbol stawania się homo sovieticusem pod wpływem ustroju realnego socjalizmu. Czy taka diagnoza, czy taka sugestia jest jednak uprawniona? Czy realny socjalizm mógł rzeczywiście stwarzać „nowego człowieka”? Czerwonego człowieka? Czy polityka może być silniejsza od biologii?
Przeczytaj więcej…

W debacie Fundacji odpowiada Prof. Stanisław Bieleń

Polska jest ważnym, a może nawet najważniejszym identyfikacyjnym punktem odniesienia dla jej obywateli. Jest organizacją polityczną społeczeństwa, złożonego z różnych grup etnicznych, językowych, wyznaniowych, demograficznych, zawodowych i in. Jest też kolebką i matecznikiem narodu jako „wspólnoty wyobrażonej”, którą wiąże przywiązanie do ziemi (topos), losów i dziedzictwa (genos), języka (logos), mitologii i kultury (epos), wartości i wzorów postępowania (etos). Dlatego patrzymy na Polskę jako na największe dobro narodowe, choć mało kto zdaje sobie sprawę, że „państwo narodowe” jest stosunkowo młodym zjawiskiem. Świadomość narodowa Polaków ukształtowała się bardzo późno, bo dopiero w okresie zaborów, a zatem dzieje państwa i dzieje narodu polskiego, to dwie różne opowieści.

Doświadczenie uczy, że idea państwa narodowego nie jest jednak nieodzowna dla ludzkiego życia. Uwielbienie i poświęcanie się dla swojego państwa może stanowić poważne zagrożenie, związane zwłaszcza z negatywnymi skutkami nacjonalizmu i szowinizmu. Kiedy w państwie robi się ciasno dla innych, kiedy przedstawiciele narodu tytularnego wywyższają się nad mniejszościami narodowymi, a każdą „inność” oceniają jako zagrożenie, wtedy rolą państwa jest obrona podstawowych i powszechnych standardów ludzkich. Historia pokazuje, że często jest odwrotnie. Państwo pod wpływem różnych „obłędnych” ideologii staje się narzędziem opresji w ręku większości.

Pytanie – po co nam Polska – zawiera wiele pułapek semantycznych. Nie wiadomo bowiem, czy „my” to wszyscy razem wzięci „prawdziwi” Polacy, czy raczej wszyscy obywatele Rzeczypospolitej. Czy każdemu z nas Polska jest potrzebna w jednakowy sposób? Polska także nie jest pojęciem jednoznacznym. Może oznaczać państwo jako miejsce zamieszkania i machinę biurokratyczną, ale także jako związek pokoleń, mityczną ojczyznę-ojcowiznę, coś, co ma niemal wymiar metafizyczny. Każdy z „nas” może inaczej wyobrażać sobie potrzebę państwa. Może też żyć w całkiem bezrefleksyjnym świecie i nie mieć żadnego na ten temat zdania. Sięgając do Gombrowicza, Polska to pewna „forma”, która w odbiorze każdego z nas może mieć inny sens. Jedni są szczęśliwi, bo jest wreszcie niepodległa, ale wielu dostrzega, że niepodległość to fikcja. Dziś można bowiem być formalnie niepodległym państwem, ale mieć ograniczoną suwerenność i okrojoną autonomię decyzyjną ze względu na powiązania międzynarodowe, jakich nigdy wcześniej nie było. Nawet jeśli Polska jest niepodległa, to ciągle nie jest normalna. Jako organizacja polityczna społeczeństwa jest więc po to, aby wreszcie zmądrzeć, wykorzystać wszystkie instrumenty w celu wybicia się na rozumne i roztropne rządzenie oraz na normalność zachowań publicznych.

Polska niczym „mądra głowa” potrzebna jest dla społeczeństwa i narodu, który ma stadny instynkt mobilizowania się w okresach zagrożenia, ale na co dzień potrzebuje profesjonalnych liderów politycznych, wewnątrzsterownych, wizjonerskich i asertywnych, aby wskazywali ludziom kierunki pozytywnego rozwoju. Potrzebne jest więc państwo „inteligentne”, potrafiące zracjonalizować bogate doświadczenie historyczne, wykorzystać zasoby kulturowe, intelektualne i materialne, mające dobrą wolę pokojowego współżycia z wszystkimi sąsiadami.

Najwięcej zamieszania w pojmowaniu funkcji państwa wprowadziła globalizacja. Doświadczenie poznawcze pokazuje, że interpretacje procesów globalizacyjnych wywołują ogromne emocje, są przedmiotem ożywionych polemik między specjalistami, stają się argumentem w dyskursie politycznym oraz powodem sprzeciwu tych, którzy postrzegają globalizację jako zagrożenie dla swojej tożsamości czy suwerenności. Niejednoznaczność pojęcia globalizacji, empiryczna rozciągliwość i brak precyzji są powodem dyskomfortu i zamętu poznawczego.

Dla przypomnienia, jednym z pierwszych określeń globalizacji było kojarzenie jej z internacjonalizacją i narastającymi współzależnościami. Pisano o procesach zagęszczania się oddziaływań w skali światowej, zarówno między państwami, jak i aktorami niepaństwowymi. Globalizację traktowano jako wynik liberalizacji, czyli usuwania przez państwa urzędowo ustanowionych barier i ograniczeń w swobodnym przemieszczaniu się zasobów między państwami. Intensyfikacji procesów globalizacyjnych sprzyja redukcja bądź likwidacja barier handlowych, ograniczeń w wymianie walutowej, kontroli przepływu kapitału, a także ludzi, dzięki otwartości granic i modyfikacjom reżimów wizowych.

Globalizację zrównywano też z uniwersalizacją, rozumianą jako planetarna synteza (synchronizacja, standaryzacja i homogenizacja) kultur, rozchodzenie się rozmaitych zjawisk, wzorców czy doświadczeń we wszystkich zakątkach świata. Zjawiska te prowadzą do ogólnoświatowej konwergencji bądź dyfuzji w kulturze, gospodarce, prawie i polityce. Nie brakowało oczywiście poglądów odwrotnych, że globalizacja może wręcz wspierać różnorodność, odrodzenie i innowacje w kulturze. Z uniwersalizacją wiąże się traktowanie globalizacji jako westernizacji, czy modernizacji na modłę amerykańską. Globalizacja pojmowana jako „hegemoniczny dyskurs” służy jedynie maskowaniu daleko idącego podporządkowania Zachodowi – w tym przede wszystkim USA – całej reszty świata (imperializm kulturowy). Ostatecznie należy się zgodzić, że pojęcie globalizacji ma charakter polisemantyczny i będzie definiowane ciągle i od nowa tak długo, jak długo te procesy będą dynamizować życie społeczeństw tak w wymiarze wewnątrzpaństwowym, jak i międzynarodowym. Spośród krytyków warto przywołać Pierre’a Bourdieu, francuskiego socjologa, antropologa i filozofa, który wskazywał, że jest to praktyczne „opakowanie skutków działania imperializmu amerykańskiego w przywileje kulturowego ekumenizmu bądź fatalizmu ekonomicznego i sprawienie, by ponadnarodowe stosunki władzy gospodarczej jawiły się jako naturalna konieczność”.

Ten cytat pozwala przejść do krótkiego bilansu globalizacji i pogłębienia odpowiedzi na pytanie, po co nam Polska. Przez lata starano się – ulegając urokowi neoliberalizmu – pokazywać pozytywne skutki tych procesów. Zauroczona polonoliberaliozą (Rafał Woś) pod wpływem sukcesów transformacji, jakich rzekomo nie było w Polsce od czasów Mieszka I, większość komentatorów raczej legitymizowała istniejący ład społeczny, zamiast szukać przyczyn jego zawodności. Zapanowała aksjologia bezalternatywnego liberalnego kapitalizmu w gorsecie reguł z Waszyngtonu. Brakowało pytań, jaki kapitalizm i jaka demokracja służy racjonalności ogólnospołecznej i planetarnej; jak godzić efektywność gospodarki i bezpieczeństwo socjalne ludzi, wolność gospodarowania i trwały rozwój, wolność wyboru konsumenta i funkcjonalne wymagania życia zbiorowego – na ograniczonej parametrami biologicznymi planecie. Wiele pytań odnieść można także do ładu międzynarodowego, problemów wojny i pokoju, wspólnego bezpieczeństwa, rozbrojenia, otwarcia na dialog itd.

Globalny kryzys ekonomiczny (2007+) obnażył wady i słabości wolnego rynku, a jednocześnie przywrócił wiarę w instytucje państwa, jego siłę korygującą względem gospodarki. Kapitalistyczna gospodarka-świat po trzech dekadach karnawału neoliberalnej globalizacji weszła w stadium stagnacji. Bilans neoliberalnej globalizacji okazał się negatywny. Obecnie bowiem mamy do czynienia z cofnięciem rozwojowym. Bo jak interpretować te dane: spadek udziału realnych płac w PKB, wzrost o 40% różnicy między 10% najbogatszych i 10% najbiedniejszych, rolnictwo zatrudnia w państwach centrum 5% ludzi, zaledwie 20% pracuje w przemyśle, trwa prekaryzacja zatrudnienia (wzrost niepewności pracy), a dyplomy wyższej uczelni nie zapewniają już pracy. Globalizacja obejmuje tylko 20-25% ludności świata, pozostała część ulega dalszej marginalizacji. Co więcej, tylko ok. 2 mld ludności świata może sobie pozwolić na zakup towarów i usług na rynku światowym, czyli zasługuje na tytuł obywatela (Tadeusz Klementewicz).

Internacjonalizacja gospodarek pociągnęła za sobą umiędzynarodowienie, czy też „uświatowienie” kryzysów finansowych. Ich katastrofalne skutki spowodowały podważenie ideologii neoliberalnej, której szermierze nie tylko usiłowali w ciągu kilku ostatnich dekad nadać jej absolutny i uniwersalny charakter (tak jak czyniono to z ideologią komunistyczną w wydaniu marksistowsko-leninowskim), ale przede wszystkim zainfekowali umysły wielu naiwnych ludzi na świecie, że oto nadchodzi era wiecznej szczęśliwości we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności. To prawda, że globalny kapitalizm (turbokapitalizm) przekroczył granice państw, a nawet ugrupowań integracyjnych, ale to nie oznacza, że osławiona neoliberalna geoekonomia zlikwidowała problemy strukturalnego bezrobocia, czy dysproporcji rozwojowych między regionami świata. Okazało się, że w neoliberalnych hasłach o prymacie wolnego rynku było nie tylko wiele uproszczeń i zwyczajnego chciejstwa, ale także błędów w pojmowaniu zjawisk społecznych i mechanizmów ekonomicznych. Pociągało to za sobą niezrozumienie dynamiki oraz roli i znaczenia współczesnej instytucji państwa. Typowe dla argumentacji neoliberalnej było uogólnianie korzystnych z punktu widzenia ideologii zdarzeń czy procesów i traktowanie ich jako uniwersalnych (Joachim Osiński). Wielu procesom przypisano „obiektywny” charakter (co przypomina dawne aksjomaty ideologiczne), wskazując na swoisty determinizm globalizacyjny (Grzegorz Kołodko). Do haseł o wolnym rynku dorzucano ideę praw i wolności człowieka, solidarności i demokracji. Mało kto zastanawiał się, że wartości te są stopniowalne (relatywne) i w wielu miejscach na świecie nieosiągalne (więcej państw na świecie praktykuje ustroje niedemokratyczne niż demokratyczne!). Ponadto wartości te nie są warunkowane wyłącznie ekonomią i pieniądzem. Opisowi rzeczywistości towarzyszyła neoliberalna nowomowa, na przykład kapitał ludzki, pracodawca, pracobiorca, sieci, polityka rynku pracy, wykluczenie, zero tolerancji, wielokulturowość, wschodzące rynki i in. Znikły natomiast takie kategorie jak klasy, wyzysk, grabież, dominacja, nierówności. Mamy do czynienia z iście orwellowskim odwracaniem znaczenia terminów dotychczas stosowanych oraz zamazywaniem, zacieraniem czy relatywizowaniem ich sensu.

Pochwała dominacji wolnego rynku doprowadziła do ukrycia dwu istotnych zjawisk: 1) zmonopolizowania zarządzania olbrzymimi zasobami (kapitałem) przez zdecydowaną mniejszość oraz 2) centralizacji i koncentracji kapitału, powodującej obejmowanie większości gałęzi współczesnej gospodarki przez oligopole. W związku z tym wszelka apologetyzacja wolnego rynku opartego na konkurencji, dokonywana zarówno przez polityków, publicystów, jak i przez przedstawicieli środowiska akademickiego, może być traktowana współcześnie jedynie jako działanie wynikające z braku wiedzy lub świadomego cynizmu.

Neoliberalizm przy dużym udziale polityków, dziennikarzy i naukowców uczynił instytucję państwa wrogiem „wolnego rynku”. Zwolennicy poglądów neoliberalnych często atakowali państwo, przewidując jego zmierzch czy nawet pogrzeb (syndrom statofobii). W następstwie globalnego kryzysu ekonomicznego zaczęto jednak znowu dostrzegać zadania państwa w odniesieniu do pewnych obszarów: reform świadczeń społecznych (zabezpieczenia społecznego), rewitalizacji miast, polityki karnej czy polityki migracyjnej. Państwo okazało się „ostatnią deską ratunku” dla wielu korporacji, banków i innych prywatnych podmiotów gospodarczych, sięgających po pomoc ze środków budżetowych (programy ratunkowe). Polityka gospodarcza z udziałem państw obnażyła bezsilność fundamentalistów rynkowych, ale jednocześnie pokazała, jak doktryna może zapanować nad państwem i jego organami. Okazało się bowiem, że wszystkie te osławione deregulacje czy prywatyzacje zostały wdrożone przy udziale konkretnych państw i za ich zgodą. To jest właśnie jeden z paradoksów dzisiejszych czasów! Państwa nie należy ani osłabiać, ani ograniczać. Należy je po prostu przejąć i wykorzystać dla swoich celów – to dzisiejsze credo neoliberałów. Przecież jakże skutecznie przy udziale państw przetransferowano publiczne pieniądze do prywatnych instytucji finansowych i korporacji. Państwa zostały zatem wykorzystane w sposób instrumentalny dla interesów wielkiego kapitału. Państwo nie jest niczyje, nie jest też własnością wszystkich obywateli. Jest jak za dawnych czasów, narzędziem w ręku klasy panującej ekonomicznie. Z powodu nieefektywności kontroli rządzących neoliberalny Lewiatan stał się znowu jedynie „komitetem zarządzającym” partykularnymi interesami korporacji, banków, ich właścicieli, menedżerów, rentierów, inwestorów itd. Skrajny przykład stanowią Stany Zjednoczone – synergia państwa amerykańskiego i świata biznesu/finansów pozwala na utrzymanie ich gospodarczej, politycznej i kulturowej dominacji w świecie. Doświadczenia ostatnich dekad pokazują, że dotychczasowi doktrynerzy globalizacji (bywalcy Davos) przypomnieli sobie o użyteczności państwa i jego dynamice. Po ponad dwu dekadach jego zwalczania, ograniczania, marginalizacji i deprecjacji przywrócono mu rolę instytucji ochraniającej własność, zapewniającej stabilność monetarną oraz łagodzącej napięcia społeczne na tle rozwarstwienia. Nie ulega wątpliwości, że państwo pozostaje zasadniczą formą organizacji politycznej społeczeństw. Jest najważniejszym i najlepiej zorganizowanym podmiotem w poliarchii międzynarodowej, gwarantując pewien ład, oparty na normach prawa międzynarodowego, uznanych regułach gry (na przykład równoważenia sił) i wzorach zachowań (jak choćby comitas gentium – kurtuazja międzynarodowa).

Jakie jest więc jego współczesne znaczenie? Można na nie spojrzeć z kilku perspektyw: politologicznej, ekonomicznej, etycznej i antropologicznej. Nie chodzi przy tym ani o jego gloryfikację, ani deprecjację. Należy na państwo popatrzeć racjonalnie i obiektywnie. Perspektywa politologiczna pokazuje, że państwo to dynamiczny organizm, instytucja zdolna do adaptacji wobec zmieniającego się otoczenia, dysponująca ogromnym potencjałem kreatywności i innowacyjności. Oczywiście, zdarzają się konkretne przypadki zapaści i sklerozy politycznej, kiedy elity nie są w stanie wyjść z marazmu i regresu (Mancur Olson), ale to nie przeczy ogólnej prawidłowości historycznej. Perspektywa politologiczna nakazuje spojrzeć na państwo w sposób całościowy, holistyczny, zarówno w aspekcie genetycznym, strukturalnym i funkcjonalnym, bez redukowania go do pojedynczych mechanizmów (władzy), czy zadań (rządzenia). Państwo spełnia bowiem obok stricte politycznych i gospodarczych także funkcje kulturowe, społeczne (identyfikacyjne), czy moralne (wartościujące).

Odpierając zarzuty o degradacji państwa trzeba spojrzeć na nie w kategoriach ponadczasowych, jako bytu trwałego, abstrakcyjnego, czy typu idealnego, a nie tylko przez pryzmat konkretnych rodzajowych przypadków, które na zasadzie pars pro toto dostarczają podstaw do uogólnień. Aż prosi się przywołanie mądrości Fernanda Braudela – francuskiego historyka czasów nowożytnych, przedstawiciela szkoły „Annales”, aby nie myśleć tylko w kategoriach czasu krótkiego, nie sądzić, że najbardziej autentyczni są aktorzy czyniący wiele hałasu, bo są też inni aktorzy, skłonni do milczenia. Nie powinno się zatem ulegać wrażeniu, że konkretne współczesne państwa X, Y, Z i ich przypadłości przekreślają instytucję państwa jako organizacji osiadłej zbiorowości, spełniającej określone funkcje rozwojowe – zapewnienie bezpieczeństwa, postęp materialny i uspołecznienie zachowań. Taka instytucja trwa i ewoluuje, mimo że na przestrzeni tysięcy lat powstawało i upadało setki podobnych, rodzajowych jej przykładów. Warto więc rozróżniać państwo w ujęciu konkretno-historycznym (organizacja terytorialna, przymusowa i suwerenna tu i teraz) i jako konstrukcję ontologiczną, byt, któremu przysługują pewne immanentne cechy (atrybuty czy przymioty).

Ze względu na ogromne zróżnicowanie państw bardzo trudno jest orzekać jednoznacznie o ich kondycji i wyciągać z tego spójne wnioski. Współczesna piramida państw obejmuje zarówno giganty, jakimi są niewątpliwie Stany Zjednoczone, czy Chiny, ale także grupę wielkich potęg (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Rosja, Japonia, Indie), masę średniaków, wreszcie najliczniejszą drobnicę – „karłów” i „liliputów”. Jeśli do tego dodamy niby-państwa, tj. jednostki geopolityczne de facto kontrolujące swoje terytorium, mające ludność i efektywną władzę, lecz pozbawione uznania międzynarodowego (Tajwan, Cypr Północny, Kosowo, Naddniestrze, Somaliland), to okaże się, że większość spośród blisko 200 państw ma problemy z pełnoprawnym uczestnictwem w obrocie międzynarodowym. Blisko jedną trzecią całej liczby stanowią państwa dysfunkcyjne, co w ostatnich dwóch dekadach przybrało miano upadku państw (failed states). Taka jest jednak dynamika i dialektyka rozwoju społecznego. Jedne państwa ulegają destrukcji, na ich miejsce pojawiają się nowe i ten właśnie proces ciągłego odradzania się państw świadczy o sile instytucji państwa. Poza tym w kolejce do swojego państwa czekają ciągle liczne narody. „Posiadanie państwa” przez dany naród, czy grupę narodów i narodowości jest elementem nobilitującym w środowisku międzynarodowym. Wbrew więc wszelkim tezom o zbędności czy przestarzałości państwa oraz dominacji wolnego rynku i jego instytucji wiele narodów i narodowości będzie w różny sposób dążyć (nie wykluczając działań zbrojnych) do powołania swojego państwa.

Państwo w perspektywie ekonomicznej jawi się jako gwarant i arbiter w nierównej konfrontacji między rynkiem (rynkami) a obywatelem (społeczeństwami), bez względu na to, jakie linie konfliktów będą kreślić fundamentalistyczni zwolennicy neoliberalizacji (na przykład: dżihad kontra mcświat). Państwo niezależnie od tego, jak dalece jest podporządkowane ekonomii, zawsze musi uwzględniać społeczne aspekty gospodarowania. Ład gospodarczy nie jest bowiem czystą pochodną stosunków zależności, wynikających ze stosunków produkcji kapitalistycznej, której celem jest reprodukcja kapitału. Ład ten to także orientacja na logikę wyborów, zmierzającą do optymalnej alokacji dóbr i zasobów. Każda działalność gospodarcza odbywa się w ramach określonych systemów społecznych, a ramy polityczne (normatywne) państwa należą do najważniejszych. To ciągle państwo ma największą moc sprawczą w modyfikowaniu siły przetargowej stron kontraktów rynkowych (przetargi, koncesje, podatki, nadzór, planowanie rozwoju). Doświadczenie uczy, że żadna działalność gospodarcza współcześnie, ani w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie możliwa poza państwem i bez jego współudziału (Walter Block, Jerzy Wilkin).

Perspektywa etyczna państwa tak jak w poprzednich przypadkach jest pochodną przyjętych założeń doktrynalnych. Inaczej wygląda ona w państwach skandynawskich, zwłaszcza w Norwegii – najlepszym kraju na świecie (Nina Witoszek), a inaczej w Stanach Zjednoczonych, gdzie panuje dość powszechne przekonanie, że podmioty gospodarcze funkcjonujące na wolnym rynku nie mogą jednocześnie działać efektywnie i zarazem etycznie. Spór między zwolennikami „państwa nocnego stróża” i stronnikami „państwa opiekuńczego” nie jest już dzisiaj tak jaskrawy, ale jego etyczne implikacje dla współczesnej doktryny nie są przecież obojętne. Dążenie do szybkiego zysku, bez względu na koszty moralne i społeczne, oszustwo i kłamstwo oraz chciwość ujawniły prawdziwe oblicze neoliberalizmu podczas kryzysu, a zeznania to potwierdzające b. szefa FED – Systemu Rezerwy Federalnej Alana Greenspana przed Komisją Izby Reprezentantów Kongresu USA 23 października 2008 roku, dla wielu były szokujące.

Niezależnie od uwarunkowań doktrynalnych państwo pozostaje jedyną instytucją zdolną do tworzenia porządku prawnego, sprzyjającego realizacji zasady sprawiedliwości społecznej (rozumianej najczęściej jako sprawiedliwość dystrybutywna i sprawiedliwość kompensacyjna). Chodzi przede wszystkim o regulowanie stosunków między grupami społecznymi na tle podziału bogactwa społecznego, prowadzenie aktywnej polityki wobec rynku pracy, generowanie prawa chroniącego przed nieuczciwymi praktykami ze strony przedsiębiorców, banków czy korporacji międzynarodowych (kiedyś to się nazywało po prostu wyzyskiem). Walka z wykluczeniem czy łagodzenie negatywnych skutków nierówności społecznych pozostają jak wiadomo ważnymi postulatami aksjologicznymi w programach wielu sił politycznych, sprawujących władzę i pretendujących do rządzenia w państwie. Nowoczesne państwo nie może pozostawać obojętnym wobec obywateli, ale i osób bez tego statusu, które znalazły się na jego terytorium, pomocy, wsparcia czy nawet współczucia, gdy z niezawinionych przez siebie przyczyn są one w trudnej sytuacji życiowej (katastrofy humanitarne, kryzysy migracyjne, klęski żywiołowe). Mechanizm wolnego rynku jest w takich sytuacjach bezduszny, pozbawiony sentymentów i litości.
Patrząc z perspektywy antropologicznej na państwo, należy zauważyć, że ze względu na intensyfikację przepływów w skali globalnej we wszystkich dziedzinach życia społecznego ludzkość poddawana jest wpływom kulturowym, płynącym z tego samego źródła. Istotą „uniwersalnego kapitalizmu” (przede wszystkim o rodowodzie anglosaskim) jest promowanie i narzucanie neoliberalnych wzorców i wartości, niekoniecznie pasujących do miejscowych tradycji Ameryki Łacińskiej, Afryki czy Europy Środkowej i Wschodniej. Na tych obszarach wyraźnie przejawiają się towarzyszące globalizacji strategie postkolonialne i neokolonialne. W zderzeniu z neoliberalnym eksperymentem państwa nie są w stanie obronić się w warunkach globalizacji przed jego rujnującymi skutkami dla tradycyjnych struktur i wartości. Mogą jednak te skutki łagodzić bądź modyfikować. A rosnąca popularność ruchów na rzecz obrony własnej tożsamości świadczy o wyraźnym buncie wobec globalnego instruktażu i politycznej poprawności. Podstawowym celem państwa pozostaje więc dążenie do optymalizacji rozwoju cywilizacyjnego społeczeństw i poprawy jakości życia ludzi. Dlatego perspektywa antropologiczna obecnie – właśnie ze względu na dyfuzję wartości w skali globalnej – staje się tak istotna, wskazując na nieodzowne funkcje państwa w obronie człowieka przed tyranią wielkiego kapitału i globalnej finansjery.

Obrońcy neoliberalnych poglądów o konieczności ograniczania instytucji państwa w jego aktywności gospodarczej, społecznej czy kulturowej sięgają najczęściej do chwytliwego hasła o poszanowaniu i obronie wolności (Leszek Balcerowicz). W Polsce czyni to grupa beneficjentów przejęcia metodą szokową wszystkich zasobów po poprzednim systemie, z naruszeniem prawa wartości i zwykłej przyzwoitości. Po kilku dekadach możemy z całą pewnością stwierdzić, że to „odkrywanie wolności” czy to w Ameryce Łacińskiej, czy w Europie Środkowej i Wschodniej, a także na Bliskim Wschodzie podczas „arabskiej wiosny” przynosiło jedynie korzyści temu, kto takie hasło promował. Uzyskiwanie dostępu do nowych źródeł surowców, rynków zbytu i finansowe podporządkowanie, czy wykreowanie fali zadłużeniowej następowało dzięki sprzęgnięciu amerykańskiej siły politycznej i militarnej z możliwościami finansowymi korporacji transnarodowych, banków oraz organizacji – Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Z tego promowania wolności, czyli mitu słabego państwa korzystają zatem Stany Zjednoczone. Działają przede wszystkim na osłabienie swoich przeciwników i konkurentów, obecnie przede wszystkim Chin i Rosji, ale także co ciekawe, „starych partnerów” w Unii Europejskiej. Wielu „misjonarzy i kapłanów wolności” tę imperialistyczną ekspansję usprawiedliwia rzekomo „obiektywnym procesem globalizacji”.

W najbliższych dekadach trwać będzie rywalizacja między mechanizmem globalnego rynku z jego największymi podmiotami (bankami, instytucjami ubezpieczeniowymi, korporacjami transnarodowymi, centrami wiedzy i innowacji) a państwami i ich organizacjami politycznymi, gospodarczymi i wojskowymi. Oligarchiczne instytucje o charakterze integracyjnym (jak Unia Europejska), czy największe korporacje (niczym dawne imperia) będą usilnie dążyć do wpływania na kreowanie organów i proces decyzyjny w państwach, które nawet gdy będą sięgać do legitymizacji demokratycznej, staną się posłusznymi narzędziami w ręku potentatów gospodarczych.

Na tym tle pojawia się oczywista odpowiedź na tytułowe pytanie: Polska potrzebna jest nam Polakom, wszystkim obywatelom i rodakom, do obrony ich stanu posiadania, aby nie stali się ofiarą różnych szalbierzy i szubrawców, działających w imię mitycznej racji stanu, na zamówienie i wedle instrukcji obcych mocodawców.

Prof. dr hab. Stanisław Bieleń
Uniwersytet Warszawski

Na ankietę Fundacji odpowiada prof. Jan Skoczyński

Pytanie ankiety Jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują przeciwnicy Polski? rzeczywiście jest „przewrotne”, by nie powiedzieć – perwersyjne; choć to na jedno wychodzi. Jej intencją jest sprowokowanie wielu „osób mających wpływ na opinię publiczną (…) do przemyśleń tego ważnego problemu” oraz nadzieja „podwyższenia świadomości, jak działać w sposób najbardziej korzystny dla rzeczywistych interesów Polski i Polaków”. Trudno wyrokować, czy to się uda; wszak w aktualnej sytuacji naszego Kraju mało kto myśli; większość czuje, to znaczy kieruje się emocjami – głównie negatywnymi.

Nie sądzę, aby tych, którzy wpływają na opinię publiczną było wielu; jest to raptem jedna, może kilka osób (plus rzesza akolitów), które w ostatnich kilku latach zdominowały dyskurs polityczny, narzucając narrację z upodobaniem przyjmowaną przez naszych przeciwników – na Wschodzie i na Zachodzie. Istotą tej narracji jest wyjątkowość Polski i Polaków zbudowana na cierpieniu i ofierze – z jednej strony; a z drugiej – na poczuciu misji we współczesnym świecie, który odszedł od zasad chrześcijańskich i zmierza ku cywilizacyjnej katastrofie. Naszym zadaniem jest więc „rechrystianizacja Europy” i pokazanie, że mimo półwiecza komunizmu udało się nam przechować wartości, które – nieskażone? – powinien przejąć świat i w oparciu o nie kształtować porządek międzynarodowy.

Pomijając polityczną anachroniczność takiej narracji tudzież jej pretensjonalność, trzeba ją lokować w obszarze utopii retrospektywnych. Te, choć niekiedy grają jakąś rolę, zwykle ustępują miejsca utopiom prospektywnym, które są odpowiedzią na aktualny stan rzeczy np. zanieczyszczenie środowiska, efekt cieplarniany, migracje ludzi itp. Polska utopia odwołuje się do „narodowej tożsamości” zbudowanej na płytkim, instytucjonalnym katolicyzmie warstwy szlacheckiej, przejętym przez społeczeństwo o zdecydowanie chłopskich korzeniach. Aktualny polski mesjanizm, który ma być „rewolucją z ducha” będzie się więc zderzał z rosyjskim, czy chińskim, które przywiązują wagę do siły fizycznej, wyrażającej się w poprzez armię czy gospodarkę.

Wielonarodowa niegdyś Rzeczpospolita, w której możliwy był gente Polonus, natione Rutenus, Germanus etc. ustąpiła miejsca tworowi mono etnicznemu, pozbawionemu połowy terytorium, a w wyniku jednej z najkrwawszych wojen znacznie przesuniętemu ze Wschodu na Zachód. Od jej wybuchu minęło 75 lat i wydawało się, że światowy porządek – kształtowany najpierw przez ideologię zimnej wojny, a następnie przez wydajne gospodarczo liberalne demokracje zachodnie, będzie nadal podstawą ładu politycznego. Tak się jednak nie dzieje; odbudowa mocarstwowej polityki Rosji, wzrost gospodarczej potęgi Chin i Indii, niezdolność Ameryki do odgrywania roli światowego żandarma, a przede wszystkim kryzys Unii Europejskiej powodują, że to, co z natury jest labilne, ale jakoś trwa, staje się niestabilne. My zaś – jak Anglicy – przyczyniając się do rozbicia Unii, dostarczamy przeciwnikom pomysłów i środków rozprawienia się z nami, kiedy przyjdzie okazja.

W tej chwili zagrożeniem porządku politycznego, nie tylko w Europie, jest populizm mający zarówno obiektywne, jak i subiektywne przyczyny. W Polsce zyskał on status ‘rewolucji godnościowej’, którą udało się wmówić sporej części populacji. Kategorie moralne tudzież religijne o wymiarze ponadczasowym i ponadustrojowym, w rękach polityków stały się skutecznym orężem – nie tylko przejęcia władzy, ale i demontażu ładu konstytucyjnego. Budowano go mozolnie przez trzydzieści lat, po czym w ciągu lat czterech została po nim tylko forma; wszak jego treść jest zupełnie nowa…
W światowej wojnie populizmów nasz okazuje się rachityczny i wątły, ponieważ znowu odwołuje się do „tradycyjnych wartości”, których uosobieniem ma być Kościół – skompromitowany moralnie i kompromitujący się politycznie. Mówienie, że „poza Kościołem jest nihilizm” to nie tylko intelektualne nadużycie, ale i szyderstwo z – przynajmniej połowy populacji naszego Kraju, które znowu jest na rękę naszym przeciwnikom. W kontekście tej wypowiedzi najważniejszej osoby w państwie, która od lat instrumentalizuje nie tylko Kościół jako instytucję, ale i wiarę Polaków, ta ostatnia przestaje mieć charakter religijny, stając się powoli ideologią, albo doktryną pozwalającą realizować bieżące cele polityczne. Jest to sprzeczne z eschatologiczną misją Kościoła. Polska religijność zaczyna się upodabniać do chińskiego komunizmu; powoli staje się atrapą albo fasadą, za którą dokonują się procesy nie mające nic wspólnego z religią.

Będzie temu lat dwadzieścia, kiedy w „Rzeczpospolitej” ukazał się niewielki tekst Stefana Bratkowskiego, w którym autor relacjonował spotkanie ministra spraw zagranicznych Jewgienija Primakowa z najwyższym aktywem partyjnym ZSRR. Tematem spotkania była ‘sprawa polska’, czyli kłopoty, jakie Związek Radziecki ma z naszym krajem. Prominentny polityk miał sugerować zastosowanie wobec Polski ‘wariantu politycznego’, nie ‘siłowego’ – Polaków trzeba uspokoić, zneutralizować, przez człowieka albo ludzi Kościoła. Wszystko wskazuje, że działanie to ma już miejsce…

W związku z tym faktem pytanie ankiety wydaje się bezzasadne. Przeciwnicy Polski dobrze wiedzą, jaka „świadomość historyczna Polaków” jest im potrzebna; wiedzą też, jak ją kreować. W tym kontekście „nadzieja podwyższenia świadomości, jak działać w sposób najbardziej korzystny” dla naszych interesów wydaje się płonna.

Jan Skoczyński

W debacie Fundacji odpowiada Witold Gadowski

Lubimy myśleć o sobie, że jesteśmy patriotami, Polakami – patriotami. Na tym zwykle zatrzymuje się pierwsza potrzeba definicji. Dalej pojawia się proste pytanie: po co nam Polska? I tu sytuacja staje się bardziej skomplikowana. Polska jest nam potrzebna jako idea, konkretne miejsce, historyczny zapis doświadczeń mitycznych i własnych. Trudno zatem o odpowiedź uniwersalną, ogólną.

Czym dla mnie jest Polska? Odpowiedź na tak postawione pytanie muszę podzielić pomiędzy warstwę emocjonalną i rozumową. Emocjonalnie Polska to moja kolebka, w której uczyłem się świata i doznawałem jego właściwości. Polska nauczyła mnie podstawowych pojęć, stworzyła język, którym wyrażam swoje emocje i w którym tworzę. Dźwięk tego języka sprawia, że w każdym oddaleniu od Wisły słysząc go żywiej bije mi serce. Mogę rozmawiać w kilku językach ale emocje zawsze pojawiają mi się po polsku. Tylko polska mowa daje mi je precyzyjnie nazwać, bo polskie słowa opisują dokładnie stany, które przeżywam i żadna inna mowa nie będzie mi już tak wewnętrznie dana.

Polska zatem to kolebka, matka najgłębszych uczuć. Z tego też prostego powodu nie potrafię się inaczej określić jak tylko – Polak. Emocjonalnie nie jestem w stanie czuć w żadnej innej mowie. Racjonalnie potrafię się nakłonić do wyrażania myśli w innym języku, jednak zawsze będzie to ubogi przekład z polskiego – pełnego, jędrnego i wielowymiarowego – oryginału. Sprawa emocjonalnego pojmowania świata jest zatem załatwiona. Emocjonalną ojczyzną jest dla mnie polszczyzna, polski zestaw symboli, kultura, w której pewne znaczenia odczuwane są intuicyjnie.
Mogę mieszkać w różnych miejscach ale mentalnie i emocjonalnie pozostanę w Polsce. Polska zatem jest mi potrzebna jako mityczny kraj dzieciństwa, gdy świat dawał mi się poznawać jedynie po polsku. Człowiek nie może wywodzić się znikąd, jeśli chce odcisnąć swoje piętno w materii otaczającej go rzeczywistości musi pochodzić skądś i to miejsce powinno go wyraźnie naznaczyć. Potrzeba posiadania początku, miejsca poczęcia dyktuje zatem emocjonalną konieczność posiadania ojczyzny. Polska jest potrzebna każdemu, kto w sposób uczciwy i precyzyjny chce opowiedzieć o tym jakie są źródła jego sposobu myślenia i patrzenia na świat.

Polska to jednak także pewien ściśle określony byt, który determinuje – świadomie i nieświadomie – sposób funkcjonowania całej populacji. Część ludzi to spostrzega, część intuicyjnie wyczuwa, część wreszcie uważa, że ten fenomen nie ma w ogóle znaczenia. Tu dochodzimy do racjonalnych powodów uzasadniających potrzebę istnienia Polski. Z tego punktu widzenia Polska jest częścią wspólną życiorysów całych generacji. Gdyby nie istniała… te generacje nie miałyby ważnego sensu działania i etycznej perspektywy oceny. Tu nie chodzi tylko o patetyczne porywy, romantyczne deklamacje i mitologizowanie ambicji. Istnieje obiektywny fenomen Polskości: można go streścić opisując życiowe wybory najbardziej świadomych ludzi z danej generacji. Polska uosabia rodzimość i swojskość, często zdajemy sobie sprawę z tego, że nie są to najwyższe wykwity ludzkiego umysłu, są one jednak nasze, własne. Polska potrzebna jest zatem do zakorzenienia się w rzeczywistości, do istnienia pozostawiającego margines na subiektywne przeżywanie. Bez Polski traci się grunt pod nogami, także ten grunt intelektualny. Jakże bowiem opowiedzieć komuś z innej strony świata o wartości bycia wolnym, o dumie z posiadania własnego państwa, w którym jest się u siebie.

Znajomość tajemnego kodu, który nigdy nie będzie ujawniony komuś pochodzącemu z innego miejsca na globie, stanowi o istocie przywiązania do tego właśnie miejsca na mapie. Do tego dochodzi znajomość praw natury, które w Polsce jednak wyglądają bardziej zrozumiale niż gdzie indziej na świecie, czytanie krajobrazu tak jakby dostawało się do rozszyfrowania zagadkę, której rozwiązanie zawczasu, emocjonalnie, przewidujemy i to jeszcze zanim rozumowo jesteśmy w stanie wyrazić problem. Polska to pogoda, przyroda, krajobraz, niebo i ludzie, którzy mówią często takim kodem, którego nie pojmie nikt kto nie jest stąd. Każdy człowiek nosi w sobie tajemnicę swojego pochodzenia. Polacy mają ją tak głęboko wsuniętą w duszę, że nie sposób jej wyrwać, nawet gdyby chciało się o wszystkim raz na zawsze zapomnieć. Polska to znajomy śpiew ptaków, muskanie policzków przez wiosenne podmuchy wiatru, specyficzne wonności wiejskich ścieżek, światło, przestrzeń. To także opowieści i fryzowane na historyczne prawdy legendy, które nas ulepiły.

Czy ktoś zrozumie Polaka bez przeczytania (z głębokim zrozumieniem) „Pana Tadeusza” i „Trylogii”? Nasz szeleszczący znajomo język zawiera w sobie niepowtarzalną logikę i prawdę o nas samych. Tego nie da się skopiować i przenieść w inne okoliczności. Nawet narodowa mitomania i tromtadracja mają w sobie tyle roztkliwiającej swojskości, że nie sposób poważnie się nad nimi zżymać. Polska to terytorium, Polska to ludzie, Polska to historia, Polska to język, Polska to pragnienia, Polska to cały świat zamknięty w odczuwaniu świadomych Polaków. To daje siłę, pragnienia, marzenia i skłonność do angażowania się w dzieła wspólne. Bez Polski wszyscy rozbiegniemy się po świecie jak zwolnione z jądra magnesu opiłki.
Po co zatem potrzebna jest Polska?

Po to by Polacy mogli w pełni istnieć, wyrażać się i działać. To jądro i korzeń wszelkich przedsięwzięć nawet dla tych, którzy tej Polskości nie znoszą i pumeksem światowych błyskotek chcieliby ją z siebie wytrzeć. Polskość bowiem to nie system polityczny i nie iluzoryczne mity…to rzeka znaczeń i zdarzeń, w której jesteśmy nieustannie zanurzeni i bez której czujemy się jak ryby wyrzucone na obcy brzeg.

Witold Gadowski

W debacie Fundacji odpowiada Jarosław Dobrzański

Biorąc pod uwagę ogólny stan państwa polskiego, jakość panującej w nim kultury politycznej, poziom jego warstwy kierowniczej, poziom norm współżycia społecznego oraz szereg obiektywnych wskaźników ekonomicznych, demograficznych i społecznych, można by łatwo wyśmiać to pytanie, a nawet odpalić wprost, że większości z „nas” nie jest potrzebna do niczego. Gdyby nie jedna niebagatelna okoliczność, która każe nam powściągnąć nieco surowość tej opinii. Okolicznością tą jest fakt, że coraz częściej głębokiemu niezadowoleniu ze swoich państw dają wyraz obywatele wielu bogatych kiedyś krajów Europy zachodniej, jak i mieszkańcy samej krynicy dobrobytu i demokracji – USA, coraz liczniej zamieszkujący w miasteczkach namiotowych rozsianych wzdłuż głównych arterii wielkich metropolii. Na naszych oczach świat się zmienił na gorsze i w coraz większej liczbie państw do niedawna uważanych za bogate i nowoczesne coraz większa część zamieszkujących je populacji nie czuje się gospodarzem i nie widzi dla siebie szans na dobre życie. Pod tym względem Polska nie jest więc, niestety, wyjątkiem, choć wciąż znajdują się w jej pobliżu miejsca w opinii wielu Polaków bardziej odpowiednie do życia.

Mimo to, a może z powodu niedostrzegania tej okoliczności, wciąż spora część obywateli, choć nie mówi tego wprost, swoimi wyborami w ten sposób – negatywnie – odpowiada na to pytanie.
Poziom emigracji rósł stale od momentu, w którym obywatele w „wolnej Polsce” mogli swobodnie wyjeżdżać za granicę. Nic bardziej nie przemawia do mojej wyobraźni niż masowy exodus, który rozpoczął się z chwilą przyłączenia Polski do Unii Europejskiej i który odczytuję jako wypowiedzenie obywatelstwa Polsce przez miliony migrantów. Zapewne gdyby nie rozmaite bariery wciąż stojące – mimo deklaracji unijnej zasady wolnego przepływu ludzi – na drodze do szczęśliwego osadnictwa „ex-Polaków” na obcych ziemiach, z kraju nad Wisłą wyjechałoby jeszcze więcej osób. Nie tylko nie spada, ale wciąż rośnie odsetek deklarujących chęć wyjazdu wśród najmłodszych kohort wiekowych. A przecież wyjeżdżają nie tylko oni, lecz także ludzie w sile wieku, którzy mają jeszcze przed sobą jakąś perspektywę na poprawę losu. Problem dotyczy zatem wszystkich grup wiekowych z wyjątkiem seniorów, bo stare drzewo trudno jest przesadzić w nowe miejsce. Mówię o nich jako ex-Polakach w sensie obywatelstwa. Wiem, że wielu z nich legitymuje się wciąż polskimi dokumentami podróży, ale nie wątpię również, że głównej przyczyny tego stanu rzeczy trzeba szukać w uciążliwych, niekiedy trudnych do spełnienia, wymogach formalno-prawnych i długotrwałych procedurach zmiany i pozyskania prawa pobytu stałego i obywatelstwa w innych krajach. Krótko mówiąc, większość z tych osób od ręki oddałaby polski paszport w zamian za analogiczny dokument z kraju, do którego próbuje się dostać, gdyby tylko dostała taką możliwość. Z drugiej strony, jedynymi korzyściami jakie z tej sytuacji, którą należy postrzegać jako ciężką chorobę społeczną, może odnieść państwo polskie jest ułatwienie mu przez migrantów utrzymywania na niskim poziomie wskaźników bezrobocia w kraju oraz zasilanie polskiego obiegu pieniężnego i gospodarczego, w tym szczególnie budownictwa mieszkaniowego, zastrzykami finansowymi zza granicy od eks-Polaków, którzy – kupując w Polsce mieszkania – chcą zarobić spekulacyjnie na rozgrzanym rynku albo inwestują w spokojną przystań na starość „na wszelki wypadek”. Są to dla Polski korzyści krótkotrwałe i pozorne. Pod każdym innym względem emigracja w czasie pokoju musi być postrzegana jako rujnująca kraj plaga społeczna, której odroczone skutki dopadną kiedyś to lekkomyślne państwo, sprawiające swoją postawą wobec niej wrażenie, jakby nie dostrzegało w tym żadnego problemu.

W Polsce od dawna mamy do czynienia z niewydolnością systemu (jeśli chaos i bałagan można tym słowem nazwać) opieki zdrowotnej. Przypomnę więc, że „służbę zdrowia” z czasów zbrodniczej ponoć komuny od 1989 r. zastępowano stopniowo różnymi wynalazkami, poczynając od kas chorych poprzez „komercjalizację”, prywatyzację, rozmaite fundusze, a kończąc na „wycenach procedur medycznych” i notorycznie niedoinwestowanym i nieefektywnym molochu zwanym systemem „ochrony zdrowia”. Wspólnym celem wszystkich tych wysiłków deformatorskich było odchudzenie i okrojenie zbyt hojnej, zdaniem neoliberalnych dewastatorów, opieki medycznej odziedziczonej po socjalizmie oraz chęć przykrycia niewygodnej prawdy, że kraj w zasadzie został pozbawiony szans na zbudowanie dobrze funkcjonującego, spójnego i równego systemu zabezpieczającego podstawowe potrzeby medyczne starzejącego się społeczeństwa a ludzie pozostawieni sami z ich problemami zdrowotnymi. Kiedy piszę te słowa, pandemia koronawirusa odsłoniła bezlitośnie wszystkie braki i patologie tego ledwie dyszącego mechanizmu. Nie chcę upolityczniać tego tematu i daleki jestem od twierdzenia, że winę za niedostateczne zabezpieczenie obywateli na wypadek epidemii oraz za niekompetentne jej zwalczanie ponosi wyłącznie obecna ekipa władzy. Sprawa ta wiąże się jednak bezpośrednio z kwestią emigracji, o którą zahaczyłem wyżej. Otóż poczynając od lat 90., a więc na długo przed przyjęciem Polski do „wspólnoty” europejskiej, zaczął się exodus lekarzy z Polski, będący następstwem skandalicznego wręcz niedoinwestowania tego istotnego społecznie sektora. Oprócz indywidualnych wyjazdów miał miejsce zorganizowany proceder okradania kraju z wysoko wykwalifikowanych kadr medycznych, których koszt edukacji i późniejszych specjalizacji poniosło znienawidzone przez dzisiejsze władze i media państwo ludowe, PRL, to znaczy całe społeczeństwo. Przez ostatnie 30 lat legalnie działały w Polsce firmy specjalizujące się w eksportowaniu do krajów bogatego Zachodu lekarzy, dentystów, pielęgniarek. By zwiększyć swoje dochody firmy te wpadły na diabelski pomysł, by w przeciwną stronę, do Polski, kierować strumień bogatych pacjentów z krajów zachodnich, którzy płacąc za tanie dla nich „usługi i procedury” medyczne wypychali z kolejek do sanatoriów schorowanych polskich seniorów, emerytów i rencistów, kierowanych tam na turnusy drugiej jakości, bo opłacane skąpo przez ZUS. Państwo polskie nie zrobiło nic, by te haniebne procedery – rabunkowego eksportu i importu medycznego – powstrzymać, a gangsterskie firmy zlikwidować. Zamiast tego z lubością szaleńca likwidowało, przez wpędzanie w zadłużenie i upadłość, szpitale państwowe, za bezcen przekazując ich latami gromadzony majątek społeczny rozmaitym szabrownikom w postaci łupu prywatyzacyjnego. Nie jest prawdą, że państwo nie mogło nic zrobić. Wmówiło to sobie i społeczeństwu, że nie ma do dyspozycji „żadnych guzików” polepszających czy choćby nie pogarszających jakość życia, a proces wymuszonej odgórnie erozji budowanej przez dziesięciolecia tkanki szpitalnictwa i opieki ambulatoryjnej jest czymś naturalnym i stanowi początek odnowy systemu zbudowanego na gruzach starego, ale już na zdrowych, komercyjnych zasadach. Inne liberalne państwa nie były tak bezczynne i potrafiły bronić swoich interesów, mimo że chodziło o ochronę interesu silniejszego w zderzeniu ze słabszym. Kiedy przyjmowano nas do UE, państwa zachodnie wynegocjowały korzystne dla swoich gospodarek warunki odraczające o siedem lat przyznanie Polakom równych praw na ich własnych rynkach pracy, pomimo szumnych uroczystych zapowiedzi i pustych deklaracji o unii jako przestrzeni swobodnego przepływu ludzi i siły roboczej. Przepływ był – nie tylko swobodny, ale i mocno wspomagany – ale tylko w jedną stronę. Był to drenaż mózgów i rąk do pracy w kluczowych dla sprawnego funkcjonowania obszarach zatrudnienia państw zachodnich, na których występowały deficyty kadr. Pomógł pogrążającym się w kryzysie krajom, które w trudnym okresie zupełnie za darmo zyskały gotową do pracy armię dobrze wykształconych ludzi. Przyjmowanie Polaków do pracy na rynku UK nie było efektem wyjątkowej przychylności ani dobroczynności Brytyjczyków wobec Polaków, lecz zbiegu okoliczności. Wynikało z dobrze wykalkulowanego egoizmu i potrzeby chwili. Brytyjscy pracodawcy nie musieli zapłacić za wykształcenie i wyszkolenie emigrujących na wyspy polskich pracowników ani inwestować w podniesienie wydajności pracy swojej rodzimej siły roboczej. Zyskali natychmiast na przejęciu rzeszy ludzi, którym można było zapłacić znacznie mniej niż wymagał tego lokalny rynek. Jeśli więc mówimy dziś o zapaści lecznictwa w Polsce, braku rąk do pracy, starzejącej się kadrze lekarzy i pielęgniarek, wielotysięcznym deficycie lekarzy, to musimy być świadomi, że nie stało się tak z dnia na dzień, za sprawą dopustu bożego czy klęski naturalnej czy wojny, lecz w wyniku długotrwałej błędnej strategii lub braku strategii, bezczynności, ciągu złych decyzji i braku decyzji ze strony czynników odpowiedzialnych za państwo i jakość jego polityki. Część z tych ludzi, których utraciliśmy za sprawą emigracji, spoza zawodów medycznych i innych poszukiwanych profesji wymagających specjalistycznej wiedzy, stanowiła armię nadliczbowej, zbędnej siły roboczej, której zdewastowany przez poroniną transformację polski rynek pracy nie był w stanie zaabsorbować. Może warto przypomnieć niewygodny i dawno zapomniany fakt, że jeszcze w 2004 r. bezrobocie w Polsce wśród osób młodych wynosiło 50%. Po akcesji unijnej Polski wyjechali z kraju ludzie młodzi, zamieszkujący w miastach, stosunkowo dobrze wykształceni, kulturowo przygotowani do życia na emigracji. To nie byli sezonowi migranci wyjeżdżający ze wsi do pracy w rolnictwie niemieckim. Większość z nich zasiliła na stałe tamtejsze rynki pracy, zasoby fiskusa i systemy emerytalne i nigdy do Polski nie wróci, a nieobecność tak znacznej populacji, sumująca się do rozmiarów luki międzypokoleniowej, z pewnością w przyszłości odciśnie swoje piętno na polskiej rzeczywistości w wielu miejscach. Podsumowując, Polsce ten proceder mocno zaszkodził, a odroczone skutki skandalicznej abdykacji państwa z jego roli regulującej i korygującej fluktuacje na rynku pracy dopiero zaczną dawać o sobie znać. Dziś niemal truizmem jest już mówienie, że kapitał jednak ma ojczyznę, a zagraniczne inwestycję nie są filantropią, ale kiedy mówiłem i pisałem o tym kilkanaście lat temu, znajomi fanatycy liberalni pukali się w czoło i wysyłali mnie do Korei Północnej. Dobrze, że kropla drąży skałę i anachroniczne opinie a la Balcerowicz-Petru uznawane są dziś za historyczną osobliwość i skamienielinę, jednak za 30-letnią hegemonię fałszywej ideologii uznawanej wtedy za ostatnie słowo nauki płacimy do dziś i będziemy jeszcze długo płacić.

Czy więc taka Polska, bierna w obliczu patologii i katastrofy społecznej, była i jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebna? Warto może dla odświeżenia głów zaczadzonych antykomunistyczną propagandą skonfrontować wskaźniki demograficzne „wolnej Polski” z odpowiednimi danymi historycznymi z okresu wyszydzanej i potępianej „zbrodniczej komuny”, kiedy to mieliśmy stały i realny (dodatni, gwarantujący zastępowalność pokoleń) przyrost ludności, imponujące wskaźniki urodzeń i wydłużającą się średnią długość życia. Tymczasem po „odzyskaniu niepodległości” tendencje się odwróciły (z wyjątkiem tego ostatniego wskaźnika, ale pod tym względem wyróżniamy się na niekorzyść w porównaniu z Zachodem), a po wejściu Polski do Unii gremialnie wyjechała z niej młodzież z ostatniego w PRL wyżu demograficznego z przełomu lat 70/80.

Odpowiada prof. Marta Dziedzicka-Wasylewska

Po co nam Polska? Pytanie jest inspirujące, ale w sumie odpowiedź – przynajmniej mnie – nie nastręcza trudności. Polska to są korzenie, dom, rodzina, wspólnota – wszystkiego tego potrzebujemy, żeby określić swoją tożsamość. Jest to pierwotna potrzeba człowieka, który musi wiedzieć skąd pochodzi.

Nawet jak człowiek neguje tę potrzebę w przypływie buntu albo zachłyśnięcia się jakąś na nowo przybraną tożsamością, to i tak nie da się tej pierwszej tożsamości wymazać ze swojej świadomości. To opoka, na której budujemy siebie. W mojej Rodzinie od zawsze był obecny tekst, spisany z pamięci przez Mamę, która jako dziewczynka w okresie tuż powojennym znalazła go na ulotce w szkole i zapamiętała na zawsze: „…kocham Polskę bo matka moja jest Polką, bo krew, która płynie w mych żyłach jest polska, bo polska jest ziemia, w której pogrzebani są ci, po których płakałem, których czczę, bo miejsce gdziem się urodził, język, jakim mówię, książki, z których się uczę, brat mój, siostra moja, moi towarzysze, cały ten wielki naród, wśród którego żyję, cała ta piękna przyroda jaka mnie otacza, wszystko co widzę i kocham, jest polskie…”

Tekst ten jest dłuższy, mówi o miłości ojczyzny a „…głąb takiego kochania poznasz najlepiej, gdy po długiej podróży wracać będziesz do kraju rodzinnego…” i którą to miłość „poznasz silniej jeszcze wtedy, gdy groźba obcego ludu ogniem i mieczem i niewolą błyśnie nad Twoją ojczyzną…”Ogromne zdziwienie a nawet rozczarowanie przeżyliśmy wszyscy, kiedy okazało się, że fragmenty te – wzruszające i jakże „polskie” – pochodzą wszakże z powieści dla dzieci pt. „Serce” autorstwa Edmonda De Amicisa (tłum .Maria Konopnicka) a zamiast pytania „dlaczego kocham Polskę ” jest pytanie „dlaczego kocham Włochy”. Z drugiej jednak strony widać na tym przykładzie, że podobne uczucia są uniwersalne, właściwe po prostu ludziom utożsamiającym się ze swoją wspólnotą.
Dlaczego tak jest? Odpowiedzi można szukać w teorii psychologicznej Maslowa, który podał „wzór”, na podstawie którego daje się określić ludzkie motywacje: fizjologia, bezpieczeństwo, przynależność, miłość, szacunek, samorealizacja. Powstała potem „hierarcha potrzeb” i różne odmiany „piramidy Maslowa”; w zasadzie cały czas wśród psychologów i antropologów kulturowych trw a dyskusja na ten temat. Poglądy ewoluują, teorie indywidualistyczne również i nie miejsce tutaj na szerszy kontekst, ale nie da się abstrahować od faktu, że człowiek jest istotą społeczną i tylko w społeczeństwie może się realizować. Zresztą w pierwotnej wersji teorii Maslowa potrzeba „przynależności” zajmuje poczesne miejsce. Tę „przynależność” wysysamy – dosłownie – z mlekiem matki. Jako gatunek Homo sapiens rodzimy się bezbronni, okres dzieciństwa, dojrzewania i rozwoju biologicznego jest stosunkowo długi, wymagamy opieki rodziców, krewnych – to nasze pierwsze kręgi, do których należymy, rodzą się pierwsze silne społeczne więzi .Dalej grupa się rozrasta o dalszych członków rodziny, grupy rówieśnicze itd.; stajemy się częścią wspólnoty. Jest wiele dowodów, że więzi – silne relacje interpersonalne – mają silną podstawę biologiczną, są fizjologicznie i psychologicznie uwarunkowaną potrzebą człowieka. A kiedy te więzi zawodzą, ludzie cierpią i często wykazują zachowania patologiczne i destrukcyjne.

Natura tych więzi to też potrzeba akceptacji w ramach grupy społecznej, poczucie wspólnych celów, które wykraczają daleko poza teraźniejszość. Widać to bardzo dobrze w przypadku ludzi, którym przyszło żyć poza własną wspólnotą, a szerzej – poza ojczyzną, w której wyrośli; często są oni spełnieni zawodowo i doświadczają nawet akceptacji i tolerancji, co pozwala na fizyczne przetrwanie, ale rzadko tworzą oni więzi potrzebne do satysfakcjonującej egzystencji. Co ważne, nie chodzi tu o znajomość nowego języka a o wspólne cele, obyczaje, doświadczenia, zwyczaje, wartości, święte przedmioty, święte zakazy, wspólne dowcipy, wspólne lektury, wieszczów narodowych, muzykę, światopogląd, idee, społeczne niuanse a nawet smaki – wszystko, co ma znaczenie „święte” a bez tego życie jest samotne i puste. Bo nie ma wokół ludzi, którzy wzajemnie dzielą wspólny los, rozciągający się nie tylko na własne życie ale i na całe pokolenia. Mary E. Clark w swoim opracowaniu nt. „Meaningful Social Bonding as a Universal Human Need” opublikowanym w 1990 r. w wydawnictwie Conflict: Human Needs Theory(red. J. Burton ; New York, St. Martins Press) zwraca uwagę na to, że różne (zachodnie) wizje i teorie rozwoju społeczeństwa jako opartego na umowie świadomie zawartej przede wszystkim po to, by zapewnić harmonię, nie pozwalają wyjaśnić istnienia więzi rodzinnych, przyjaźni na całe życie czy poczucia przynależności kulturowej, którą daje wspólny języki wspólne doświadczenia życiowe.

Te różne teorie całkowicie pomijają najgłębszy wymóg, który charakteryzuje nasz gatunek – potrzebę tożsamości społecznej. Podkreśla ona, że ludzie wyewoluowali z pragnienia przynależności, a nie rywalizacji. M.E. Clark pisze w swym tekście: „…Biologicznie jesteśmy obowiązkowymi zwierzętami społecznymi, całkowicie zależnymi od wspierającej struktury społecznej, a to właśnie przy braku takiego systemu wsparcia pojawiają się destrukcyjne, ‘nieludzkie’ zachowania. (…) Separacja, wyobcowanie, ostracyzm, upokorzenie – są zaprzeczeniem więzi międzyludzkiej, akceptacji w kręgu, grupie, rodzinie, systemie wsparcia, wspólnocie, w której można znaleźć nie tylko towarzystwo, ale także poczucie, że życie naprawdę ma jakiś cel. Jeśli odmowa więzi wywołuje cierpienie, to wyraźne uzdrowienie dokonuje się dzięki wspierającej wspólnocie. Zanim nastała współczesna era środków farmaceutycznych na każdą dolegliwość ludy plemienne, stosując swój repertuar(czasami bardzo skutecznych) środków pochodzenia naturalnego, oferowały również stałą uwagę i wsparcie dla chorego…”Należy dodać, że z jednej strony dopiero od niedawna zaczęto naukowo udowadniać to, co było widoczne od zawsze:że znaczące więzi społeczne są absolutną potrzebą człowieka i że zerwanie tych więzi prowadzi do tragedii, zarówno na poziomie indywidualnym jak i wspólnotowym.

Z drugiej zaś strony, współczesne trendy nachalnie podkreślają „potęgę indywidualizmu” czy w wielu sytuacjach zawodowych wręcz obligację do „mobilności”, przenoszenia się z miejsca na miejsce. Często te obligacje dotyczą młodych ludzi, rozpoczynających swoją drogę zawodową (np. w środowisku naukowym ), czyli z definicji są to ludzie w wieku, kiedy „zakłada się gniazdo”i potrzebne jest poczucie stabilizacji. Te trendy prowadzące do atomizacji społeczeństwa są silne na wielu płaszczyznach i też nie miejsce tutaj, żeby analizować te zjawiska; zresztą są one analizowane przez kompetentnych obserwatorów otaczającej nas rzeczywistości. Demontaż fundamentów, na których opiera się nasza kultura jest aż nazbyt widoczny i zaskakująco gwałtowny. I bardzo szkoda, bo przecież więzi społeczne nie są tymczasowymi umowami, zawieranymi jedynie dla wygody ale są absolutnym wymogiem ludzkiej egzystencji.

Można zaryzykować twierdzenie, jak zaznacza M.E. Clark w swoim opracowaniu, że ludzkość, mając do dyspozycji instytucje charakteryzujące nowoczesną cywilizację, nigdy nie mogłaby się rozwinąć!I po to właśnie jest nam potrzebna Polska – wspólnota, w której wyrośliśmy. Nasze „święte symbole” są cały czas obecne: podobnie jak w innych krajach czczona jest flaga narodowa, zdobywcy medali olimpijskich czy innych trofeów sportowych(to najbardziej powszechne, ale w innych dziedzinach zdobyte trofea tez napawają dumą), hymn narodowy zawsze napełnia piersi obywateli patriotycznym uczuciem, są narodowe hasła czy dzień narodowy. W tych szczególnych momentach wzruszeniu ulegają nawet zatwardziali heroldzi „nowych czasów” i pewnie sami nawet nie wiedzą dlaczego…Podobnie, w Dniu Wszystkich Świętych pokonują nieraz wiele kilometrów, żeby odwiedzić groby bliskich albo być z bliskimi w tym dniu, bo ta pierwotna, biologicznie uwarunkowana, potrzeba przynależności tkwi w nas wszystkich głęboko.

W debacie Fundacji odpowiada Jerzy Surdykowski

Po co nam Polska? Głupie pytanie. Nie wybiera się miejsca urodzenia, nie wybiera się ojczyzny, nie wybiera się matki. To jest dane z góry jak brzemię przeznaczenia; może mocą przypadku, a może Boską, w zależności od tego w co wierzysz. Nie ma w tym twojej winy, że urodziłeś się w Afganistanie, a nie w Ameryce, choć przez samo piętno urodzenia drzwi szeroko otwarte przed Amerykaninem, będą zamknięte dla Afgańczyka i jeszcze na odchodnym zostanie pobity, a choćby tylko opluty. W tej perspektywie los Polaka nie jest jeszcze tak zły, ale daleki od najlepszego.
Musimy to swoje piętno przyjąć, ucieczka jest niemożliwa, choć niejednemu wydaje się, że przez wybór miejsca zamieszkania, zanurzenie w obcym języku i kulturze uda mu się je zmazać. Niestety, choćbyś nie wiem jak się starał, zawsze będziesz „stamtąd”, z tego nieszczęsnego skrzyżowania dróg przemarszu zaborczych armii, które Norwid (za wcześniejszym jeszcze poetą) nazwał „Bożym igrzyskiem”.

W Europie wschodniej zawsze jest źle
W Europie wschodniej „odbywa się”
W Europie wschodniej zawsze jest niemile
Był człowiek i nie ma człowieka za chwilę
Więc kochana córeczko stroń jak możesz od niej
I nigdy nie mów, że pochodzisz z Europy Wschodniej.

Pisał Czesław Miłosz. Matki się nie wybiera, ona po prostu jest jak fatum, albo szczęśliwy los. Każde dziecko instynktownie kocha swoją matkę, nawet ubogą, nawet nieporadną. Matki przecież nie wystawia się w konkursach piękności ani w teleturniejach domowych sprawności, bądź jakichkolwiek innych walorów. Matkę po prostu się ma, tak jak ojczyznę. Są przecież ojczyzny piękniejsze, zasobniejsze, zdatniejsze do życia, tak jak są kultury bogatsze od naszej, są języki którymi posługuje się pół świata i dlatego łatwiej i bardziej zrozumiale można w nich wyrazić to, co mozolnie usiłujemy zapisać lub wyśpiewać w naszej nieporęcznej polszczyźnie.

Mały bachor jeszcze tego nie wie i nie pojmuje, ale dorosłość – zawsze w prawdziwym życiu gorzka – oznacza pogodzenie się z losem i miejscem urodzenia, rezygnację z daremnych rojeń o odrzuceniu kultury i pochodzenia, na rzecz dojrzałej miłości, a przynajmniej sentymentu do matki-ojczyzny. Jest ona daleka od ideału, ale jest nieunikniona i w tym przekonaniu trwamy przez te kilkadziesiąt lat, danych człowiekowi między dorosłością, a nieuniknioną śmiercią. Z tym przekonaniem pracujemy i dokładamy wysiłków, aby uczynić tę ojczyznę trochę lepszą, trochę bogatszą i zdatniejszą do życia. Mamy prawo nazywać to patriotyzmem i nie dowierzać krzykaczom, którzy za cały patriotyzm mają obwieszanie się narodowymi błyskotkami i skandowanie sloganów podpowiadanych przez wystrojonych patriotycznie szalbierzy. Ale na tej nieuniknionej drodze do dorosłości czekają jeszcze straszniejsze wyzwania; dorastające dziecko wcześniej czy później oczywiście pojmie, że matka jest uboga i nieurodziwa, ale zawsze pozostanie moja i najbliższa, lecz może z przerażeniem dostrzec, że matka jest zła. Jak pogodzić się z tym, że moja ukochana matka włóczy się pijana albo traci czas i pieniądze w marnym towarzystwie? A przecież nie raz to się zdarza.

Jak kochać złą, coraz niżej staczającą się matkę? Rozpacz jest także nieuniknionym składnikiem ludzkiego losu. Nie inaczej z ojczyzną. Jak nadal kochać ojczyznę, która mówi ci, że jesteś „gorszym sortem” Polaka, tylko dlatego, że głosowałeś na inną niż rządząca partię, albo nie wyznajesz ideologii, którą władza podaje ci do wierzenia. Jak kochać ojczyznę, która ci wmawia, że jesteś nic nie wart, bo należysz do źle widzianej mniejszości? Jak kochać ojczyznę, która kłamie, że sędziowie politycznie uzależnieni, są lepsi od niezawisłych i dopiero oni wydadzą sprawiedliwe wyroki? Jak kochać ojczyznę, która zakłamuje historię ostatnich dziesięcioleci, bo kształtowali ją akurat ludzie źle widziani w czasach dzisiejszych? Jak kochać ojczyzną, która ma w świecie coraz mniej przyjaciół, bo zaprzecza swoim najlepszym dokonaniom? I tak dalej, i tak dalej… To się przecież zdarza, także naszym matkom. Także twoja matka może wpaść w sidła złych ludzi, ulegać ich namowom, ale nie przestaje być twoją matką. Jeśli kochasz, musisz dołożyć wszelkich starań, aby z tych wpływów ukochaną osobę wyzwolić, powstrzymać jej staczanie. Ale nie ominie cię rozpacz i zniechęcenie. Ratowanie ojczyzny jest możliwe przez wybory, o ile te rosnące wpływy łajdaków nie doprowadzą do ich sfałszowania. Bo o innych możliwościach aż strach pomyśleć. Dlatego jestem bliski rozpaczy.

Tak, Polska jest nam potrzebna. Nie sposób żyć bez matki, nie da się wykreślić jej z życiorysu. Ale matkę tak wyprowadzoną na manowce trzeba ratować mimo rozpaczy i zniechęcenia. Polska jest potrzebna wszystkim Polakom, nie tylko tym z „lepszego sortu”.
Jerzy Surdykowski

W debacie Fundacji odpowiada prof. Kazimierz Dadak

Polska jest nam niezbędna!

Po co nam Polska? W całym rozwiniętym świecie pytanie o potrzebę istnienia kraju ojczystego należy do pytań retorycznych – niestety Polska jest tu wyjątkiem. Albowiem od posiadania własnego państwa nie ma ucieczki. Wystarczy spojrzeć na naszą przeszłość. W czasach, gdy Polska była potężnym państwem, umownie w okresie 1331-1648, czyli od chwili, gdy krzyżacko-czeski plan rozbioru odradzającej się Polski spalił na panewce do Powstania Chmielnickiego, nasz kraj liczył się w europejskiej polityce, a jego obywatele cieszyli się dobrobytem i wolnościami. Kwitła kultura i nauka, przedstawiciele stanu średniego byli w stanie pobierać nauki w najlepszych zagranicznych uniwersytetach i nawet poziom życia chłopów, jak na owe czasy był przyzwoity. Bywało, że nawet ludzie wywodzący się rodzin chłopskich notowali niezwykłe osiągnięcia, jak choćby Klemens Janicki, który w 1540 r. od papieża Pawła III uzyskał tytuł poeta laureatus – ówczesny nobel z literatury.

Okres wcześniejszy, czyli rozbicie dzielnicowe, to czasy, w których nie byliśmy w stanie sobie poradzić z nie tak znowu potężnymi przeciwnikami (na przykład Pomorzanie, Jadźwingowie i Prusowie, a o Tatarach lepiej nie wspominać). Poszczególne dzielnice były grabione, bezpieczeństwo, dobrobyt i życie obywatela były zagrożone. Nie inaczej miały się sprawy w czasach po 1648 r., okresie, w którym de facto miało miejsce rozbicie na strefy wpływów rodów magnackich – „decentralizacja suwerenności” jak to zwięźle określił Bogusław Leśnodorski. W XVIII w. pozbawiona silnej władzy centralnej Rzeczpospolita Obojga Narodów była igraszką w rękach ościennych mocarstw, kraj był pustoszony przez obce armie i zdecydowana większość obywateli żyła w niedostatku. Rozbiory były tylko logiczną konsekwencją braku Polski posiadającej prężny aparat państwowy.

Argumenty na rzecz zbędności istnienia (silnego) państwa polskiego z jednej strony odzwierciedlają niechęć do ponoszenie wysiłku koniecznego do stworzenia i utrzymania takiego organizmu, a z drugiej iluzji, że inne rozwiązania (na przykład przekształcenie UE w państwo federalne) są możliwe.

Już Jan Sobieski, gdy stanął wobec dużych kłopotów natury politycznej i finansowej w 1666 r. wystąpił do Ludwika XIV z propozycją przeniesienia się do Francji. Oprócz wielkiego majątku i tytułów księcia i para Sobieski oczekiwał przywilejów dla żony i jej rodziny i o to sprawa się rozbiła. W drugiej połowie XVII w. większości polskiej elit już nie przyświecały ideały twardej, nieustępliwej walki nawet za cenę własnego życia, jak to miało miejsce jeszcze pokolenie czy dwa wcześniej.

Warto nadmienić, że w owym 1666 r. Jan Sobieski należał do grona czołowych magnatów w Rzeczpospolitej, państwie, które słynęło szlacheckimi swobodami, w którym polityczne motto stanowiła walka z „absolutum dominium”. Tymczasem Sobieski chciał się przenieść właśnie do kraju-symbolu władzy absolutnej. Tak to wyglądało zderzenie wolnościowej retoryki z pokusami wygodnego doczesnego życia.

Potem było już tylko gorzej. W obliczu rozbiorów elity kapitulowały bez walki, żaden wielki magnat nie naraził swej fortuny dla Ojczyzny. Potem powstania były organizowane nie przez elity, ale przez niedoświadczonych „gołowąsów” i stąd te klęski. Natomiast elity przegapiły znakomite okazje do walki, jakimi na przykład było Powstanie Dekabrystów czy Wojna Krymska. Bez przesady można powiedzieć, że od ponad trzech i pół wieku większość elit zachowywała się, tak jak to w 1866 r. otwarcie obwieścił władcy zaborczego mocarstwa Sejm Galicyjski „przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy”. W świetle takiej postawy Polska jest zupełnie zbędna.

Płonna jest nadzieja, że narodowe państwo zastąpi nam Europa. Dalsza integracja UE nie nastąpi w przewidywalnej przyszłości. Można powiedzieć, że proces jednoczenia się Kontynentu został zahamowany, jeśli wręcz nie odwrócony dokładnie w rok po przystąpieniu przez Polskę do tego ugrupowania. Miało to miejsce nie dlatego, że hordy „moherów” tak zadecydowały, ale dokonali tego potomkowie Encyklopedystów odrzucając Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy. Z tego powodu niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznaje UE za organizacją międzynarodową, a nie za państwo. Gwoli ścisłości dodajmy, że Parlament Europejski tylko z nazwy jest władzą ustawodawczą, bo takiej mocy nie posiada. Komisja Europejska nie jest demokratycznie wyłonioną władzą wykonawczą. Podobnie, TSUE nie ma żadnego demokratycznego umocowania. Niemniej, znaczna część elit – tak jak Sobieski trzy i pół wieku wcześniej – jest skłonna zamienić życie w demokratycznym, opartym na (jakkolwiek niedoskonałej) konstytucji systemie, na życie wygodne, ale pozbawione podstawowych praw i swobód.

Od maja roku 2005 nie tylko pani Marine Le Pen i jej stronnictwo zwiększyły swą popularność wśród francuskich wyborców, ale podobne partie powstały i umacniają swą pozycję na przykład w Niemczech i we Włoszech. Jeszcze przed wprowadzeniem euro ekonomiści przestrzegali przed potencjalnymi ujemnymi skutkami tej inicjatywy i doświadczenia ostatnich kilkunastu lat w pełni to obawy potwierdziły. Zatem euro, jedyny element, który Unia ma wspólny z niepodległym państwem ma charakter dezintegracyjny, a nie scalający.

Z tych powodów dalsze jednoczenie się Europy będzie niesłychanie trudne, a zdaniem niżej podpisanego, wręcz niemożliwe. Nie postuluję Polexitu, ale Brexit dowodzi tego, że Unia nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Skoro w przewidywalnej przyszłości w sprawie głębszej integracji UE nic się nie zmieni, to nie pozostaje nam nic innego poza umacnianiem potęgi i zwartości naszego kraju, bo tylko takie państwo jest w stanie zająć należne mu w świecie miejsce.

Żadna zewnętrzna siła nie załatwi za nas takich podstawowych spraw jak obrona granic, ochrona mienia i życia obywateli, zapewnienie opieki zdrowotnej, emerytur dla osób starszych, wykształcenia młodych pokoleń czy stworzenia prężnych i nowoczesnych instytucji badawczo-rozwojowych. Ci, którzy hołdują nadziejom, że ktoś za nas załatwi te podstawowe kwestie przypominają rodzimą magnaterię ze schyłkowego okresu Rzeczpospolitej Obojga Narodów, która to magnateria była bardzo zadowolona z tego, że podatki są niemal symboliczne, natomiast Imperatorowa nie tylko przysyła do naszego kraju wojska utrzymujące w ryzach niesfornych chłopów pańszczyźnianych, ale i wypłaca godziwe pensje. Jak to się skończyło, chyba nie trzeba przypominać.

Niestety, znaczna część polskich elit – czy to z lenistwa, czy to z jakiś pobudek ideologicznych – jest skłonna wyrzec się ciężaru ponoszenia odpowiedzialności za siebie, swoich bliskich i własny naród. Jest to postawa bez precedensu wśród innych narodów.
Doświadczenia wielu narodów, które w trakcie ostatnich stuleci dokonały wielkiego skoku cywilizacyjnego i osiągnęły dobrobyt w sposób oczywisty dowodzi, że bez własnego państwa jest to niemożliwe.

Stany Zjednoczone osiągnęły bogactwo i pozycję supermocarstwa tylko dzięki zrzuceniu brytyjskiego jarzma. Nie inaczej miały się sprawy w Kanadzie, a później w Australii. Dziś do takiego statusu powoli dochodzą Indie. Dla polskiego czytelnika zapewne brzmi to niewiarygodnie, ale w 1948 r. PKB na mieszkańca był w Polsce wyższy niż w Japonii o około 20%. Ogromny skok gospodarczy, jaki Japonia zanotowała po 1948 r. to był wynik istnienia państwa japońskiego. Toyoty, Hondy, czy Panasonic’i zrodziły się w Kraju Kwitnącej Wiśni nie w wyniku zagranicznych inwestycji, ale w wyniku wielkiego wysiłku narodu, który to wysiłek był stymulowany i kierowany w drodze skutecznej polityki ekonomicznej państwa. Tym sposobem w 2018 r. PKB na mieszkańca był w Polsce niższy niż w Japonii o ponad 40% (Maddison Project Database, 2020)

Jeszcze większy sukces odnotowała Korea Południowa, która przed 1945 r. była w praktyce kolonią japońską. Z tego powodu w 1948 r. PKB na mieszkańca był w Polsce wyższy ponad trzykrotnie od tego w Korei. Ale Koreańczycy, też dzięki posiadaniu własnego państwa, stworzyli światowe firmy w rodzaju Hyundai, Samsung i LG i tym sposobem w 2018 r. PKB na mieszkańca był tam wyższy niż u nas o prawie 40% (Maddison Project Database, 2020)

Niestety rodzime doświadczania nie mają wiele wspólnego z historią wielu innych krajów. Od ponad trzech i pół wieku – w okresach, gdy byliśmy niepodległym bytem— nasze państwo nie pełniło roli czynnika zapewniającego dobrobyt i bezpieczeństwo przytłaczającej większości obywateli. Co gorsze, niejednokrotnie wysiłki milionów była zawłaszczane przez stosunkowo nielicznych.
W latach 1918-20 odzyskaliśmy niepodległość dzięki wysiłkowi milionów Polaków, podczas gdy owoce przypadły drobnej garstce. W międzywojennej Polsce co czwarty obywatel doświadczał głodu, podczas gdy nieliczni bawili się w Monte Carlo i robili zakupy w Londynie, Paryżu i Berlinie. Podobnie, w 1989 r. komunizm upadł, między innymi, dzięki poświęceniu i ofiarom milionów „szarych” ludzi, którzy stworzyli NSZZ „Solidarność” i po 13 grudnia 1981 r. nadal stawiali opór. Po „Okrągłym Stole” w wyniku transformacji gospodarczej przytłaczająca większość z nich wpadła w ciężkie kłopoty finansowe – w latach 2002-2004 co piąty Polak był bezrobotny. Nieliczni natomiast zbili majątki – większość z nich wywodziła się z komunistycznej „nomenklatury”.

Dlatego pytanie po co nam Polska nie jest bezzasadne. Państwo, które traktuje większość mieszkańców jak obywateli drugiej kategorii może być właśnie postrzegane jako zbędny balast. Niemniej wyboru nie mamy. Liczenie na to, że kiedyś zrodzi się zjednoczona Europa jest mrzonką. Gdyby zapytać przeciętnego Niemca, Francuza, Hiszpana czy Włocha, czy on chce pozbyć się swej historii, tradycji, zwyczajów i języka i stać się „Europejczykiem”, to ta osoba pomyślałaby, że pytający pochodzi z innej planety.

Większość amerykańskich uniwersytetów to jest „globalna wioska”. Gdy zostałem przyjęty do pracy, to w moim wydziale pracowało dwoje Amerykanów, Maltańczyk, Niemiec i Polak, czyli niżej podpisany. Maltańczyk po przejściu na emeryturę wrócił do swego kraju. Niemiec co prawda nie wrócił do rodzinnego Czarnego Lasu, ale tylko dlatego, że w Niemczech nie miałby zapewnionej darmowej opieki zdrowotnej, a miał już zawał. Niemniej, po dziś dzień nie przyjął amerykańskiego obywatelstwa. Polak właśnie pakuje walizki i wraca nad Wisłę. Amerykanie oczywiście zostają u siebie.

Pytanie po co nam Polska nie jest pytaniem retorycznym tylko w Polsce!
Kazimierz Dadak 18 stycznia 2022 r.

W debacie Fundacji odpowiada Józef Baran

I.
Nie chciałbym upierać się, że koń ma cztery nogi, bo i tak próba udowodnienia zakończy się przegraną, skoro ktoś widzi, że ma trzy nogi.
Podobnie z Polską.
Z tym że nie całkiem podobnie…
Poecie, komuś kto operuje słowem polskim – kraj ojczysty, który jest wylęgarnią i matecznikiem polskich słów bardziej potrzebny jest, ba, nieodzowny, niż dajmy na hydraulikowi czy architektowi, który wykonywać może swój zawód pod każdą prawie długością i szerokością geograficzną, i otrzymywać nawet gdzie indziej większą zapłatę w ojczystym kraju.
…A więc najpierw w kwestii osobistej, szczegółowej, ale dla mnie ważnej – poezji, poety…
Nie znam poety polskiego, choćby nie wiem w jakim raju przebywał, który by zdobył uznanie pisząc nie po polsku, lecz dajmy na to w języku kraju emigracji. Nawet amerykański profesor Miłosz nigdy nie pisał wierszy (powtarzam wierszy, nie esejów, prozy i innych tekstów publicystyczno-literaturoznawczych, bo te, jako bardziej zobiektywizowane i pochodzące od „ojca” – o czym za chwilę – da się uprawiać w innym języku). Lirykę można pisać tytko przy pomocy najsubtelniejszych słów „macierzystych” czyli pochodzących od Macierzy, słów o szczególnej intymności. Tu dodam, że w języku niemieckim istnieją dwa pojęcia: „Vaterland” (Ojczyzna) i „Heimat” (Macierz)…
To jakby pierwszy człon odpowiedzi do czego potrzebna jest mi potrzebna Polska, a właściwie język polski, co, gdyby się nad tym zastanowić, na jedno wychodzi.
A drugi człon mojej odpowiedzi na ankietę „Po co nam Polska” będzie wypowiedzia-analogią. Powołam się na los Izarelitów, których uważam -podobnie jak oni siebie uważają – za naród wybrany. Jak wiadomo ten mądry naród przez tysiące lat tułał się i żył – nie z własnej woli, lecz z konieczności – w diasporze.
Nie mieli własnego domu, własnej ojczyzny, własnego matecznika.
Jak się to dla nich zakończyło i jak okropnie się to na nich zemściło Holocaustem, wszyscy wiemy doskonale z historii!
I wiemy też doskonale jak dbają, jak bronią i chronią, jak pazurami się trzymają teraz swojego matecznika, i jakimi sa patriotami (gdzie nam do nich!), bo nauczeni koszmarnym doświadczeniem zdają sobie sprawę z wartości słów Ojczyzna, choćby ta ojczyzna była pustynią, ugorem, skałą, choćby była ziemią jałową, którą trzeba użyźnić, choćby zagrożona była wieloma niebezpieczeństwami, choćby grozili jej sąsiedzi, że zrównają ją z ziemią… Ile poświęceń, ofiar, wyrzeczeń kosztuje trzymanie się jej „pazurami”, bronienie jej!
I to jest moja odpowiedź przez analogię – po co nam Polska? Po to… po co potrzebny jest Izraelitom, choć może nie wszystkim Żydom żyjącym w rozproszeniu (choć kto wie?) Izrael…
II. POETYCKIE PS.
JAK TO SIĘ STAŁO
jak to się stało
co to się stało
że niektóre „najświętsze wyrazy”
w przeciągu mojego życia
tak zmalały
kiedyś wpuszczane na salony
przechadzały się w wysokich
wyglancowanych oficerkach
wśrod ważnych nocnych rozmów
traktowane z uszanowaniem
opiewane poematami
(ja nie opiewałem
bo wielkie słowa zawsze podejrzewałem
podobnie jak Kasprowicz
o grubą przesadę)
a tu raptem
powtarzam w przeciągu jednego
mojego życia
utraciły reputację
okazało się że wychodzi im słoma z zabłoconych buciorów
nie są wpuszczane za progi salonów
zmieniły znaczenie
o 180 stopni
nabrały cech
prostactwa
ksenofobii
ustawiono je
w jednym szeregu
z takimi „szwarccharakterami”
jak„narodowiec”
„faszysta”
są poddawane musztrze
a kto wie
może już niedługo
gdy tak uparcie będą trwać przy swoim
w dobrym tonie będzie
reagować na nie wstydliwym milczeniem
16 stycznia 2022