W debacie Fundacji odpowiada Artur Wroński

Jeżdżę do domku letniskowego przez dwie okolice. Jedna to Świątniki, a po drugiej stronie Kalwaria. To są ośrodki, które kwitną nie na złodziejstwie, nie z kradzieży prywatyzacyjnych czy z parcelacji tego wielkiego majątku peerelowskiego, ani nie z pracy gastarbeiterskiej. Ci ludzie zbudowali imponującą strukturę na swojej tradycji. Świątniki produkują okucia do stolarki budowlanej i jakoś obroniły się przed Chinami. Ta ich nisza okazała się ciekawa, bo to trochę wymaga większej żyłki technologicznej. W Świątnikach ta produkcja rzemieślnicza istnieje od XIX wieku. To była wieś, która należała do katedry wawelskiej, więc pewnie tam jej mieszkańcy nauczyli się robić jakieś zamki, okucia i takie rzeczy. W XIX wieku produkowali te swoje kłódki i potem jeden gość jeździł z nimi po całych Austro-Węgrzech; docierali do Triestu, na Węgry, wszędzie – taki obwoźny handel. Komuna to jakoś upaństwowiła, ale nie zniszczyła, tylko rozwinęła, bo na miejscu zbudowano szkołę. I ci ludzie dziś produkują, oprócz okuć budowlanych, klamek, zamków – narzędzia. Myślę, że tam są setki milionerów. Tamci ludzie wyrośli na tym, co umieli, i to coś imponującego.

I to samo w Kalwarii, po drugiej stronie. Tam produkowano meble kalwaryjskie, paskudne zresztą, takie solidne, ciężkie, mieszczańskie. Komuna też tego jakoś nie zarżnęła, częściowo upaństwowiła, a dziś to kwitnie. Czyli: to są ludzie, którzy zostali w Polsce, potrafili się przebić przez niekorzystne warunki zewnętrzne. To wszystko jest oparte na systemie rodzinnym, to znaczy, że jak się komu trafiła żona, która mogła być księgową, to nią zostawała, inny złapał zięcia, który został w zawodzie ślusarskim itd., itd. Czy oni mają przyszłość? Czy oni mają dzieci? Czy te dzieci nie są zdegenerowane już zupełnie, jak wszystko? Tego nie wiem. Ale widzę, że na razie im się dobrze wiedzie, bardzo dobrze, że coś zbudowali. Tam są takie fajne małe fabryczki, połączone z domem. Widocznie ta korupcja lokalna, gminna, jest łatwiejsza do przejścia. To są optymistyczne rzeczy, które widzę. Polska generalnie nie jest krajem przyjaznym dla przedsiębiorców, ale takich przyjaznych krajów w Euro-Ameryce, w sferze atlantyckiej, już nie ma. Rozwój socjalizmu, całe to szaleństwo, ilość pasożytów urzędniczych wszelkiego szczebla po prostu przyrasta wszędzie. Ale ci ludzie w Świątnikach i Kalwarii jakoś dają radę i to jest piękne. Będzie tam pewnie paru jakichś złodziejowatych, a kilkunastu będzie na pewno chłopów w drugim, trzecim pokoleniu wybitnych, którzy robią cuda.

Jesteśmy opóźnieni, ale komuna zakonserwowała ludzi ze zdolnością do pracy, ludzi, którzy nie są zdemoralizowani. Zachód stworzył kulturę komfortu. Komfort i wygoda w połączeniu z socjalizmem ogólnym doprowadzają do lenistwa. Wystarczy pogadać z dowolnym chłopakiem, który pracował na Wyspach. Jakie są zdolności do pracy Anglików? To nie istnieje, to są rzeczy dawno skończone. A u nas przez komunę, przez to opóźnienie, ludziom chce się jeszcze pracować. Czy to można jakoś ratować? To się na razie samo ratuje. Myślę, że Polska gminna to jest ta Polska, która rzeczywiście teraz produkuje, bogaci się. I to jest piękne, to jest ten optymistyczny model. Tyle że jest i tak na łasce elementu próżniaczego i nieodpowiedzialnego, szalonego, podłączonego do maszyny całej tej popkultury medialnej, szalonej, zwariowanej. Czy oni są w stanie się oprzeć?

W debacie Fundacji odpowiada Cezary Kaźmierczak

Rzeczą, która przeszkadza najbardziej polskiej gospodarce, jest brak kapitału związany z wieloletnim komunizmem w Polsce i pewną przerwą w ciągłości rozwoju, bo nawet w czasie zaborów gospodarka rozwijała się w miarę normalnie – do całkowitego zerwania ciągłości doszło za komunistów. Kapitałowo nie jesteśmy w stanie konkurować. Mamy mniejszy fundusz na badania i rozwój niż wiele korporacji na świecie, więc nie jesteśmy w stanie tutaj stworzyć jakiejś przewagi konkurencyjnej. Drugi powód to kwestia wielkości Polski jako kraju, bo nie jesteśmy ani mali, ani duzi. Mali są zmuszeni do ekspansji gdzieś za granicą, duzi mają to we krwi, a my – wobec rozlicznych barier prowadzenia międzynarodowego biznesu – możemy sobie równie dobrze poradzić na miejscu, gdyż Polska jest na tyle dużym krajem, że można tutaj działać. Trzecią barierą jest kwestia know-how. Nasi konkurenci z krajów OECD mogli się doskonalić w zdobywaniu doświadczenia przez wiele lat, gdy my mieliśmy tę przerwę w ciągłości. To są rzeczy, które musimy po prostu nadrobić.

Jeżeli chodzi o kapitał, to jest to kwestia czasu. Wielkości Polski nie zmienimy, choć rząd powinien dążyć do tego, żebyśmy mieli więcej obywateli, bo to też ma duże znaczenie. Tutaj dobrym przykładem jest Hiszpania, która w latach 60. XX wieku miała tyle samo mieszkańców co my, czyli około 30 milionów, ale dzięki aktywnej polityce demograficznej jej populacja liczy już 50 milionów, gdy tymczasem nasza – niespełna 40. Polska powinna wdrożyć agresywną politykę demograficzną, z jednej strony polegającą na kontrolowanej imigracji z kierunków, które się sprawdziły, czyli z Ukrainy, Białorusi i Wietnamu, ale w mniejszym stopniu też z innych regionów, z drugiej zaś starając się przekonać Polki, żeby chciały rodzić drugie dziecko – to efekty przyniesie za dwadzieścia lat.

Inna kwestia to system podatkowy, a właściwie zbiór wzajemnie wykluczających się przepisów, uderzających głównie w polski sektor małych i średnich przedsiębiorców. To im jest najtrudniej się w nim rozeznać, co hamuje ich rozwój, gdyż dla większych korporacji nie stanowi problemu zatrudnić parę dodatkowych osób i oddelegować je do tego zadania. Natomiast jeśli chodzi o administrację, to jest coraz lepiej. Po 1989 roku następuje – być może niektórzy uważają, że zbyt wolna – stopniowa desowietyzacja jej nawyków. Owe sowieckie przyzwyczajenia jeszcze gdzieniegdzie przetrwały w niektórych miastach powiatowych, ale w dużych już się ich nie obserwuje. Należałoby też ograniczyć implementację, a w zasadzie rozszerzanie różnego rodzaju ustawodawstwa europejskiego według metody „Unia Europejska plus zero”. Bo to nie jest tak, że w Unii Europejskiej nie można mieć prawa zdroworozsądkowego, skoro kilka państw europejskich jest w pierwszej dziesiątce najbardziej wolnych gospodarczo krajów.

Źródło sukcesów Niemiec czy Stanów Zjednoczonych tkwi w wolnorynkowej gospodarce, zdrowym rozsądku i konkurencji. W momencie, gdy te kraje budowały fundamenty swojej potęgi gospodarczej, nie miały jeszcze takiego ustawodawstwa, jakie mają dzisiaj i jakie próbuje się w Polsce wprowadzić. Były to gospodarki wolne, po prostu wolnorynkowe. Dziś tak już nie jest, ale pozycja Stanów Zjednoczonych wciąż bije z tych źródeł dawnej potęgi. Japonia to jest trochę inny model, zastosowany również z powodzeniem w Korei, ale to dotyczy ich kultury, charakteru narodowego. Przede wszystkim ludzie są tam pracowici, dużo bardziej niż Amerykanie, i chętniej się podporządkowują. Tam stworzono wielkie ugrupowania przemysłowe: czebole w Korei i keiretsu w Japonii, dość mocno wspierane przez państwo. One tworzyły innowacje, tworzyły produkty, miały dużo pieniędzy na rozwój i badania – na tym megapoziomie ciągnęły całą resztę biznesu. Japończycy zawsze dbali o konkurencję, starali się unikać monopoli, które są wyniszczające dla gospodarki. To wszystko obrastało małym i średnim biznesem i spowodowało tak wielki sukces. Jeszcze w latach 40. i 50. XX wieku produkty japońskie były postrzegane mniej więcej tak jak później wietnamskie – jako tanie i niskiej jakości, po czym wdrożono tam mechanizmy i procedury, które wywindowały je na szczyty jakości na świecie.

Cechy, które pomagają Polakom, to na pewno fakt, że polscy przedsiębiorcy mają motywację i chęci – to jest ich główna przewaga nad konkurentami z OECD. Mają bardzo dużą inteligencję operacyjną, pewną zwinność, zdolność do zmian, potrafią szybko wdrażać innowacje, szybko przystosowywać się do nowych warunków na rynku i to jest na pewno nasza największa przewaga. Plus pracownicy, bo w Polsce jeszcze ludziom chce się pracować – a to nie jest w dzisiejszym świecie zjawisko powszechne – i są w miarę wykształceni. W Polsce jest przede wszystkim duży rynek wewnętrzny, czterdziestomilionowy. Znajdujemy się na szlakach komunikacyjnych. Położenie, które politycznie jest przekleństwem, gospodarczo już niekoniecznie da się tak określić. Mamy zasoby ludzkie, czyli pracowników, którzy chcą pracować, a dzisiaj to jest całkowita odwrotność tego, co widzieliśmy w filmie Ziemia obiecana, gdzie ludzie ciągnęli ze wsi do fabryk; dzisiaj fabryki ciągną za ludźmi – gdzie są ludzie, tam są fabryki. Dużo pomogłaby zmiana systemu podatkowego i różnych regulacji. I to jest najprostsza droga do uzyskania przewagi konkurencyjnej nad innymi krajami, z tego względu, że jest to kwestia decyzji politycznej, nie trzeba do tego jakichś wielkich pieniędzy. Sprawa zupełnie bezkosztowa. Wystarczy zrobić dobry system podatkowy i dobre regulacje gospodarcze. Wtedy, po pierwsze – lokalne biznesy zaczną się rozwijać, a po drugie – zaczną tu przyjeżdżać z całego świata, żeby w tych dobrych, przyjaznych, stabilnych i prostych warunkach prowadzić działalność. Pozostaje jeszcze wspomniana kwestia demograficzna, bo pod względem kapitału i technologii know-how konkurentom prędko nie dorównamy – znów odzywa się tutaj brak ciągłości rozwoju. Trzeba grać na polu, na którym możemy osiągnąć realne przewagi konkurencyjne.

W debacie Fundacji odpowiada prof. Stanisław Bieleń

        Temat jest interesującą prowokacją intelektualną. Można się do niego odnieść całkiem praktycznie i z entuzjazmem, bo któż z nas nie chciałby być bogatym, zdrowym i szczęśliwym. Można także spojrzeć erudycyjnie i refleksyjnie z pozycji doktryn politycznych i ekonomicznych, zastanowić się, co decyduje o bogaceniu się ludzi i jakie są tego konsekwencje.

        Przypomina się zawołanie XIX-wiecznego myśliciela i ministra burżuazyjnej Francji Françoisa Guizota: „Bogaćcie się przez pracę i oszczędzanie!” Niestety, często bywało tak w historii, że bogactwo nie miało nic wspólnego ani z pracą, ani z oszczędzaniem. Było wynikiem rozmaitych patologii i wynaturzeń, od grabieży cudzego mienia poczynając, poprzez wyzysk, rentę i dziedziczenie, na korupcji i cwaniactwie kończąc. W dawnej Rzeczypospolitej na bogactwo szlachty i duchowieństwa harowali chłopi pańszczyźniani, których status społeczny miał charakter niewolniczy. Bogactwo służyło zaspokajaniu egoistycznych potrzeb wąskiej grupy społecznej, wyrażających się w sybarytyzmie, rozrzutności i marnotrawstwie. Podobnie jest w epoce kapitalizmu, w której „ziemia obiecana” wcale nie była i nie jest szansą bogacenia się dla wszystkich. Patologie współczesnego kapitalizmu nie wymagają komentarzy, bo napisano na ten temat wyjątkowo dużo. Pęd do bogacenia się kosztem zasobów naturalnych planety dobitnie pokazuje, że człowiek jest istotą pazerną, a egoizm wąskiej grupy bierze górę nad zdrowym rozsądkiem i moralnością, nie mówiąc o sprawiedliwości.

       Zróżnicowanie społeczeństw na tle redystrybucji dóbr jest stare jak świat. Warto więc mieć na uwadze to, że niezależnie od panującego systemu społeczno-ekonomicznego zawsze będzie istnieć podział na tych, co koncentrują w swoim ręku gros bogactwa i na całą resztę, która na to bogactwo pracuje. Nawet największe demokracje świata, w tym Stany Zjednoczone, nie uniknęły zjawiska oligarchizacji, czyli koncentracji bogactwa i władzy stosunkowo niewielkiego odsetka społeczeństwa nad całą resztą. (Nie bez powodu USA nazywane są „bogatym krajem biednych ludzi”. Z danych Rezerwy Federalnej USA wynika, że najbogatsze 10 % Amerykanów jest w posiadaniu aż 89 % wszystkich akcji będących w rękach gospodarstw domowych). Problem sprowadza się do tego, aby utrzymywać system społeczno-gospodarczy we względnej równowadze, za co odpowiadają władze o różnym stopniu legitymizacji społecznej – od „liberalnej” demokracji, po uzurpacje i dyktatury.

        Stosunek do bogacenia się zależy od etosu społecznego, warunkowanego charakterem gospodarki, tradycjami kulturowymi, motywacjami religijnymi i doktryną rządzących. Podstawowa różnica w zachodnim kręgu cywilizacyjnym w odniesieniu do bogacenia się polegała na tym, że w Europie Zachodniej zwyciężył mieszczański model życia typu produkcyjnego, oparty na oszczędności, wyrzeczeniach, a nawet ascezie i bezinteresowności (etos kupiecki). W Europie Środkowej, w tym w Polsce, stosunki zależności feudalnych przetrwały aż do lat czterdziestych XX wieku. Mimo przemian cywilizacyjnych szlachecki etos przenikał do modelu życia współczesnego Polaka. Warstwa ziemiańska znikła wprawdzie z życia społecznego w II połowie XX wieku, ale nostalgia za tym „dworkowym”, „konsumpcyjnym” i „pasożytniczym” sposobem życia odżywa po wielu latach w różnych, nieraz paradoksalnych formach. Publiczne i ostentacyjne demonstrowanie bogactwa oraz towarzyszące temu wynoszenie się nad innych przypomina najgorsze cechy, pokazane kiedyś przez amerykańskiego ekonomistę i socjologa Thorsteina Veblena w jego Teorii klasy próżniaczej. Gdyby żył w dzisiejszych czasach, to mimo że wiele rzeczy przewidział, byłby zaskoczony ekscesami finansowego i politycznego establishmentu w różnych krajach.

        Na tle krótko zarysowanych determinizmów i paradoksów uważam, że Polska i Polacy zasługują na to, aby żyć w dostatku i dobrobycie, co niekoniecznie oznacza bogactwo. Powiedziałbym, że chodzi raczej o coraz wyższy poziom zamożności i komfortu warunków życiowych. Ten szczęśliwy dobrostan jest warunkowany przede wszystkim organizacją państwa, aby mądrze kierowało redystrybucją bogactwa społecznego. Chodzi o takie ułożenie relacji między gospodarką, sektorem finansów i władzy oraz społeczeństwem, aby wszyscy byli beneficjentami podziału zysków, aby społeczeństwo traktowane podmiotowo, mogło kontrolować działania państwa w tym zakresie. Ono zaś ma stać na straży reguł, pozwalających moderować rozwój gospodarczy w pożądanym i akceptowanym przez demokratyczną większość kierunku. Jeśli górę weźmie sektor finansowy, tak jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych, państwo staje się narzędziem w realizacji jego celów, nieraz dalekich od potrzeb bytowych obywateli.

        Polakom potrzeba zatem mądrego państwa i racjonalnych elit rządzących (kreowanych głównie przez partie polityczne), które odwróciłyby „amerykanizację” jako wzór godny naśladowania i postawiły na doktrynę państwa i gospodarki jako dobra wspólnego, dbającego o równomierny wzrost poziomu życia i stopniowego bogacenia się obywateli. Procesy te nie idą jednak w parze z roztropnością, ani racjonalnością wyborów. Trzeba ogromnego wielopokoleniowego wysiłku edukacyjnego, aby takie wzory i nawyki zaszczepić w szerokich kręgach społecznych. Można przecież być bogatym, a głupim. Można dzięki bogactwu osiągnąć najwyższy status społeczny, jak kiedyś magnateria w Rzeczypospolitej, ale kierować się prywatą i egoizmem, doprowadzając do katastrofy najważniejsze dobro publiczne, jakim jest państwo. Można bogacić się za wszelką cenę, zapominając o wspólnocie. Czy zatem bogacenie się i bogactwo są celem samym w sobie, czy też powinny stać się środkiem do innych celów? Wydaje się, że odpowiedź jest oczywista, ale praktyka różne ma oblicza.

        Mądre rządy formułują doktryny państwowe, które powinny godzić to, co indywidualne, z tym co wspólnotowe; to, co materialne, z tym, co duchowe. Zarówno w Polsce feudalnej, jak i kapitalistycznej warstwy najbogatsze tkwiły i tkwią niestety w zdecydowanym egoizmie. Nie chcę tu charakteryzować eksperymentu Polski Ludowej, bo mogłoby się okazać, że ówczesna doktryna państwowa po raz pierwszy w dziejach wskazywała na konieczność równomiernego i w miarę sprawiedliwego rozproszenia bogactwa społecznego. Można wiele ówczesnych rozwiązań krytykować z dzisiejszej perspektywy, ale nad wieloma warto się też poważnie zastanowić. Czy awans społeczny ludzi, wywodzących się z dołów społecznych nie był przypadkiem sposobem na wyrównanie głębokich różnic na tle bogactwa i biedy? Nie uniknięto wtedy wielu błędów systemowych, tłumiąc i reglamentując ludzką innowacyjność i przedsiębiorczość, ale stworzono pewne podstawy dobrostanu, opartego na tworzeniu majątku narodowego, zapewniającego dostęp do pracy i opieki socjalnej. Obecnie coraz więcej ludzi z różnych branż przyznaje, że państwo nie może ich zostawiać samych sobie.

        Dobrobyt nie polega jedynie na zapewnieniu dostatku materialnego wybranym grupom, którym się powiodło. Bogacenie się oznacza stałe podnoszenie poziomu życia, który wymaga nie tylko wytężonej pracy, ale także gwarancji prawnych ze strony państwa, że dobra nabyte (w tym własność prywatna) nie zostaną zagrożone, a nawet zagrabione. Nie bez znaczenia jest legalne i uczciwe dochodzenie do bogactwa, ale także społeczna kontrola jego pożytkowania. Może to zabrzmi naiwnie, ale ogałacanie planety dla celów prywatnych korporacji z takich dóbr, jak czyste powietrze, dostęp do wody pitnej, ocieplenie klimatu czy zatrucie środowiska, nie mówiąc o rozbójniczej gospodarce przestrzennej, wymaga „wielkiego przebudzenia” społeczeństw, aby wywrzeć zdecydowany wpływ na rządzących w pożądanym kierunku z punktu widzenia racji istnienia ludzkiego gatunku i całego ziemskiego globu.

        Kto jednak doprowadzi do tego, aby stworzyć w Polsce odpowiednie instytucje „włączające”, umożliwiające społeczeństwu wyrażanie woli, ale i powoływanie skutecznych rządów, odpowiedzialnych przed obywatelami za realizację decyzji władczych? Muszą zaistnieć instytucje „inkluzywne”, przeznaczone dla wszystkich, tworzące pole gry z regułami jednakowymi dla uczestników, zapewniające „pluralistyczne rozłożenie władzy”, a zarazem zabezpieczające innowacyjny wzrost gospodarczy. Wydaje się, że niezależnie od demokratycznych przemian ustrojowych i budowy gospodarki kapitalistycznej ciągle przeważają instytucje „ekskluzywne”, odgradzające się od ogółu, „wyzyskujące”, tak w sferze gospodarczej jak i politycznej. Warto w tym kontekście przeczytać, co piszą na ten temat Daron Acemoglu i James Robinson w książce Dlaczego narody przegrywają. Źródła władzy, pomyślności i ubóstwa.

        Obecnie wiele państw, w tym Polska, znajduje się w polu sił amerykańskiego sektora finansowego. Jego demontaż jest praktycznie niewykonalny, przynajmniej w przewidywalnej perspektywie. Dlatego bogacenie się Polski i Polaków będzie na długi czas funkcją wzlotów i dramatów, jakie gospodarce światowej zafunduje fałszywie rozumiany kapitalizm państwowy, daleki od konkurencji wolnorynkowej. Z tym wiążą się rozmaite kryzysy i regresy. Dlatego tak ważne jest edukowanie ludzi w kierunku racjonalnego gospodarowania, oszczędzania, dyscypliny i kompetencji. Także możliwości dojrzenia alternatyw i obrony własnej specyfiki rozwojowej. Pilnie potrzebna jest spójna doktryna państwowa, oparta na szerokim konsensusie politycznym, która wyznaczy cele wzrostu i zrównoważonego rozwoju, bez wynaturzeń militarystycznych, czy zaniedbań cywilizacyjnych (regres nauki i oświaty). Z doktryny tej winna wynikać wizja Polski, w której siła pieniądza nie zepchnie zupełnie na margines siły ideałów: nowoczesności i poszanowania dla tradycji, uznania integracyjnej wspólnoty z mądrą obroną własnej tożsamości, tolerancji i współodczuwania, wewnątrzsterowności i autonomii decyzyjnej.

        Stan debaty publicznej i jakość rządzenia nie napawają w tych sprawach optymizmem. Wydaje się, że psychika i świadomość narodowa nie są przygotowane na to, aby zrozumieć, że zagrożeniem dla rozwoju jest przede wszystkim bezwzględna rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi, Chinami, Unią Europejską, Japonią, Rosją, Indiami i innymi „wschodzącymi” potęgami. Sztuka wykorzystania tej rywalizacji dla własnych celów i korzyści jest póki co poza realizacyjnym zasięgiem ekip rządzących Polską.

prof. Stanisław Bieleń
politolog

W debacie Fundacji odpowiada dr Krzysztof Pawłowski

        Zostałem zaproszony do przygotowania wypowiedzi w debacie Fundacji im. Zygmunta Starego na temat „Jak się mogą wzbogacić Polska i Polacy”. Rozsądek wskazywał zrezygnować z zaproszenia, bo dyskutować na ten temat gdy tuż poza naszymi granicami toczy się wojna – Rosja napadła na Ukrainę, Polska walczy także ze skutkami pandemii a dodatkowo mamy bardzo wysoką inflację. Przeczytałem dotychczas zamieszczone wypowiedzi i uznałem , że sprawy które uważam za najważniejsze patrząc na przyszłość Polski, na temat których wiele razy zabierałem głos, nie zostały jeszcze przedstawione.

        Całe dorosłe życie starałem się myśleć o przyszłości, nie tylko swojej ale także mojej Ojczyzny. Nie ukrywam, że Polska była i pozostaje moją miłością. Najprostszym kluczem zrozumienia mojego życia pozostaje myśl o Polsce, jej niepodległości, przyszłości, dobrobycie. W latach 70-tych nie przypuszczałem, że za mojego życia dojdzie do odzyskania przez Polskę niepodległości, ale już podczas naszej „Insurekcji” Solidarnościowej uwierzyłem, że może i ja doczekam wolnej Polski i starałem się na miarę moich możliwości na rzecz tego działać i pracować. Na początku lat 80 – tych XX w. zostałem prezesem sądeckiego Klubu Inteligencji Katolickiej i moim marzeniem było, żeby Niepodległej doczekało przynajmniej pokolenie mojej córki. Historia jednak przyśpieszyła i tak się złożyło, że miałem zaszczyt być wybrany w 1989 roku do Senatu – praca w I i II jego kadencji to było niesamowite spełnienie wielu moich marzeń. Polska była w 1989 roku bardzo biedna, patrząc z perspektywy sierpnia 2022 roku to Polska i Polacy dokonali wielkiego skoku ( porównując tylko średnie wynagrodzenie podawane przez ZUS od 1995: 702 zł a w 2021 : 5662 zł a więc wzrost 8 razy ) – pytanie które się nasuwa to czy wykorzystaliśmy wszystkie szanse przed którymi staliśmy. Moim zdaniem nie, obecnie jesteśmy znacznie bogatsi, ale wciąż od krajów „starej Europy” jeszcze sporo nas dzieli. Uważam też, że obecnie polskie rządy mają znacznie większe możliwości niż rządy lat 90 bo budżet państwa jest znacznie wyższy, pozostaje tylko problem czy jest właściwie wykorzystywany.

        Uważam, że Polska wpadła kilka lat temu w „pułapkę średniego rozwoju” i że bez stanowczych zmian w polskiej polityce z niej nie wyjdziemy. Dane Banku Światowego wskazują, że ze 101 państw, które w roku 1960 były zaliczane do grupy państw o średnich dochodach w 2008 roku tylko 10 państw awansowało do grupy państw wysokorozwiniętych. Wśród tej dziesiątki były Japonia , Korea Płd. , Tajwan , Singapur , Hongkong. Te kraje miały znacznie łatwiejsze warunki do budowy własnej gospodarki i przeskoczenia pułapki, choćby dlatego, że mogły stosować cła ochronne chroniąc tworzące się własne przedsiębiorstwa. Obecnie mamy znacznie trudniejsze warunki rozwoju, ale to oznacza że powinniśmy zastosować takie „narzędzia rozwoju” jakie są możliwe w obecnych warunkach tzn. możliwe do zastosowania w warunkach Unii Europejskiej. Swobodę działania w UE mamy w obszarze edukacji , szkolnictwa wyższego i nauki. Uważam, że właściwie wykorzystując te obszary w ciągu kilkudziesięciu lat ( minimum trzydziestu ) Polska powinna ze „światowego tortu zamożności” wykroić wyraźnie większy kawałek dla siebie niż obecnie. Proste sposoby zwiększenia bogactwa Polski i Polaków już są za mało efektywne, konieczne jest sięgnięcie do sposobów niezwykłych, bardzo trudnych ale możliwych do zrealizowania. Potrzebne jest powszechne przyjęcie przez polskie społeczeństwo i polskich polityków świadomości, że musimy i jeszcze raz powtórzę, musimy podjąć się zadań i celów które na pierwszy rzut oka wydają się niemożliwe do zrealizowania. Tak się w naszej historii złożyło, że często bohaterami zostawali przywódcy powstań, żołnierze, zwykli ludzie, którzy przegrywali, a ja uważam że nadszedł wreszcie czas aby w przyszłości honorować bohaterów pracy pozytywnej, projektów wygranych dla bogactwa i wielkości Polski.

        Zabranie się do projektowania zmian wymaga spełnienia zasadniczego warunku – powszechnie zaakceptowanej „ Umowy Społecznej” – „Paktu Społecznego”, wiem, że większość czytających ten tekst uzna mnie za szaleńca, gdyż ostatnie 30 lat wolnej Polski to był okres , tak jak na to demokracja pozwala, wypełniony walką polityczną ugrupowań, coraz bardziej zajadłą, ograniczającą myślenie długoterminowe i wyznaczanie celów działania tylko w perspektywie najbliższych wyborów. Taki , najbardziej znany Pakt Społeczny ( Programme for National Recover – PNR ) został zawarty w 1987 roku w Irlandii i w latach 90 – tych doprowadził Irlandię do standardów europejskich. Uważam i marzę o tym, żeby wreszcie doszło do powszechnego zrozumienia w Polsce, że niezbędne jest opracowanie wspólnej , zaprojektowanej na kilkadziesiąt lat „Umowy Społecznej” która zawierałaby precyzyjne określenie celów, dróg dojścia, przy wyjęciu obszarów zawartych w Umowie z walki politycznej toczonej przez partie. Wiem, że negatywne zmiany demograficzne a dodatkowo emigracja z Polski po 2004 roku około dwóch milionów młodych Polaków powodują że Polska po latach obowiązywania Paktu Społecznego będzie wyraźnie mniej liczna , ale wciąż będzie Polską. Według mnie inicjatorem tworzenia tego Paktu powinien być Prezydent RP a potrzebne byłoby wsparcie tak szerokie jak to byłoby możliwe – Kościołów, Związków Zawodowych, Organizacji Pracodawców i wielu organizacji społecznych.

Ta umowa powinna zawierać :

  1. Wypracowane od nowa i wdrożone przez cały system edukacji narodowej metody rozwijające w dzieciach od najpóźniej 5 lat życia kreatywne myślenie, inicjatywność i przedsiębiorczość. Badania wskazują jednoznacznie, że najbardziej kreatywne są małe dzieci a nasz system szkolnictwa tą kreatywność ogranicza albo wręcz niszczy. Moje doświadczenia z pracy nad programem „Diament” , pokazuje , że największym problemem jest znalezienie wystarczającej liczby nauczycieli gotowych do całkowitej zmiany sposobu uczenia i wymuszenie na władzach i instytucjach edukacji takiej zmiany, wręcz rewolucyjnej. Wprowadzenie tej zmiany w ciągu kilkudziesięciu lat zmieniłoby Polskę! Niezbędne są oczywiście głębokie zmiany w całym systemie edukacji i szkolnictwa wyższego m.in. likwidacja uczelni pedagogicznych a nauczycielami powinni zostawać absolwenci stosownych kierunków tematycznych, którzy po studiach magisterskich zdobywaliby kwalifikacje nauczycielskie na dwuletnich specjalistycznych studiach podyplomowych. Pierwszym krokiem w tę stronę jest wypracowana w Polsko – Amerykańskiej Fundacji Wolności a realizowana wspólnie z Uniwersytetem Warszawskim Podyplomowa Szkoła Edukacji.
  2. Wprowadzenie do systemu edukacji na wszystkich poziomach, zarówno dla uczniów jak i studentów systemu pracy zespołowej, zarówno w uczeniu się jak i rozwiązaniu zadań czy opracowywaniu projektów. W Polsce mamy ogromny problem z bardzo niskim zaufaniem społecznym a wprowadzenie zasady pracy w grupie od dziecka może wyraźnie podwyższyć poziom zaufania społecznego.
  3. Niezwykle ważny dla przyszłości Polski jest system stypendialny dla kilku tysięcy najzdolniejszych absolwentów studiów magisterskich lub studiów doktoranckich polskich uczelni, otrzymujących wysokie stypendia, „stypendia wsparcia”, przez okres pięciu lat pod warunkiem podjęcia pracy w polskich uniwersytetach lub instytutach naukowych przez okres następnych pięciu lat. Doświadczenia ostatnich wielu lat wskazują na stałą emigrację z Polski nie tylko młodych lekarzy ale i najbardziej uzdolnionych młodych naukowców, którzy podejmują po studiach a czasami po doktoracie pracę w czołowych uniwersytetach i instytutach naukowych świata i tych Polaków niemal zawsze Polska bezpowrotnie traci. Kilkanaście lat temu o tym pisałem i wówczas sugerowałem jako próbę zatrzymania takich młodych naukowców w polskich uniwersytetach przez przyznawanie co roku przez odpowiednią, neutralną komisję specjalnych „stypendiów wsparcia”, których wysokość miesięczna wynosiłaby 4 tys. zł przez okres 5 lat – obecnie, z uwagi na wzrost kosztów życia, wysokość takiego stypendium powinna wynosić co najmniej 6 tys. zł. Te pieniądze poświęcone powinny być na utrzymanie przez stypendystę rodziny lub jej założenie i powinny ograniczyć w ten sposób emigrację najzdolniejszych Polaków. Kilka lat temu wprowadzono w Polsce wspaniały pomysł „Diamentowego Grantu” ale to są pieniądze na szybką realizację własnych projektów badawczych dla tylko 100 studentów rocznie. Jak łatwo policzyć takie stypendia wsparcia kosztowałyby rocznie nasz budżet 360 mln zł dla pięciu kohort tysiąc osobowych – dużo, ale to mniej niż 0,1 % dochodów budżetu w 2021 a efekty pracy najzdolniejszych Polaków w polskiej gospodarce i nauce szybko przełożyłby się na znacznie wyższe kwoty.
  4. Utworzenie w Polsce ( wreszcie ! ) kilku prawdziwych uniwersytetów badawczych posiadających przyznany przez rząd kapitał żelazny w wysokości na przykład pięciu rocznych budżetów UW. Taki uniwersytet nie prowadziłby studiów niestacjonarnych a liczba studentów na studiach stacjonarnych I stopnia byłaby ograniczona. Uniwersytet miałby kilka lat na dostosowanie się do nowych reguł, a co roku powinien przyjmować do pracy najlepszych naukowców z innych uczelni. Wiem dobrze , że ta zmiana spowodowałaby ogromne protesty na pozostałych uczelniach ale docelowe rezultaty pracy takich uniwersytetów i koncentracja w nich najwybitniejszych polskich uczonych powinna przynieść wyraźnie lepsze efekty, zarówno w efektach kształcenia ( przywrócenie kształcenia na zasadzie mistrz – uczeń i włączenie studentów magisterskich studiów stacjonarnych do prowadzonych badań ) jak i wynikach pracy naukowej. Wprowadzenie Uniwersytetów Badawczych w sposób oczywisty wymagałoby zmiany ustawy o szkolnictwie wyższym, a zmiany systemowe powinny dotyczyć wszystkich uczelni, także tych monotematycznych.
  5. Wyraźny rozwój sektora B+R – badań i rozwoju, bez którego dalszy rozwój polskiej gospodarki nie jest możliwy. 15 lat temu próbowałem wyprzedzić czas i stworzyć w Nowym Sączu park naukowo technologiczny „Brainville”. Niestety brak właściwych środków i błędy w zarządzaniu doprowadził do jego zamknięcia ale nadal uważam, że za wszelką cenę Polska musi rozwijać sektor B+R i to z obu stron, zarówno od strony państwowej jak i przedsiębiorstw prywatnych. Sam nie wiem jak zachęcić a może zmusić naukowców do współpracy z przedsiębiorcami – a przecież bez doskonałego systemu na wzór „Doliny Krzemowej” w Kalifornii Polska nie uzyska szans rozwojowych w obszarze wysokich technologii a tam znajdują się największe pieniądze i tam jest ten wymarzony przez ze mnie kawałek „tortu” światowego. Trzeba przyznać , że w ostatnich latach system państwowego wsparcia B+R jest rozwijany – dla przykładu poprzez działanie NCBR a dla naukowców NCN , powstają Centra Rozwoju Technologii , Centra Transferu Technologii , Inkubatory ale Polska wciąż w tym obszarze wlecze się na samym końcu rozwiniętych państw.

        To nie jest lista zamknięta , mądrzy i patrzący w przyszłość Polacy będą dopisywać kolejne sprawy, ale najważniejsze to rozpocząć prace nad „PAKTEM SPOŁECZNYM” – a ja chciałbym doczekać tego momentu.

        W moim głosie czytelnik najmniej dostrzeże propozycji dotyczących gospodarki, nie dlatego, że uważam ją za nieistotną, bo przecież bez rozwoju gospodarki nie podniesiemy średniego poziomu PKB na mieszkańca z obecnych ok. 16 tys. euro do 29 tys. euro jak to jest w 15 państwach „starej Unii”. Chciałem zwrócić uwagę na czynniki, które moim zdaniem często są niedostrzegane a są bardzo ważne i bez pracy nad nimi nie wyskoczymy z tej przeklętej „pułapki średniego rozwoju”.

dr Krzysztof Pawłowski
fizyk, przedsiębiorca

W debacie Fundacji odpowiada Aleksander Galos

„Ten płyn to przyszłe bogactwo kraju, to dobrobyt i pomyślność dla jego mieszkańców, to nowe źródło zarobków dla biednego ludu i nowa gałąź przemysłu, która obfite zrodzi owoce.”

Przypowieść o talentach
Słowa zacytowane powyżej zostały wypowiedziane w połowie XIX wieku przez Ignacego Łukasiewicza, polskiego farmaceutę i chemika. Czuć w nich fascynację, entuzjazm i moc. Kogo dzisiaj w Polsce stać na taką odwagę? Kto dzisiaj miałby podstawę do tak optymistycznego przekazu? Istotnie, te słowa okazały się prorocze. Wyprodukowany przez Łukasiewicza destylat zapoczątkował bogactwo, pomyślność i źródło zarobku dla biednego ludu, ale akurat nie tego, który Łukasiewicza miał pewnie na myśli i nie temu krajowi zrodził największe owoce, którego pan Ignacy był wielkim patriotą.

Dzisiaj o dostęp do surowca dla tego destylatu, ropę, toczą się wojny, a w kontrolę nad źródłami zaangażowane są dyplomacje i armie wszystkich supermocarstw. Spółki zarządzające jego wydobyciem, przetwarzaniem i dystrybucją produktów wyznaczają politykę rządom i całym regionom świata. Odkrycie Łukasiewicza to zarazem przykład jednej z największych, a może największa w historii, niewykorzystana okazji dla wzbogacenia się, jakie Opatrzność podsunęła Polsce i Polakom. Czy tę szansę można było wykorzystać lepiej? Znajdziemy dziesięć powodów dla których to nie mogło skończyć się sukcesem na skalę krajów arabskich, zakaukaskich, Rosji czy Ameryki Północnej, z czego pierwszy powód jest taki, że w Polsce … nie doszukaliśmy się porównywalnych złóż ropy. Ale czy tylko dlatego? Przecież w 1850 roku, nawet będąc pod zaborami, wyprzedzaliśmy każdego z późniejszych beneficjentów boomu naftowego pod względem rozwoju czy kompetencji. Co zatem sprawiło, że dokonania Łukasiewicza nie przełożyły się w Polsce na sukces wykraczający poza granice ówczesnej i obecnej Polski? Trzydzieści lat po odkryciach Łukasiewicza, 5 kwietnia 1883 r., dwaj chemicy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Karol Olszewski i Zygmunt Wróblewski, po raz pierwszy w historii dokonali skroplenia tlenu, a kilka dni potem uzyskali ciekły azot. Dzisiaj skraplanie gazów jest działaniem rutynowym i w czasie wojny z Rosją umożliwia transport LNG z odległych krajów do Europy, w tym do Polski, łamiąc monopol Gazpromu.

Na tym nie koniec. W roku 1893, zaledwie dziesięć lat po dokonaniach krakowskich chemików, krakowski „Czas” donosił o ciekawym wydarzeniu na Paryskiej Sorbonie: Panna Maria Skłodowska złożyła egzamin na wszechnicy paryskiej z niezwykłym powodzeniem. (…) Do egzaminu stanęło 66 kandydatów i jedna kandydatka, stopień naukowy przyznano 19 osobom, w tej liczbie panna Skłodowska była pierwsza na liście. Fakultet zwrócił jej pieniądze, wniesione za prawo zdawania i koszta egzaminów. Po kolejnych osiemnastu latach, w roku 1911, niegdysiejsza Panna Maria, a wówczas już Madame Maria Skłodowska-Curie, jako pierwsza kobieta otrzymała Nagrodę Nobla dzięki odkryciu polonu i radu oraz za zbadanie metalicznego radu, a więc z …chemii. Bo jakże by inaczej. Warto dodać, że zaledwie osiem lat wcześniej była współlaureatką Nagrody Nobla wraz z mężem Piotrem Curie oraz Becquerelem za prace nad promieniotwórczością. I tym razem nie ma potrzeby wymieniania późniejszych praktycznych zastosowań tych odkryć na skalę przemysłową. Nie ma też potrzeby wskazywania, że i tym razem ani Polska ani Polacy ani polskie firmy nie byli i nie są głównymi beneficjentami korzyści finansowych wynikających z ich zastosowania.

Jakby na przekór temu, do wybitnego grona polskich uczonych niebawem doszła cała plejada kolejnych chemików, również mających realne szanse na Nobla. Wspomnieć więc trzeba prof. Jana Czochralskiego, genialnego wynalazcę stosowanej do dzisiaj metody otrzymywania monokryształów krzemu, będącej podstawą procesu produkcji układów scalonych. Czy jednak w tym przemyśle i w biznesie z nim związanym mamy jakieś spektakularne osiągnięcia przemysłowe? Następna postać to prof. Wojciech Świętosławski, który jako polityk był niestety zwolennikiem niechlubnego getta ławkowego, ale jako naukowiec był ponoć aż sześciokrotnie nominowany do nagrody Nobla w dziedzinie chemii i to tak przed wojną, jak i w czasach najtwardszego komunizmu w Polsce lat 50-60’. Czy w końcu prof. Mieczysław Mąkosza, autora ponad trzystu publikacji naukowych, kilkudziesięciu patentów i doctora honoris causa wielu uczelni, w tym zagranicznych. Wydawałoby się zatem, że mając tak poważne atuty, Polacy powinni mieć znacznie większy udział w komercjalizacji osiągnięć nauk chemicznych. Większość podanych powyżej osiągnięć naukowych Polaków dotyczy jednak trudnych dla Polski okresów jej historii. Najpierw zabory, potem zbyt krótkie Dwudziestolecie i znowu popadnięcia w jarzmo obcej dominacji w czasie komunizmu. Tym by można tłumaczyć dlaczego Polacy nie rozwinęli w kraju firm i przedsiębiorstw działających na skalę międzynarodową jak BASFF, SOLVAY, du Pont, BAYER, HENKEL, czy Imperial Chemical Industries. Gdyby jednak sukces gospodarczy zależał tylko od wolności politycznej, to po roku 1989 należałoby się spodziewać wręcz eksplozji pomysłów, dokonań czy przemysłowych zastosowań „duszonej” wcześniej nauki.

I rzeczywiście, w opublikowanym w 2015 roku, zatem ćwierć wieku po odzyskaniu niepodległości, wywiadzie z prof. dr hab. Bogusławem Buszewskim, ówczesnym prezesem Polskiego Towarzystwa Chemicznego, padają na początku napawające optymizmem słowa: „Polska chemia postrzegana jest jako najlepiej sklasyfikowana dyscyplina naukowa ze wszystkich dyscyplin uprawianych w naszym kraju. Zajmuje 9-11 miejsce na świecie, w zależności od rankingu. Nasi chemicy są dobrze wykształconymi naukowcami w sensie nauk podstawowych, realizującymi interdyscyplinarne tematy.” Czy to jednak przekłada się na nadzwyczajne osiągnięcia naszych rodzimych spółek w globalnej konkurencji? Być może są jakieś punktowe osiągnięcia, a jeśli tak, to przynajmniej powszechnie niewiele o nich wiadomo.

Jako kraj także w innych niż chemia obszarach nie dorobiliśmy się marek i rozwiązań powszechnie znanych. Takimi zaś mogą się poszczycić o wiele mniej liczebne nacje. Wystarczy wspomnieć takie kraje jak Portugalia – ok. 10 mln (skąd pochodzi twórca i właściciel „Biedronki”), Czechy – ok 10 mln („Skoda” umiejętnie wykorzystująca synergię z niemieckim przemysłem motoryzacyjnym), Finlandia – ok. 5,5 mln (i jej słynna „Nokia”), Irlandia – ok. 5,2 mln (do niedawna kontrolowała jedną z większych grup finansowych w Polsce, bank BZ WBK zakupiony przez Santander) czy Słowenia – ok. 2,2 mln (marki „Krka” czy „Gorenje” są znane w całej Europie). To nie są kraje o prostej historii. Część z nich przeszła koszmar komuny czy innych rewolucji społecznych, braku państwowości, izolacji politycznej i gospodarczej, a nawet zwyczajnej biedy graniczącej z głodem. Przykłady można mnożyć. Zatem tragedie historyczne nie powinny być jedynym usprawiedliwieniem.

Można oczekiwać, że nadzieja będzie w nowych polskich dokonaniach po 89’ roku. Owszem, w tym czasie udało nam się wytworzyć kilka rodzimych grup właścicielskich o sporym lokalnym znaczeniu. Większość z nich jednak albo zagospodarowuje rynek krajowy, ale co znamienne, sporo z nich transferuje kapitał poza Polskę i działa już jako „obce” przedsiębiorstwa. Niewiele z nich buduje pozycję regionalną, europejską, nie mówiąc o światowej, choć zdarzają się pojedyncze przypadki jak Maspex, w pewien sposób CD Project RED i kilka podobnych, czy do niedawna jeszcze InPost czy Inglot. Ucieczka kapitału polskiego poza granice kraju, lub oddawanie firm polskich w ręce zagranicznych funduszy (skutek ten sam, bo pieniądze zwykle nie zostają już w Polsce) może być ekonomicznie zrozumiała, ale z perspektywy głównego pytania, z pewnością nie działa na wzrost zamożności całej społeczności lokalnej.

W tym kontekście można się przyjrzeć nowemu biznesowi, młodemu, innowacyjnemu, budowanemu na największym zasobie jaki mamy – inteligencji, wykształceniu i przedsiębiorczości młodszego pokolenia (a więc znowu „droga Łukasiewicza, Olszewskiego czy Marii Skłodowskiej”). Kiedy spojrzymy na listę dwudziestu najbardziej obiecujących start-upów w 2021 roku, to uderzające są dwie rzeczy. Pierwsza, to że większość z nich działa w sferze szeroko rozumianych rozwiązań opartych o internet, a tylko wyjątkowe w sferze wytwarzania dóbr ściśle materialnych, po drugie zaś, że kwoty jakie są przeznaczane na ich rozwój są stosunkowo niskie, bo najwyższe to kilkadziesiąt milionów złotych czy euro. W warunkach polskich są one istotne ale na tle kapitałów światowych kwoty te są w ogóle pomijalne. Stąd domniemanie, że wcześniej czy później, większość z nich, jeśli wciąż będą obiecujące, znajdzie właścicieli poza krajem, co oznacza, że twórcy zaliczą spore przychody (patrz wspomniany InPost), ale zasadnicza wartość dodana będzie już generowana gdzie indziej.

Przy tej okazji warto wspomnieć, że mimo głośnych zapowiedzi sprzed sześciu lat, brak jest zainteresowania wspieraniem takich projektów przez rząd i w ogóle brak poparcia dla nich ze strony kapitału politycznego. Na takie zaś narodowe wsparcie z pewnością zasługuje niejeden z nich, jak choćby rozwój przełomowej technologii ogniw fotowoltaicznych z perowskitów, czyli z minerałów, które można stosować w postaci elastycznej, cienkiej jak folia warstwy w dowolnym kolorze, praktycznie wszędzie: na ścianach, oknach, kadłubach samolotów, karoseriach samochodów, ubraniach czy telefonach, opracowanej przez Olgę Malinkiewicz. Ten brak zainteresowania polityków jest znamienny. Charakterystyczne jest to, że w toczącej się już na dobre kampanii politycznej przed wyborami w 2024 roku żadna ze stron sporu politycznego nie podnosi już postulatów dotyczących wsparcia dla prywatnego biznesu, stworzenia dla niego warunków konkurencyjności, itd. Praktycznie wszyscy liderzy polityczni koncentrują się co najwyżej na kontroli nad przemysłem państwowym, a przede wszystkim na sposobie wydawania pieniędzy, kupowaniu poparcia, a nie na tworzeniu warunków dla ich pomnażania. Poza działaniami fiskalnymi i rozdawniczymi, przez co coraz bardziej ograniczają czy zniechęcają do przedsiębiorczości. To zresztą wkrótce będzie mieć negatywne konsekwencje z perspektywy odpowiedzi na główne pytania naszej ankiety.

Osobną kwestią, już w mniejszym stopniu polityczną, a bardziej społeczną, jest zauważalny brak sukcesji w drugim pokoleniu założycieli firm prywatnych. Wiele przedsiębiorstw powstałych na przełomie lat 80/90, których właściciele w pierwszym pokoleniu doszli do znakomitych rezultatów i rozwoju, w tej chwili albo wygasza swoją działalność albo oddaje ją w inne ręce, nie zawsze już umiejące kontynuować rozwój. Nie zbudowaliśmy etosu kontynuacji w drugim czy trzecim pokoleniu. Ten zaś był fundamentem największych dzisiaj gospodarek zachodu.
Na powyższe nakładają inne jeszcze negatywne zjawiska społeczne, jak drenaż talentów przez zachodnie uniwersytety i przedsiębiorstwa, coraz dotkliwszy brak wykwalifikowanej kadry w kraju mogącej wspierać rozwój i inwestycje, a decydującej niegdyś o naszej przewadze nad innymi krajami,Menedżer jednej z globalnych firm konsultingowych powiedział mi ostatnio, że o ulokowaniu w l. 90’ regionalnej centrali ich biznesu w Polsce zadecydowało to, że matematyka była przedmiotem obowiązkowym na maturze. To nie jedyny taki przypadek. Brak nawet pracowników podstawowego i średniego szczebla, zmiany kulturowe w postaci ciągłej zmiany i braku przywiązania do miejsca pracy i wiele innych, nieznanych wcześniej zjawisk utrudniających planowanie i skalowanie biznesu. Na to nakłada się w ostatnich miesiącach wizja wojny z sąsiadem i jej obecnie widoczne skutki.

Można powiedzieć, że te zjawiska i zmiany dotyczą wszystkich, nie tylko Polski. Tylko, że Polska, jako kraj wciąż na dorobku, bez istotnych zasobów w postaci tzw. starych pieniędzy, jest znacznie bardziej narażona na ich skutki niż gospodarki i przedsiębiorstwa wielu innych państw. Te będą teraz wykorzystywać, jak to często bywało, obecną sytuację kryzysu do dalszej ekspansji gospodarczej, bo w takich warunkach, gdy „Cash is the King” czyli gdy gotówka dyktuje warunki transakcji, najłatwiej jest zdobyć wcześniej trudne do zdobycia pozycje.
I tu dochodzimy do odpowiedzi na tytułowe pytanie „Jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy?”. Najprostsza, trywialne wersja tej odpowiedzi jest powszechnie znana i brzmi tak „wytrwałością i pracą ludzie się bogacą”. Chyba, że jednak mówimy o kraju, gdzie tym wysiłkom stanie na drodze zwykła ciemnota rządzących, marnowanie szans i talentów, wewnętrzny spór polityczny blokujący bezprecedensowe wsparcie z UE, a w końcu brak szacunku dla wysiłku przeszłych pokoleń . Często zapominamy, że wolność kraju ani nie legitymizuje ani nie usprawiedliwia braku wyobraźni, nie mówiąc o głupocie.

Przemysł chemiczny, wspomniany na wstępie, to tylko jeden z przykładów marnowania zasobów, braku współpracy i wyobraźni liderów. W Polsce wciąż rodzą się talenty na miarę Łukasiewicza, Maria Skłodowskiej, czy pary Olszewski i Wróblewski. Znamy z przeszłości wielu innych wybitnych wynalazców i innowatorów w innych branżach, w motoryzacji, w IT, w przemyśle lotniczym i innych. Są tacy i dzisiaj. Ich talenty, to dary od Boga. Jednak choćby nie wiadomo jak szczodry by On nie był, to gdy w ludzkich głowach braknie wyobraźni, zostaniemy społeczeństwem wiecznie sfrustrowanych wynalazców, lepiej realizującym swoje indywidualne zdolności i aspiracje zagranicą, niż w kraju, z korzyścią dla innych nacji niż nasza. Tam i owszem, Polacy z pewnością się wzbogacą, ale Polska jako kraj już nie koniecznie. Dlatego wbrew populistycznym zapędom większości polityków trzeba o biznes rodzinny dbać. Nie tylko o ten kontrolowany przez państwo. Wbrew wszystkiemu budować warunki dla jego rozwoju.

Zacząć trzeba od podstaw, od pragmatycznego podejścia do kształcenia nowych pokoleń i zarządzania nauką. Obok pomników postawionych naszymi narodowym bohaterom i męczennikom ciała i ducha, nie burząc ich, budujmy centra nauki i postępu technicznego, twórzmy modę na wiedzę i rozwój. Zamiast promowania w mediach publicznych prymitywizmu i celebrytów chełpiących się arogancją, twórzmy modę na ludzi myślących, wspierajmy koła wynalazców i start-upowców, dbajmy o utalentowanych i chętnych do pracy twórczej, a przede wszystkim uczciwie wynagradzajmy talenty, by płaca budżetowego pracownika nauki, nauczyciela, wynalazcy, prekursora nie była synonimem utraty godności, jak to nieraz bywa. Zaś przede wszystkim zatrzymujmy najlepszych z nich w kraju. Nie dościgniemy najbogatszych, ale możemy z nimi się równać potencjałem rozwojowym.

Jeśli rozsądek zwycięży i nasza polityka kształcenia dzieci i młodzieży, nauka kompetencji społecznych, współpracy i zarządzania talentami wejdzie na właściwe tory, to dla Polski i Polaków staną się one źródłem rozwoju i bogactwa. Przywołując klasyka, takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Po ponad czterystu latach od kiedy pierwszy raz sformułowano tę myśl w akcie fundacyjnym Akademii Zamojskiej, jej znaczenie nie straciło na aktualności. Proste?

Aleksander Galos
prawnik korporacyjny

W debacie Fundacji odpowiada prof. Czesław Nowak

Odpowiedź na to pytanie można według mnie zredukować do dwóch punktów:
1. najlepiej tak jak inne państwa, którym się powiodło i żeby nic nie opowiadać o „specyfice” lub
2. zgodnie ze starym polskim przysłowiem: oszczędnością i pracą …
Ta druga możliwość ma jednak tę słabą stronę, że skoro znamy ją od setek lat i niewiele z tego dla nas jako społeczeństwa wynika, więc możliwość zastosowania jej akurat w naszej generacji, jest mało prawdopodobna. Mamy przecież od pokoleń te same przywary narodowe – dążenie do przywilejów dla wybranych grup, skłonność do korupcji na różnych poziomach, w tym do najgorszej, czyli kosztem państwa i społeczeństwa, brak polityków, którzy byliby zdolni do przekonania wyborców, aby zrozumieli, że bogactwo narodów wynika z pracy, czyli że nie ma nic takiego jak obiad za darmo, że pieniądze, które rząd „daje” to pieniądze podatników itd. Dla Amerykanina (USA) zawłaszczenie pieniędzy podatników (taxpayers money), jest niemal synonimem zdrady narodowej.
Jak się mogą społeczeństwa i państwa wzbogacić?
Zacznę jednak od wskazania, jak się nie mogą wzbogacić, ani Polacy, ani inni postsocjalistyczni. Podróżując zawodowo, szczególnie po przemianach rozpoczętych w 1989 r., po wielu państwach, od skrajnie biednych po bogate, a także obserwując proces transformacji ekonomicznej i społecznej zwłaszcza w tych krajach, które wcześniej były państwami gospodarki centralnie planowanej, uważam, że warunkiem nie wystarczającym, ale koniecznym do osiągnięcia sukcesu było i jest zreformowanie, a często zbudowanie prawie od nowa, nie tylko teoretycznego, ale i efektywnego wymiaru sprawiedliwości. Od sądów powszechnych (kluczowe), przez sądy administracyjne, wojskowe, po Sąd Najwyższy. Politycy byłych państw tzw. socjalistycznych, pomimo zmian w zasadach funkcjonowania gospodarki zachowali bowiem przekonanie, że demokracja niekontrolowana jest zbyt blisko anarchii, by można ryzykować, a przecież oni wiedzą lepiej, co jest dobre dla narodu. Zwłaszcza, że opozycja nie ma racji i jest według nich niedojrzała, nieodpowiedzialna i stanowi dowód działania wrogich, zewnętrznych sił. Po podporządkowaniu rządzącym wymiaru sprawiedliwości to już niedaleko do prawdziwej katastrofy i typowych problemów wielu państw byłego bloku Związku Radzieckiego, czyli korupcja w formie zawłaszczania państwa. Ta sama, chociaż już nie taka sama, która wykończyła I Rzeczpospolitą i wbrew wielu opiniom miała się dobrze także w II. Obecnie zagraża nam nadal, chociaż już w zmodernizowanej wersji. Notabene warto tu zaznaczyć, że w latach międzywojennych, korupcja stanowiła duży problem, czemu sprzyjała „wyższa biurokracja”, która „Stała się potrzebną – i jak potrzebną! – jedynej rządzącej partii …”. Traciło wówczas Państwo i tracili wszyscy „pozbawieni „pleców”, „koneksji”, „stosunków”, „kontaktów” (jakże znamienne dla naszych czasów jest bogactwo synonimów słowa „protekcja” pisał Ksawery Pruszyński. [K. Pruszyński, Kto nami rządzi? „Polityka” 1938].
Do zwalczania korupcji, a szczególnie jej współcześnie najgroźniejszej formy, czyli zawłaszczania państwa, nie wystarcza tylko przejrzystość, której tak brakuje, a Transparency International, czyli międzynarodowa organizacja pozarządowa zwalczająca korupcję, uważa za początek zła. Zawłaszczanie państwa wynika z uzasadnionego poczucia bezkarności rządzących, spowodowanego uległością sądownictwa i jego uzależnieniem od władzy wykonawczej. Nawet tej wybranej demokratycznie. Sama przejrzystość wówczas nie wystarcza.
Kolejnym problemem jest nadużywanie cenionych symboli i idei do przykrywania własnej nieudolności we wprowadzaniu trudnych ekonomicznie, ale koniecznych przemian, przy jednoczesnej minimalizacji kosztów społecznych. Odzyskanie wolności, uzyskanie niezależności danego państwa od państwa hegemona, nie zatrzymało przecież działania podstawowych praw ekonomicznych, w tym prawa podaży i popytu. Nadal źródłem bogactwa narodów pozostaje praca, a nie rozdawanie kolejnym grupom i instytucjom przywilejów, a pieniądze w budżecie państwa nie biorą się z nawet najbardziej uzasadnionych potrzeb. Patriotyczne bądź religijne słownictwo, czy patroni, tylko utrudniają potencjalną krytykę, ale nie przykrywają na dłuższą metę problemów będących konsekwencją ekonomicznie szkodliwych decyzji. Zastanawiałem się nie raz, o co chodzi z tymi nazwami? Polski Ład, Polski Holding Spożywczy, Bank Polski itd. W Polsce imię Jana Pawła II ma 1274 szkoły, 40 szpitali itd. A co jeśli któreś z nich przestaną działać prawidłowo? Czy Autorzy, a przede wszystkim zatwierdzający takie nazwy, nie obawiali się, że w przypadku problemów, niepowodzenia, niewłaściwego zarządzania, nie zaszkodzą wizerunkowi Polski lub świętych? Czy to nie jest po prostu zabezpieczenie przed ewentualną krytyką? A co będzie jeśli Polski Holding Spożywczy nie spowoduje wzrostu udziału rolników w cenie detalicznej, a patronat świętego nie zapobiegnie konieczności zamknięcia szkoły? Pamiętajmy o tym, bo to przecież w Krakowie Stwórca upomniał Jana Stykę: „Ty mnie nie maluj na kolanach. Ty mnie maluj dobrze”.
Oszczędnością i pracą …
a. Oszczędnością
Norwedzy to społeczeństwo o chłopskiej mentalności. Panami byli często Duńczycy lub Szwedzi, czyli okupanci. U nas panami, właścicielami ziemskimi byli Polacy. Ale byli to Polacy, którzy uważali się za oddzielny, lepszy „naród szlachecki” i zaliczenie ich do tego samego narodu co chłopi, przez wieki wywołało ich i gniew i zdziwienie. „Zastaw się, a postaw się” było w Polsce zrozumiałe i powszechnie stosowane. Społecznie podejrzane i naganne przez wieki, były oszczędne przyjęcia, czy zamknięcie bram przed kolejnym, pustoszącym spiżarnie kuligiem. Po tym polsko-norweskim porównaniu nic więc dziwnego, że to Norwedzy utworzyli po znalezieniu i rozpoczęciu eksploatacji dużych zasobów złóż ropy naftowej Norweski Państwowy Fundusz Emerytalny. Już w 1972 r., czyli zaledwie rok po rozpoczęciu wydobycia, parlament przyjął jednomyślnie (!) „Dekalog naftowy”, czyli prawną podstawę prawną założenia Funduszu. Norwegia swoją polityką oszczędności dała budujący przykład, że klęska surowcowa (paradoks bogactwa) to nie konieczność, ale tylko możliwa zasadzka losu.
Przejeżdżałem niedawno przez Karlino. Kto jeszcze pamięta, że w grudniu 1980 trysnął tam gejzer ropy naftowej. Już mieliśmy być drugim Kuwejtem, a pieniądze z wydobycia miały posłużyć od razu do budowy powszechnego dobrobytu, w tym podniesienia emerytur itp. Szyb z powodów ekonomicznych zamknięto w 1983 r. Uniknęliśmy paradoksu bogactwa.
b. i pracą
Społeczeństwo się starzeje – w Polsce i w całej Europie. Coraz więcej ludzi jest więc w wieku poprodukcyjnym, a coraz mniej w produkcyjnym. Oprócz wieku problem ten pogłębia także emigracja – i zarobkowa i polityczna, i ta z innych powodów, np. stylu życia. W maju 2004 r. do UE przystąpiło dziesięć nowych państw, w tym osiem posocjalistycznych. Było to łącznie około 75 mln ludzi, z czego ponad połowa to Polacy. Migration Watch UK. opublikowało w 2013 r. dane, z których wynikało, że w latach 2004-2013 imigrację zarobkową w Wielkiej Brytanii stanowili w 82% ludzie młodzi (18-34 lata). Co to oznaczało dla Polski, Łotwy. Litwy …? Złudne zadowolenie rządzących ze spadku bezrobocia.
O wiele więcej o sytuacji na rynku pracy w Polsce i innych państwach regionu, mówił jednak wskaźnik zatrudnienia osób w wieku 20-64 lata. I tak w 2009 r. wynosił on zaledwie: w Polsce 62,6%, na Węgrzech 62,5%, Litwie: 67%, Łotwie: 66,3%. W tym samym roku wskaźnik ten (zatrudnienia, w wieku 20-64) wynosił w Niemczech 73,2%, w Austrii 73,4% i we wspomnianej, bogatej już wówczas Norwegii 80,6%. To także wtedy bogaci byli coraz bogatsi, a biedni nadal biedni, lub bogacili się znacznie poniżej swoich możliwości.
Jednym z kluczowych haseł ostatnich wyborów do parlamentu w Polsce w 2015 r. i w 2019 r. był wiek emerytalny. Należy jednoznacznie zaznaczyć, że demokratycznie wybrana władza zatrzymała próbę podniesienia wieku emerytalnego. W tym kontekście warto tu zaznaczyć, że już wówczas poziom zatrudnienia osób będących jeszcze w wieku produkcyjnym, a więc 55-64 lata, wyglądał w Polsce źle na tle innych państw. Zatrudnienie w tej grupie wynosiło w 2015 roku średnio w UE 51,4% a w 2019 r. 58,6%, podczas gdy w Polsce odpowiednio znacznie mniej, czyli 43,4% i 49,0%. A więc mniej niż połowę populacji w tym wieku.
Powszechność komentarzy o złośliwym ZUSie i zwolennikach stopniowego podnoszenia wieku emerytalnego opierała się na konstrukcji godnej naszych czasów i naszego miejsca na mapie Europy. Była to znana już w starożytności forma argumentum ad absurdum – „no pewnie, najlepiej, aby Polak pracował aż do śmierci.” Tylko że jest to rozumowanie reductio ad falsum, czego nawet nie trzeba tłumaczyć.
Wracając więc do głównego pytania i problemu: jak się wzbogacić? Może np. pracując, także w wieku 55-64 lata?. Oczywiście, że nie wszyscy, ale np. jak Finowie: 59,1% i 65,9% (odpowiednio w 2015 r. i 2019 r.) – lub chociaż nasi sąsiedzi Czesi: 55,5%, 66,7%, Niemcy 65,2% i 71,6%, Litwa 60,4% i 68,4%.
Podsumowując – jak mogą się wzbogacić państwa, szczególnie te po okresie gospodarki centralnie planowanej? Co im/nam może pomóc?
1. Skuteczne przeciwdziałanie korupcji, przede wszystkim jej groźniej formie jaką jest zawłaszczanie państwa.
2. Zwiększanie poziomu zatrudnienia.
Wskaźnik zatrudnienia jest tu bardziej miarodajny niż stopa bezrobocia. Bezrobocie może być niewielkie, co wcale nie oznacza, że możemy być spokojni o rozwój ekonomiczny państwa, szczególnie przy starzejącym się społeczeństwie i dalszej emigracji młodych ludzi.
Reszta to konsekwencja tych dwóch punktów. Ale gdybym miał zredukować nasze priorytety do minimum, zostawiam pierwszy.

Prof. Czesław Nowak
Kraków, czerwiec 2022 r.

W debacie Fundacji odpowiada Kamil Rafał Gancarz

Kiedy otrzymałem zaproszenie do debaty „Jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy?“, pierwsze co przemknęło w moich myślach, była radość z faktu, iż temat ten staje się przedmiotem poważnej debaty publicznej i pojawiła się nadzieja, że aspekt bogacenia się Polaków ma szanse stać się tematem do dyskusji w znacznie szerszej przestrzeni medialnej tj. mediach głównego nurtu, w tym także tych internetowych.

Aby odpowiedzieć na postawione w debacie pytanie trzeba pierwej ustalić czym jest i czym będzie bogata Polska? Bo o ile bogactwo Polaków jest zdecydowanie bardziej uchwytnym konceptem, dotykającym zamożności, stanu posiadania czy też pewnych cech składników majątkowych poszczególnego rodaka, o których powiem później, to czymże jest właściwie bogata Polska?
W mojej opinii bogata Polska oznacza kraj, którego obywatele są przede wszystkim, (co nie wyklucza z jego części rezydentów innych narodowości) osobami majętnymi, tj. posiadającymi odpowiednią liczbę składników majątkowych pozwalający zapewnić im i ich rodzinom swobodne i bezpieczne finansowo życie, gdzie aktywność zawodowa i społeczna naszych rodaków może być nakierowana na budowanie wartości dla innych: dla pracodawcy, dla klientów, dla lokalnej i krajowej społeczności. To kraj, gdzie aktywność ta nie musi być nastawiona stricte na wymiar tylko finansowy prowadzonej działalności gospodarczej, czy też pracy zawodowej. To miejsce, gdzie obywatele nie muszą walczyć o swoje przetrwanie i swoich rodzin oraz mierzyć się z aparatem państwowym, walcząc o poszanowanie swojego majątku, albo wręcz nawet w niektórych przypadkach o godne życie. To państwo, gdzie wpływy podatkowe są roztropnie alokowane zwiększając komfort, bezpieczeństwo, jakość życia poszczególnych lokalnych społeczności, jak i całego narodu.

Myślę, że dziś większość z polskich podatników (szczególnie tych zamożniejszych) nie ma poczucia partycypacji i dumy z budowania lokalnego krajobrazu, infrastruktury i całokształtu ich otoczenia, które daje im samym, a także innym rodakom podniesiony standard życia. Dziś czują oni, że płacone podatki są nazbyt bliskie swojej formalnej definicji, czyli są obowiązkowym świadczeniem pieniężnym pobieranym przez związek publicznoprawny (państwo) bez konkretnego, bezpośredniego świadczenia wzajemnego.

Nie twierdzę teraz, że należy domagać się bezpośrednich świadczeń wzajemnych, ale w dzisiejszym coraz bardziej zglobalizowanym i połączonym za pomocą technologii informacyjnych świecie państwo staje się powoli „swoistym” dostawcą usług dla obywateli i jego rezydentów. Usługi te są i będą oceniane przez pryzmat jakości, dostępności, czy też bezpieczeństwa, które zapewniają i gwarantują. Za te „usługi” pobierane jest wynagrodzenie w postaci podatków i różnej maści opłat publicznoprawnych.

Jeżeli Polska ma być bogatym i dostatnim krajem musi stać się najlepszą „firmą”, którą każdy chciałby wybrać jako dostawcę tak poważnych świadczeń jakimi są bezpieczeństwo osobiste i narodowe, ład społeczny, a także infrastruktura, która zapewnia jednostkom możliwość i potencjał na bogacenie się. Kiedy mówimy o byciu najlepszym „przedsiębiorstwem”, nie możemy zapominać o tym, że usługodawca pobiera za realizowane przez siebie świadczenia i odpowiednie wynagrodzenie. W przypadku państwa wynagrodzeniem tym są podatki i inne opłaty publicznoprawne.

Zadajmy sobie teraz pytanie czy płacone podatki, składki na ubezpieczenia społeczne oraz inne opłaty zapewniają nam Polakom adekwatną jakość usług, które zapewnia nam nasz kraj i czy czujemy, że publiczne pieniądze są prawidłowo alokowane. Brak silnej twierdzącej odpowiedzi, nie buduje fundamentu zaufania do aparatu państwowego i jego urzędników. Brak owego zaufania przekłada się na brak poczucia wspólnoty i poszanowania narodowej, a także lokalnej własności.

Myślę, że, w przypadku lokalnych społeczności poczucie wspólnoty i oczekiwania dotyczące prawidłowego alokowania środków finansowych w budżetach miast, gmin jest zdecydowanie silniejsze niż na poziomie budżetu centralnego. Sposób finansowania budżetów samorządowych jest jednak zbyt zależny od władzy centralnej, co znów przekłada się na brak powiązania poniesionych kosztów podatkowych z tym czego możemy jako Polacy doświadczyć w zamian w naszej lokalnej społeczności.

Jak więc dojść do poczucia wspólnoty i dbania o dobro wspólne Polaków?
Odpowiedź na to pytanie o dziwo w mojej opinii nie jest aż tak skomplikowana, lecz raczej czasochłonna. Mianowicie najpierw musimy zadbać o bogactwo Polaków, o ich osobisty stan posiadania, który doprowadzi do wysycenia się podstawowych, a także tych bardziej wyszukanych potrzeb i uwolni potencjał intelektualny oraz potencjał do działania, który już nie będzie musiał walczyć o dobro swoje, swojej rodziny, czasem nawet jak wspominałem wcześniej o przetrwanie, a będzie mógł zastanowić się, co może zrobić dla swojej lokalnej społeczności. Co może zrobić dla idei, która jest dla niego ważna, dla celów społecznych, które są bliskie sercu tego konkretnego bogatego Polaka, dla swojej Ojczyzny, dla Polski, dla innych rodaków.

Powinniśmy mieć świadomość, że pieniądze nie rozwiążą od razu każdego problemu. Wysycenie nadmienionych potrzeb nie nastąpi natychmiastowo – czasem może do tego być konieczne dopiero kolejne pokolenie ludzi wychowanych w dobrobycie, ale także wychowanych do bycia sukcesorem majątku, do wzięcia odpowiedzialności za ów majątek, do kontynuowania pracy nad jego wzrostem na przestrzeni swojego życia zawodowego i społecznego, a także powołania nowego pokolenia do kontynuowania i chronienia spuścizny rodzinnej. W takiej atmosferze będą formułować się nowe elity, które w naturalny sposób nie mając konieczności i pędu do szybkiego wzbogacenia się, będą mogły troszczyć się również o otaczającą je lokalną społeczność i dobro Ojczyzny i Narodu.

Skoro ustaliliśmy, że potrzebujemy bogatych Polaków, w tym także takich, którzy budują i utrzymują majątek na pokolenia, dochodzimy teraz do rzeczy znacznie trudniejszej, jak mianowicie mają się wzbogacić Polacy? Po pierwsze, bogactwo wyrasta w tych miejscach, gdzie istnieje fundamentalne poszanowanie własności prywatnej. Chcąc przejść do budowy majątku jednostki czy też podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina, należy zacząć od uwarunkowań systemowych.

Zamożne społeczeństwa, posiadające duże majątki, powstają w krajach, gdzie własność prywatna jest prawnie chronioną wartością. Przepisy zabezpieczają własność posiadacza poszczególnych klas aktywów i chronią je przed bezprawnym zaborem ze strony zarówno przestępców jak i urzędników. W zamożnych społeczeństwach istnieje również swoista ciągłość i stabilność prawa, która umożliwia inwestorom i przedsiębiorcom podejmowanie ryzyka rynkowego bez konieczności zakładania czy zabezpieczenia się przed zmianą „zasad gry”, przez regulatorów czy też ustawodawcę. Krajami takimi jest np. Szwajcaria, Księstwo Liechtenstein, a także Stany Zjednoczone Ameryki, które może w obecnym już XXI wieku czasem zbyt daleko odchodzą od swoich fundamentalnych wartości, ale to właśnie na tych wartościach zbudowano tam dobrobyt.

Wracając do naszej sytuacji: niestabilność prawa i brak jego ciągłości, niejasne, niestabilne normy w systemie sądowniczym, podatkowym, a także w miejscach w których zapadają inne istotne dla biznesu czy też budowania kapitału decyzje urzędnicze, znacznie zwiększają ryzyka inwestycyjne. Może to powodować, iż pewne długoterminowe przedsięwzięcia, czy inwestycje o takim horyzoncie czasowym, są zwyczajnie zbyt ryzykowne i skutkują tym, iż osoby podejmujące działania powiązane z lokowaniem kapitału, są zmuszone do wybierania innych „optymalnych” w takich warunkach decyzji gospodarczych, które w praktyce w szerszym obrazie mogą stać nieefektywną alokacją zasobów wynikającą stricte z trudnego do przewidzenia ryzyka związanego ze stabilnością prawa i pewnością jego wykładni, a także aplikacji go w obrocie gospodarczym.

Poszanowanie własności prywatnej to nie tylko stabilność prawa, ale też silna jej ochrona przez to prawo. W momencie, gdy aktualnie w Polsce istnieją prawne konstrukcje takie jak konfiskata rozszerzona, systemy automatycznego blokowania rachunków bankowych przedsiębiorcy na 72h, z możliwością przedłużenia na 3 miesiące, działania zabezpieczające urzędów skarbowych w toczonych się, a niezakończonych skutecznie postępowaniach karno-skarbowych i tym podobne narzędzia, nie możemy mówić, o posiadaniu prawnej ochrony majątku.

Co więcej nie wystarczy systemowa ochrona aktywów Polaków, potrzebny jeszcze jest etos, budowania majątku, odnalezienia wartości w tym, że ktoś się bogaci i że prędzej czy później, środki finansowe tej zamożnej osoby trafią także częściowo do społeczeństwa – czy to w postaci zatrudnienia, konsumowania lokalnych produktów i usług, czy w formie bezpośredniej działalności charytatywnej lub społecznej. Brak szacunku do osób majętnych, czy też bogacących się na dostarczaniu wartości innym, bierze się z naszych historycznych naleciałości poprzedniego systemu, kiedy to środki finansowe gromadzono przez kradzież dóbr wspólnych lub od przedsiębiorcy państwowego, lub obchodząc system „kombinując”, jak również kolaborując z aparatem partyjnym czy nawet bezpieczeństwa.

Takie postawy i skojarzenia musimy bardzo stanowczo odrzucić i się z nich „leczyć”, należy zrozumieć, że w momencie, gdy dysponujemy swobodą gospodarczą, (oczywiście dziś już w pewien sposób reglamentowaną przepisami prawa), to zysk ekonomiczny przedsiębiorcy czy też pracownika, bierze się z tego, że te podmioty dostarczają wartość innym uczestnikom rynku. Zakładam tutaj oczywiście warunek, że wymiana była dobrowolna. Skoro pieniądze zarabia się dostarczając wartość, to przedsiębiorca i pracownik w naturalny sposób powinni dbać o dostarczanie możliwie najwyższej jakości za daną cenę. Zmiana etosu i budowa szacunku dla osób majętnych, które dorobiły się w sposób uczciwy, rozwiązując tym samym problemy swoich klientów jest jednym z warunków potrzebnym do osiągnięcia celu postawionego przed niniejszą debatą. Nie jest to warunek jedyny.

Długofalowa budowa majątku wymaga planu, kompetencji, a tym samym świadomego, ustawicznego działania w określonym kierunku, gdzie zespół podejmowanych decyzji przez Polaka jest nakierowany na budowę majątku w długiej perspektywie. Przez długą perspektywę mam na myśli, nie kilka lat w przód, ale okres co najmniej do oczekiwanego końca życia naszego rodaka. Niemniej jednak preferowany horyzont myślenia o majątku winien stanowczo wykraczać poza jedno pokolenie. I teraz pytanie, ile osób myśli co będzie z jego majątkiem już nie tylko osobistym, ale właśnie majątkiem rodzinnym za 500 lat?

Może to zabrzmieć dość egzotycznie, ale badania przeprowadzone przez dwóch ekonomistów Guglielmo Barone oraz Sauro Mocetti z Banku Włoch w 2011 roku we Florencji pokazały, że najbogatsze rodziny w tym mieście są potomkami najbogatszych rodzin z 1427 roku. Dane te mogą szokować, ale zauważmy, ażeby dziedziczenie i utrzymanie majątku w rodzinie przez tak długi okres było możliwe, rodziny muszą w sposób świadomy budować, rozwijać, uczyć się zarządzać majątkiem i w sposób zorganizowany i nieprzerwany przez żadne pokolenie przekazywać elementarz tej wiedzy swoim dzieciom i wnukom.

W takim razie, w jaki sposób rozpocząć ten proces, jak Polak może stać się tym pierwszym pokoleniem, który zbuduje ród utrzymujący majątek przez wieki?
Pierwsza zasada, prowadzony przez naszego rodaka biznes winien być nastawiony przede wszystkim na wzrost wartości przedsiębiorstwa, a nie tylko na maksymalizacje zysku, który następnie jest wypłacony właścicielowi i akcjonariuszom. Dla wielu może wydać się to szokujące stwierdzenie, ale nastawienie głównie na końcowy zysk netto, bez uwzględniania faktu świadomego budowania wartości firmy, jest dość standardową praktyką w Polsce, z którą się spotykam dość często. Ale czyż nie to jest cel firmy? Celem firmy jest wzrost wartości przedsiębiorstwa, a tym samym wzrost majątku ich właścicieli, nastawienie na krótkoterminową maksymalizację zysku jest symptomatyczne dla pędu ku bogactwu bez planu i świadomego działania nastawionego na powiększanie wartości aktywów w sposób stały i powtarzalny.

Chęć maksymalizacji zysku, a następnie jego wypłacenie z przedsiębiorstwa powiększa pulę finansową właścicieli, która następnie bardzo często jest konsumowana, albo niedbale inwestowana poza przedsiębiorstwem, gdyż „nikt nie ma czasu zajmować się inwestowaniem, podczas gdy zajmuje się firmą i zarabianiem pieniędzy” – tutaj pozwoliłem sobie zacytować parafrazę wielu rozmów z moimi klientami – przedsiębiorcami. Stwierdzenie to jest bardzo wymowne i potwierdza, że zdecydowanie łatwiej jest zarobić pieniądze niż je utrzymać.

Nadmieniając powyższą prawdę dochodzimy do zasady drugiej, która mówi, że generowane pożytki z pracy zawodowej lub prowadzonej działalności gospodarczej, (jeżeli nie są reinwestowane w budowę jej wartości) winne być inwestowane w aktywa, które zapewniają dodatkowy, powiedzielibyśmy pasywny dochód, (czyli uniezależniony od pracy zawodowej, a zależny od zainwestowanego kapitału). Zysk z takich aktywów może być generowany poprzez aprecjacje kapitału albo też generowaną rentę, czytaj odsetki z inwestycji. Oczywiście bardzo mile widziana jest sytuacja, gdy posiadane aktywo, generuje wartość dodaną obiema nadmienionymi sposobami. Przykładem takiej inwestycji są np. spółki dywidendowe albo wynajmowane przez inwestora nieruchomości. Na koniec paragrafu pragnę doprecyzować, że mówię tutaj o środkach, które pozostają po pokryciu kosztów życia albo o sytuacji, o której przeczytamy w kolejnej akapicie, gdzie koszty te są pokrywane już z innych źródeł.

Przejdźmy teraz do zasady numer trzy, która dotknie swoistej nienaruszalności kapitału. Kluczowym jest fakt, iż kapitał, który jest alokowany celem realizacji długoterminowego planu budowy majątku, nigdy nie zmieniał swojego przeznaczenia i nie był wykorzystywany na konsumpcje. Mogłoby się wydawać, że zasada ta jest w jakiś sposób ograniczająca wolność właściciela majątku, że nie może się nim posługiwać, ale zapewniam czytelników, że właśnie ta zasada buduje wolność finansową inwestora. Kapitał w odpowiedni sposób alokowany generuje poruszany wcześniej wzrost wartości lub odsetki czy dywidendy, które mogą w części finansować koszty prowadzenia życia naszego rodaka i jego rodziny. Powiedziałbym więcej, mogą finansować nawet cały oczekiwany styl życia, oczywiście pod warunkiem, że generowane zyski z kapitału będą dwukrotnie wyższe niż całkowite koszty utrzymania rodziny. Dlaczego poruszam tutaj zasadę wydawania tylko 50% (po uwzględnieniu kosztów podatkowych) wyniku finansowego z inwestycji? Jeżeli dotykamy tematu długoterminowego budowania bogactwa, nie można sobie wyobrazić sytuacji, w której brak jest systematycznego powiększania naszego majątku, który powinien rosnąć zdecydowanie szybciej niż spadek siły nabywczej pieniądza, a także zwiększać możliwości inwestycyjne, ale też te związane z działalnością społeczną. Omawialiśmy wcześniej, że po pokryciu potrzeb tych podstawowych i nie tylko, pojawia się u bogatych osób chęci zadbania o swoją lokalną społeczność, wsparcia ważnego celu charytatywnego czy też troski o swoją Ojczyznę.

Chciałbym jeszcze dodać zasadę czwartą, w sytuacji, w której pragniemy budować międzypokoleniowe majątki – kluczowe są i będą dzieci. To rzecz oczywista, że bez spadkobiercy, nie będzie majątku w następnym pokoleniu, ale nie chodzi mi tylko o samo posiadanie dzieci, ale ich świadomą edukację i przygotowanie do stania się dziedzicem budowanego w pierwszym pokoleniu tak ciężką pracą majątku. Świadoma edukacja wymaga przyzwyczajania dzieci do tematów finansowych, do wdrażania ich w świat inwestycji, mechanizmów działania systemu monetarnego, finansowego, rynków kapitałowych, nieruchomościowych zasad prowadzenia biznesu, w tym zasad przywództwa, zarządzania zasobami ludzkimi. Dzieci od wczesnych lat powinny stać się partnerami do dyskusji, powinny być przyzwyczajane do udziału w procesach decyzyjnych dotyczących budowy i rozwoju majątku, powinny też poznać zasady i odnaleźć wartość w pracy zawodowej lub społecznej, która pozwoli im zawsze posiadać cel i motywację do życia i działania, nawet wtedy, kiedy od pracy tej nie będzie zależał ich dobrobyt finansowy, ale może zależeć ich sens życia.

Podsumowując potrzebujemy Polaków, którzy chcą budować międzypokoleniowe majątki, zrozumieć i zbudować głębokie poszanowanie do własności prywatnej i osób, które w uczciwy sposób zbudowały swój kapitał, a także domagajmy się norm prawnych, które zabezpieczą ową własność i zapewnią bezpieczeństwo tym, którzy i tak podejmują ogromne ryzyko i trud budując lepszą przyszłość dla siebie, swoich rodzin, klientów, społeczności, a także Ojczyzny. W ten sposób wzbogaci się Polska i Polacy.

Kamil Rafał Gancarz – finansista, przedsiębiorca, wynalazca, ekspert ds. technologii Blockchain

W debacie Fundacji odpowiada Andrzej Pilipiuk

Powstawanie bogactwa jest zasadniczo prostym procesem. Przede wszystkim musi zachodzić zjawisko akumulacji kapitału – pracujący człowiek musi być w stanie odłożyć część zarobionych środków. Po drugie powinien mieć warunki by je w miarę bezpiecznie zainwestować – samodzielnie, z krewnymi, lub do spółki z innymi obywatelami. Zadaniem władzy jest zapewnienie warunków do inwestycji: Niskie opodatkowanie, stabilny system podatkowy, w miarę niezmienne przepisy prawa oraz ochrona własności prywatnej. Fortuny buduje się dekadami i pokoleniami – decyzje władz nie powinny zakłócać procesu dziedziczenia. Wielki kapitał rodzi wielkie patologie, akcjonariat powoduje utratę kontroli nad działaniami kadry menedżerskiej. Podstawą gospodarki powinny być chronione i promowane przez państwo firmy rodzinne. Resztę wystarczy pozostawić ludziom. Władza może ułatwiać te procesy np. przez emisję stabilnej odpornej na inflację waluty, chroniąc kurs przed atakami, wyprzedając pod inwestycje grunta z zasobów państwowych, rozbudowując infrastrukturę drogową i energetyczną etc – ale głównym zadaniem państwa jest: nie przeszkadzać.

Przeanalizuję na przykładach trzy aspekty negatywnych działań państwa: inflację, zmiany przepisów, zmiany systemu podatkowego.
I
O tym jak niszczycielska może być inflacja poucza nas przykład znanego pisarza Zbigniewa Nienaciego. W latach 80-tych wydano mu tzw. białą serię – 11 tomowy cykl popularnych i lubianych książek o przygodach Pana Samochodzika. Nakłady poszczególnych tomów przekraczały ćwierć miliona egz. Pisarz zarobił kilka milionów złotych i wpłacił je do banku. Fortunę pożarła inflacja przełomu tal 80-tych i 90-tych. Nienacki choć ostrzegany przez znajomych do końca ufał że państwo zadba o te środki i podnosząc oprocentowanie zabezpieczy jego pieniądze. W ciągu kilku lat z milionera stał się praktycznie bankrutem.

Patrząc szerzej: Nienacki miał ogromne zaufanie do systemu bankowego PRL. Odkładanie pieniędzy w banku było czymś naturalnym i oczywistym dla wielu wcześniejszych pokoleń. Utrata wartości lokat bankowych następowała w warunkach wojny lub upadku państw gwarantujących lokaty w danej walucie. Lokaty Polaków w bankach carskich – przepadły. Lokaty z czasów II RP po wojnie wypłacono częściowo – przeliczając je po skandalicznym kursie na nowe pieniądze. Nienacki po prostu nie przewidział hiperinflacji i bankructwa PRL.
Mimo upływu trzech dekad sytuacja obecna jest nadal skrajnie patologiczna – oprocentowanie lokat nie równoważy inflacji, zarazem oprocentowanie kredytów dramatycznie rośnie. Zwyczaj odkładania uciułanych pieniędzy w banku należy dziś do przeszłości. Wprowadzony przez Marka Belkę niemoralny i nieetyczny podatek od zysków z lokat bankowych dodatkowo sprawia że jest to całkowicie nieopłacalne.
II
Wchodząc w dorosłość w połowie lat 90-tych byłem zdeterminowany zdobyć wykształcenie, dobrą pracę i stan zasobności materialnej. Na swojej drodze ku tym celom dwukrotnie poważnie ucierpiałem skutkiem działań aparatu państwowego. Uderzenie pierwsze nastąpiło gdy kończyłem studiować archeologię. Był to dobry okres na związanie się z tą dziedziną nauki. W kraju prowadzono ogromną ilość inwestycji. Wiele z nich wymagało obligatoryjnego wykonania badań wykopaliskowych, lub nadzorów archeologicznych podczas budowy. Powstawały prywatne firmy wykonujące takie prace komercyjne. Dla studentów zbliżających się do magisterki rysowały się bardzo interesujące perspektywy. Dobrze płatny zawód związany z nabytymi kwalifikacjami, własny biznes pozwalający wykorzystać zdobyte wykształcenie… Niestety nieoczekiwanie zmieniono przepisy – dla uzyskania prawa samodzielnego wykonywania zawodu wprowadzono wymóg posiadania 48 miesięcy praktyk. Ponieważ archeologia jest ściśle związana z cyklem pór roku a w polu pracuje się od czerwca do września – absolwenci stanęli wobec warunków zaporowych – przez pracą dla siebie i u siebie – musieliby odrobić pańszczyznę 12 lat pracować u kogoś lub w instytucjach dysponujących uprawnieniami. Szansa prysła – a starzy wyjadacze pozbyli się konkurencji. Zdobyciu tytułu magistra archeologii poświęciłem 6 lat życia. Jedna decyzja urzędnicza przekreśliła cały ten wysiłek. Gdybym mógł przewidzieć taki rozwój wydarzeń zainwestowałbym ten czas zupełnie inaczej. Nie jestem wyjątkiem – brak prawa wykonywania zawodu przez absolwentów, oraz mnożenie dodatkowych warunków i przekształcanie zawodów w quasi-korporacje staje się plagą.
III
Drugie zderzenie z rzeczywistością zafundował mi rząd Donalda Tuska wprowadzając podatek vat na książki. W tym okresie od przeszło dekady publikowałem zbiory opowiadań i powieści – średnio 2 książki rocznie. Zasadniczo książka jako dobro na swój sposób luksusowe jest towarem bardzo wrażliwym na wszelkie kryzysy i zawirowania gospodarcze. Wprowadzenie nowych obciążeń nastąpiło w najgorszym możliwym momencie. Dodatkowe opodatkowanie spowodowało wzrost ceny książek, znacząco też wydłużyło okres rozliczeń księgarń z wydawnictwami a wydawnictw z autorami. Wzrost cen – zwłaszcza w warunkach zarysowującego się kryzysu i rosnącego bezrobocia spowodował w ciągu kilku miesięcy dramatyczny spadek sprzedaży – w moim przypadku o ok 30%. Rozwijająca się sprzedaż internetowa tylko częściowo powstrzymała trend spadkowy. Spadek dochodów z tytułu podatku CIT branży (wydawnictwa, drukarnie, hurtownie, księgarnie) wielokrotnie przewyższył kwoty pozyskiwane z VAT.

Poza stratami gospodarczymi nastąpiły straty w sferze kultury. Wydawnictwa ograniczyły publikacje książek debiutantów, postawiono na „pewniaki” książki uznanych autorów. Sytuacja autorów początkujących stała się bardzo trudna. Skalę katastrofy obrazują liczby: w latach 2007-2015 znikło ok 50% polskich księgarni. W moim przypadku nakłady sprzedane nowości do poziomu z roku 2012 udało mi się ponownie uzyskać dopiero w roku 2019-tym. Przez około sześć lat po wejściu podatku vat wydałem kolejne 12 książek podwajając opublikowany dorobek. To podwojenie dorobku pozwoliło mi zaledwie odzyskać to co miałem wcześniej. Zamiast budować coraz lepszą pozycję na rynku przez kilka lat zajmowałem się rozpaczliwym odrabianiem strat.
Ergo: nieoczekiwane zmiany przepisów czasem budują na drodze człowieka mur nie do przeskoczenia, a czasem niszczą to co mozolnie, przez lata budował.
*
Dlaczego dobrze mieć bogate społeczeństwo? W razie katastrof tak naturalnych jak i dziejowych z reguły obserwujemy spory bezwład organizacyjny agend państwowych – korpus urzędniczy czasem idzie w rozsypkę, czasem wręcz przeciwnie – na różne sposoby próbuje przeszkadzać ludziom który rwą się do działania… Niekiedy władza zdaje się nie dostrzegać katastrofy i nadal wymusza szereg zbędnych czynności biurokratycznych. Pożar, powódź, wojna, epidemia, nagły kryzys pokazują zdolność społeczeństwa do samoorganizacji. Społeczność bogata i zasobna materialnie jest w stanie łatwiej sprostać rozmaitym wyzwaniom.

W chwili wybuchu wojny na Ukrainie do Polski napłynęła kilkumilionowa rzesza uchodźców. Polacy wparli uciekinierów odzieżą, żywnością, artykułami dla dzieci, często zaoferowali gościnę w swoich domach. Było to możliwe dzięki temu że społeczeństwo miało czym się podzielić oraz posiadało zasoby finansowe których część mogło przeznaczyć na ten cel. Działania władz centralnych i samorządów były często wtórne i spóźnione w stosunku do spontanicznej reakcji zwykłych ludzi. Społeczeństwo zasobne materialnie, jest odporne nie tylko na kryzysy zewnętrzne ale też posiada większą odporność na patologie. Bieda nie tylko niszczy więzi rodzinne i społeczne ale także przez bezpośrednie obniżenie jakości życia przyczynia się do rozwoju chorób związanych ze złym odżywianiem, pracą w nadmiernym wymiarze, wykonywaną w stresie i szkodliwych warunkach, z nałogami.

Andrzej Pilipiuk

W debacie Fundacji odpowiada prof. Kazimierz Dadak

O bogaceniu się narodów
Każde społeczeństwo bogaci się dzięki wytężonej pracy, szczególnie przedsiębiorców. W pewnych przypadkach warunki naturalne mogę stwarzać bardziej dogodną pozycję wyjściową, ale nawet największe bogactwa można zmarnować. Niestety historia naszego kraju dostarcza tu ważkich materiałów do przemyśleń. W obecnej chwili Polska osiągnęła średni poziom rozwoju i aby dokonać dalszych postępów konieczne jest podjęcie poważnych wysiłków celem podniesienia poziomu wiedzy. W XXI wieku postęp gospodarczy opiera się na nowych technologiach i nowych rozwiązaniach organizacyjnych. Oczywiście solidne podstawy w postaci sprawnego systemu finansowego, ram prawnych zapewniających szybkie i sprawiedliwe rozstrzyganie sporów, systemu podatkowego zachęcającego do ponoszenia ryzyka i podejmowania pracy, wydajnej biurokracji i dobrze rozwiniętej szeroko pojętej infrastruktury są nadal istotne, ale same w sobie nie wystarczają do pokonania pułapki średniego rozwoju.

W Polsce powszechnie panuje przekonanie, że z jednej strony państwo stanowi zawadę w bogaceniu się obywatela, a z drugiej, że obniżenie podatków jest najlepszym sposobem stymulacji rozwoju. Owszem, państwo, które powołuje do życia przedsiębiorstwo zajmujące się handlem detalicznym (Krajowa Grupa Spożywcza), czy też zarządzaniem hotelami (Polski Holding Hotelowy) w oczywisty sposób wykracza poza zakres swoich kompetencji, ale to nie powinno nam przesłonić oczywistej prawdy, że w niektórych zakresach państwo, czy też szerzej patrząc sektor publiczny (państwo i instytucje pozarządowe wspierane przez podatnika na przykład w drodze ulg podatkowych) może i musi spełniać niemałą rolę. Takimi dziedzinami są oświata, nauka i prace badawczo-rozwojowe (B+R). Wysiłek w zakresie B+R jest niezbędny do osiągnięcia przez rodzime przedsiębiorstwa wiodącej pozycji w danej branży. Firmy, które przodują są w stanie osiągać wysokie zyski i oferować wysokie wynagrodzenie. Zatem, pożytki z B+R daleko wykraczają poza korzyści przypadające właścicielom przedsiębiorstw. Niestety, polskie koncerny nie należą do najlepszych w swoich branżach i tu żadnego zaskoczenia być nie może. Polskie nakłady w zakresie B+R odbiegają od przeciętnej europejskiej, nie mówiąc o tych notowanych w krajach nadających ton w najbardziej zaawansowanych technologiach, na przykład w Korei Płd.

Zobrazujemy ten stan rzeczy przy pomocy danych statystycznych dla wybranej próbki, która obejmuje kraje naszego regionu, a także kilka czołowych krajów UE i Koreę Płd. To ostatnie państwo, które jest nie tak bardzo odległe od Polski pod względem liczby ludności, zadziwia osiągnięciami na tym polu. Eurostat podaje informacje na temat poziom wydatków B+R (wszystkie dane odnoszą się do roku 2019, czyli sprzed pandemii) ponoszone przez sektor publiczny i prywatny (dane w nawiasach). Średnia dla UE wynosi 0,74% PKB (1,48), zaś dla Austrii, Danii, Finlandii i Szwecji odpowiednio 0,93 (2,2), 1,1 (1,84), 0,96 (1,84) i 0,95 (2,43), Jak z tego widać, w tych arcybogatych państwach zarówno sektor publiczny jak i prywatny łoży na ten cel grubo powyżej unijnej przeciętnej. Natomiast te same wskaźniki dla Czech, Węgier i Polski wynoszą odpowiednio 0,74 (1,19), 0,36 (1,11) i 0,49 (0,83). Z kolei w Korei Płd. wydatki na ten cel wynoszą 0,91 i 3,72% PKB. Podkreślmy, że te dane obrazują względne nakłady (w stosunku do PKB), a nie wartości bezwzględne (np. miliardy dolarów). Rodzime nakłady na B+R należą do najniższych w UE. Przytoczone dane także pokazują, że stare powiedzenie „pieniądz przyciąga pieniądz” ma tu zastosowanie. Stosunkowo wysokie wydatki sektora publicznego (państwo, uczelnie, instytucje naukowe dobra publicznego) są w stanie zmobilizować sektor prywatny do większego wysiłku. Często mamy tu do czynienia z partnerstwem publiczno-prywatnym dzięki czemu z punktu widzenia biznesu ryzyko nieuchronnie związane z takimi pracami jest niższe niż w przypadku samodzielnej działalności.

Ponownie, same wydatki, nawet liczone w kategoriach względnych, niewiele mówią – istotne są wyniki wydatków. Patenty triadyczne to są wynalazki, które są jednocześnie uznane przez trzy najpotężniejsze regiony Zachodu, USA, UE i Japonię. Takie patenty powszechnie uznaje się za światowe osiągnięcia. OECD publikuje dane na ten temat. Niestety nie przedstawiają one Polski w korzystnym świetle. Przytoczmy dane bezwzględne (całkowita liczba patentów triadycznych) i względne (liczba patentów na 1 milion mieszkańców – liczby w nawiasach). Zacznijmy od danych dla całej UE – 11 491,1 (25,7 – liczby po przecinku wynikają z tego, że niektóre patenty są opracowywane przez naukowców z kilku krajów i taki patent dzieli się równo pomiędzy kraje, w których działają autorzy). Idźmy dalej, Austria, Dania, Finlandia i Szwecja: 384,7 (43,3), 323,7 (55,7), 272,2 (49,3) i 852,1 (82,9). Korea Płd. odnosi sukcesy na miarę Finlandii, 49,5 patentu na 1 mil mieszkańców i całkowita ich liczba 2558,0. Natomiast Czechy, Węgry i Polska mogą poszczycić się poniższymi osiągnięciami: 58,0 (5,4), 48,6 (5,0) i 87,7 (2,3) Przytoczone liczby wskazują na to, że Polskę dzieli przepaść od bardziej rozwiniętych państw. Nasi naukowcy nie są w stanie wypracować tylu wynalazków światowej rangi co ich koledzy z Austrii, Danii i Finlandii, nie mówiąc o Szwecji i Korei Południowej.

Co gorsze, w przypadku Polski mamy do czynienia z bardzo niską wydajnością nakładów B+R. W przeliczeniu na 1 milion mieszkańców nasze jednostki badawczo-naukowe odstają nie tylko od najlepszych w Europie i Korei Płd., średniej dla UE, ale nawet od średniej światowej (7,4 patentu triadycznego na 1 mil mieszkańców). A przecież w tym ostatnim przypadku do średniej wliczane jest zaludnienie krajów, które z powodu ubóstwa nie prowadzą absolutnie żadnej działalności w tym zakresie. Nasi regionalni konkurenci (Czechy i Węgry) także osiągają wyniki poniżej przeciętnej europejskiej i światowej, ale na tle Polski prezentują się całkiem dobrze, bo mają ponad dwukrotnie wyższą liczbę patentów triadycznych na 1 mil mieszkańców.

Powyższe wskazuje na występujące nad Wisłą rażące braki w organizacji B+R, oczywiste niedociągnięcia w zakresie dostarczania bodźców do skutecznej działalności na tej niwie, jaki i daleko idący brak nadzoru nad skutecznością wydawanych pieniędzy podatnika. Na uwagę zasługuje tu przypadek Węgier, w których niższe nakłady sektora publicznego przekładają się na wyższe wydatki sektora prywatnego i znacznie lepsze efekty w zakresie liczby patentów w przeliczeniu na milion mieszkańców. Trzeba zatem podkreślić, że samo zwiększenie wydatków niczego nie gwarantuje. Konieczne jest wcielenie w życie takich ram prawno-organizacyjnych, który zachęcą do prowadzenia skutecznej działalności na tym polu.

Nieco lepszy obraz uzyskujemy patrząc na wysiłki w zakresie finansowania szkolnictwa wyższego. (Podane poniżej liczby odnoszą się do roku 2018, ostatniego, za który OECD podał dane.)
Nasz kraj wydaje na ten cel 1,2 % PKB, czyli praktycznie tyle ile wynosi średnia dla UE (1,19), ale już poniżej przeciętnej dla OECD (1,43). Wysoko rozwinięci członkowie UE łożą na ten cel: Austria 1,74, Dania 1,72, Szwecja 1,56, Finlandia 1,53, zaś Korea Płd. 1,57. Czechy i Węgry wydają odpowiednio 1,19 i 1,07% PKB.

I tym razem trudno jest dojść do wniosku, że te wydatki pieniędzy podatnika przynoszą zamierzony skutek, bo notowania naszych uczelni nie zapierają tchu w piersiach – najlepsze znajdują się dopiero w piątej setce w rankingu szanghajskim. Dla porównania, Szwecja ma w pierwszej setce trzy uczelnie, Dania dwie, a Finlandia jedną. Także i w tym przypadku można się zastanawiać nad efektywnością wydawanych pieniędzy podatnika, ponieważ najlepsza uczelnia czeska znajduje się w setce trzeciej. W sumie, jeśli chodzi o wysiłki w dziedzinach kluczowych dla naszego bogactwa i naszej przyszłości, B+R i szkolnictwa wyższego, to mamy duże luki nie tylko w zakresie finansowania, ale szczególnie jeśli chodzi o ramy prawne i organizacyjne.

Przejdźmy teraz do drugiej istotnej dla nas sprawy – podatków. Wbrew powszechnej opinii na tle UE ciężar podatkowy w Polsce nie rysuje się jako wysoki. W naszym kraju przez sektor państwowy przechodzi 41,0% PKB, podczas gdy w Danii 53,6, Finlandii 52,3, Szwecji 49,7, Austrii 49,2, zaś średnio w UE to jest 46,0%. W Węgrzech i Czechach sytuacja rysuje się podobnie do Polski, odpowiednio, 43,9 i 41,4% PKB. Natomiast na drugim biegunie jest Korea Płd., tam państwo pobiera tylko 34,8% PKB. Tu dochodzimy do podstawowej sprawy – rozmawiając o podatkach nie można tylko patrzeć na jedną stronę równania (ile wynoszą), ale i na drugą, czyli na jakie cele podatki są pożytkowane i jaka jest jakość otrzymywanych od państwa usług. Albowiem podatki to nie jest jakaś „kara” za bycie obywatelem danego kraju, ale „składka” mająca na celu pokrycie wydatków na dobra i usługi, których obywatel i mniejsze społeczności nie są w stanie same sobie dostarczyć, a które są niezbędne.

W naszych rozważaniach skupiliśmy uwagę na drobnym, ale nadzwyczaj istotnym, wycinku usług świadczonym przez państwo, czyli B+R i szkolnictwie wyższym, zaś innymi z braku miejsca i czasu nie zajmujemy się. Niemniej, z tych danych płynie wniosek, że wysokie podatki nie stanowią przeszkody w osiąganiu bogactwa. Na przykład Szwecja, kraj, w którym państwo „zżera” niemal 50% PKB, cieszy się bardzo wysoką stopą życiową i co dla naszych rozważań nadzwyczaj istotne jest w stanie utrzymać na swoim obszarze bardzo konkurencyjne przedsiębiorstwa i sprzyja powstawaniu nowych. W tym państwie swą siedzibę ma tak zaawansowana technologicznie firma jak Ericsson. Podobna sytuacja panuje w sąsiedniej Finlandii, w której mieści się siedziba Nokii. Ani jedno, ani drugie przedsiębiorstwo nie wyraziło najmniejszej chęci przeniesienia się do USA, gdy prezydent Trump wysunął taką ideę. Koniecznie trzeba podkreślić, że w obu przypadkach rynki wewnętrzne Szwecji i Finlandii są malutkie w porównaniu do rynku amerykańskiego, co samo w sobie stanowi ważki argument na rzecz przenosin za ocean. A jednak pomysł spalił na panewce! Podobnie, o przenosinach do jakichś rajów podatkowych nie myślą Electrolux, Volvo czy IKEA. Bo w rajach podatkowych jest pod dostatkiem oligarchów i bogatych emerytów, ale jak na lekarstwo świetnie wykształconych i energicznych menedżerów i pracowników.

Tu właśnie jest sedno sprawy – sprawność wydatków państwa. Szwecja dochody z podatków wydaje efektywnie. W kraju tym mamy do czynienia z instytucjami B+R na najwyższym światowym poziomie. Imponuje również szkolnictwo wyższe, włącznie ze szkołami biznesu. Podobnie, poziom i zakres usług, które władze świadczą obywatelowi jest zgodna z jego oczekiwaniami. Dlatego, Szwecja jest krajem, z którego niechętnie się emigruje, a który jednocześnie stanowi magnes dla zdolnych i przedsiębiorczych imigrantów. To właśnie do Szwecji przybyli rodzice Sebastiana Siemiatkowskiego. Właśnie tam on zdobył wykształcenie (w znakomitej uczelni Stockholm School of Economics) i tam założył firmę Klarna. Podobnie mają się sprawy z Finlandią, Austrią i Danią.
Na drugim biegunie w przedstawionej przez nas próbce jest Korea Płd. Jej system gospodarczy jest dużo bardziej zbliżony do amerykańskiego – wolnorynkowy. Zakres usług, które dostarcza państwo jest dużo niższy od tych występujących w typowym kraju europejskim, na przykład brak jest tam powszechnego zasiłku dla bezrobotnych. Stąd podatki są dużo niższe niż w Europie. Niemniej, wydatki sektora publicznego na interesujące nas programy są wysokie i ich wyniki są imponujące.

O tym, czy w Polsce należy wcielić w życie model skandynawski, czy koreański muszą zadecydować najbardziej zainteresowani, czyli obywatele. Celem niniejszego szkicu jest jedynie przedstawienie istniejących alternatyw, albowiem istniejąca polityka gospodarcza – szczególnie w zakresie wydatków państwa (czyli podatnika) na B+R i szkolnictwo wyższe – gwarantuje niezdolność do przezwyciężenia pułapki średniego rozwoju, czyli powolne tempo wzrostu gospodarczego i tym samym ograniczone możliwości bogacenia się państwa i obywatela.

Kazimierz Dadak 21 czerwca 2022

W debacie Fundacji odpowiada prof. Jacek Breczko

Balcerowicz musi wrócić
Nie jestem specjalistą w dziedzinie ekonomii, ani tym bardziej natchnionym twórcą cudownych recept na bogactwo narodowe. Odpowiadając na pytanie „Jak się wzbogacić mogą Polska i Polacy?”, chętnie odwołałbym się zatem do rozwiązań sprawdzonych. Spróbuję – co najwyżej – dodać kilka „autorskich uwag” i korekt związanych z naszą polską specyfiką. Jak wyglądają owe „rozwiązania sprawdzone”? Wydaje się, że historia gospodarcza dostarcza mnóstwo ewidentnych i empirycznych przykładów. Wymieńmy kilka (pierwsze, które przyszły mi do głowy w układzie chronologicznym): katastrofalna w skutkach, i przyczyniająca się do upadku Rzymu, ekonomiczna reforma Dioklecjana wprowadzająca sztywne ceny. Przegrana Francji z Anglią w XVIII wieku mająca w tle odmienne systemy polityczne i ekonomiczne (francuski system centralistyczny, protekcjonistyczny i merkantylistyczny vs pluralistyczny i liberalny angielski). Wiek dziewiętnasty szedł przeważnie „tropem angielskim”. Wiek dwudziesty – po katastrofie pierwszej wojny światowej – powrócił do rozwiązań anty-liberalnych i centralistycznych, dostarczając wielu empirycznych przykładów. Wymieńmy niektóre: bogate i liberalne RFN vs ubogie NRD; bogata i liberalna Korea Południowa vs pogrążona w nędzy totalitarna Korea Północna; dynamicznie rozwijający się liberalny Tajwan vs biedne komunistyczne Chiny (do czasu liberalnych reform Deng Xiaopinga). Obecna potęga Chin wydaje mi się być przeszacowana, bo nie są one atrakcyjne kulturowo, a innowacje techniczne są kopiowane z Zachodu. Ta hybryda politycznej władzy komunistów z wolnym rynkiem nie jest zbyt płodna w dziedzinie „ducha”, co jest – jak sądzę – na dłuższą metę kluczowe.

Ekonomia bywa – nie bez podstaw – nazywana ekonomią polityczną. A zatem warto zwrócić uwagę na polityczne zaplecze (a po części fundament) działalności gospodarczej. Carl Schmitt – „prawnik Hitlera”, a po wojnie wpływowy filozof polityki – twierdził, że liberalna demokracja, a w szczególności doktryna podziału władz, nie jest efektywna w zabezpieczaniu wolności jednostki i nie to jest jej celem. Jest ona – po prostu – sposobem na wskazanie wroga, czyli jest ideologicznym i propagandowym narzędziem do walki z tak zwanym „autorytaryzmem, absolutyzmem, despotyzmem”. Sądzę, że Schmitt się myli. Trójpodział, a właściwie czwórpodział, władz (dodajmy władzę niezależnych mediów) jest czymś realnie oddziałującym i – śmiem twierdzić – wręcz fundamentalnym nie tylko dla wolności jednostki, ale też dla bogactwa narodów w długim okresie (tyrani bowiem potrafią sypnąć groszem, ale ten deszcz krótko pada).

Początki sporu między zwolennikami centralizacji i podziału władz można dostrzec już u Arystotelesa, który z niechęcią odnosił się do platońskiego – skrajnie centralistycznego – projektu. Można zaryzykować tezę, że u podstaw centralizmu mamy dziecięcą wiarę w dobrego, mądrego ojca, a u podstaw doktryny podziału władz dojrzałą – opartą na życiowym doświadczeniu – nieufność wobec ludzi, a szczególnie ludzi władzy, najbardziej zaś ludzi o niekontrolowanej władzy (to znaczy odpowiadających tylko przez Bogiem i Historią). Wysublimowanym przejawem owej podejrzliwości jest filozoficzna antropologia postrzegająca człowieka jako istotę egoistyczną. W tym pierwszym modelu mamy wiarę w dobrego ojczulka-cara otoczonego, co najwyżej, złymi doradcami; może on być również genialnym strategiem i wielkim wodzem (niczym jakiś Cezar Napoleon Piłsudski), ale – nade wszystko – jest ojcem miłującym lud. W istocie jest to – jak to bywa z dziecięcą wiarą – piękna bajka. W tym drugim modelu (u Arystotelesa będzie to – w formie zarodkowej – politea), mamy przekonanie, że władza „wodzi na pokuszenie” i deprawuje, a im większa władza, tym bardziej wodzi na pokuszenie i deprawuje. Zaczynamy od pięknych deklaracji o „roztropnej trosce o dobro ogółu”, która zamienia się w nieroztropną troskę, a następnie – przede wszystkim – w troskę o dobro własne, czyli o utrzymanie władzy. Dobry ojciec zamienia się – siłą mechanizmów niezależnych do pewnego stopnia od jego woli – w tyrana.

Jak temu zapobiec? Otóż sposób jest prosty niczym mechanizm ewolucji. Należy podzielić władze i tak to „ukonstytuować” (zapisać w konstytucji), aby władze wzajem się kontrolowały. Innymi słowy, aby elity – decyzyjne, wykonawcze, sądownicze i informacyjne – odpowiednio pogrupowane, patrzyły sobie wzajem na ręce, a przy okazji konkurowały i doskonaliły się w owym patrzeniu, aby wzrok ich był coraz ostrzejszy i bardziej przenikliwy.

Co się jednak dzieje, kiedy ów podział władzy zanika? Otóż jeśli rząd zdominuje parlament, dyskusje parlamentarne stają się fikcją. To premier stanowi prawo wygodne dla siebie, co prowadzi do szybkiej i krótkowzrocznej legislacji (łatanie bieżących dziur), czyli do niestabilności prawa. A niestabilność prawa uderza z wielką destrukcyjną siłą w gospodarkę (co się zazwyczaj ujawnia nie od razu, ale po jakimś czasie). Oto pierwszy przyczynek do czegoś, co można by określić jako „synergia negatywna”. Idźmy dalej. Niezależność władzy sądowniczej od rządu również jest czymś fundamentalnym. Bez tego zakaz uwięzienia poddanego bez zgody sądu, zapisany w Magna Charta Libertatum, byłoby fikcją (król po prostu rozkazywałby sędziemu, aby uwięził poddanego). Krótko mówiąc, jeśli rząd podporządkuje sobie wymiar sprawiedliwości, staje się sędzią we własnej sprawie. Wszelkie przeto pozwy przeciwko rządowi i państwu, również te dotyczące kwestii własnościowych i gospodarczych, kończą się źle dla pozywających. To z kolei skłania do powstrzymywania się od działalności gospodarczej oraz studzi zapał inwestycyjny. Oto drugi przyczynek do „synergii negatywnej”. Jeśli – idźmy dalej – rząd podporządkuje sobie władzę medialną, na miejsce faktów i dociekania prawdy, wkracza propaganda, która zazwyczaj jest „propagandą sukcesu” (działań i kondycji własnej) oraz „propagandą mizerii” (działań i kondycji przeciwników, wrogów i „obcych”). W ten sposób powstaje rzeczywistość fikcyjna, w którą zaczynają wierzyć nie tylko ogłupiani obywatele – zamieniający się stopniowo w poddanych – ale też rządzący. Fikcja zaś jest słabą podstawą podejmowania trafnych decyzji (choć niekiedy z fałszu wynika prawda). Niezależne media pełnią też funkcję „zdrowotną”, niczym ośrodki bólu w organizmie; tropią bowiem różne błędy i nadużycia władzy. Inicjują przeto działania naprawcze i zapobiegawcze. Ale te impulsy bólowe (owe „demaskacje”) są szczególnie nieprzyjemne dla władzy, dlatego autokraci uważają niezależne media za „kulę u nogi”. Co więcej, „zależne media” – uprawiające „propagandę sukcesu” – potrzebują ewidentnych przykładów owego sukcesu; zachęcają zatem rządzących do obiecywania i realizacji różnych spektakularnych wielkich inwestycji, które mogą zdobyć poklask społeczny. Mogą to być tysiące tanich mieszkań, wielkie lotniska, wielkie statki, wspaniałe elektryczne samochody, odbudowa pałaców i zamków. Inwestycje te zaś – realizowane czy tylko projektowane – obciążają budżet, co staje się kolejnym przyczynkiem do „synergii negatywnej”.

Likwidując „podział władzy” – dążąc do centralizacji, konsolidacji i wzmocnienia władzy wykonawczej – rządzący pragną zapewnić sobie, tak naprawdę, nie większą efektywność rządzenia dla dobra ogółu, ale długie panowanie. System liberalnej demokracji powoduje, że władzę raz zdobytą trzeba będzie wkrótce– w perspektywie kilku lat – oddać. System demokracji fasadowej (czy też – innymi słowy – „demokracji ludowej” lub „nieliberalnej”) pozwala perspektywę rządzenia wydłużyć do dekad, czyli w istocie pozwala mniemać, że władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. To z kolei stanowi zachętę – zwalniając hamulce – do nadużywania władzy: do działań na granicy prawa, a nawet poza tą granicą. I oto nagle – gdy „uzbiera się miarka” – rządzący uświadamiają sobie, że władzy raz zdobytej nie mogą oddać nigdy, że władzę trzeba utrzymać za wszelką cenę. Na przykład za cenę licznych transferów socjalnych, które oficjalnie mają cele egalitarne i prospołeczne, ale tak naprawdę mają zapewnić sukces wyborczy (dopóki są jeszcze wybory). Circem et panem wraca w nowej odsłonie i prowadzi do „nadprodukcji” pieniądza, co skutkuje inflacją. Walcząc zaś ze skutkami inflacji – zabiegając o sympatię wyborców, której władza nie może stracić – wprowadza rozliczne „działania osłonowe”, które przyśpieszają inflację, rozkręcając swoistą spiralę.

Tak czy inaczej – w obozie władzy postawionym przed nieliberalną alternatywą „być albo nie być” – dominuje myślenie krótkoterminowe; nie budowa respubliki, obliczona na dekady (a może nawet, jak w czasach rzymskich, na stulecia) solidnego trwania w fundamencie oraz zrównoważonego wzrostu na wyższych piętrach, ale na doraźne akcje związane z bieżącymi zagrożeniami, nakierowane na wyniki sondażowe. Przypomina to byle jak ułożone palenisko, które ledwie się żarzy, ale próbuje się je rozpalić, dorzucając słomy i polewając benzyną.

To z kolei – myślenie krótkoterminowe i interwencyjne – zaczyna w coraz większym stopniu naruszać równowagę makroekonomiczną (Czymże jest „równowaga makroekonomiczna”? Oddajmy głos specjaliście: „Jarosław Janecki… zastosował do mierzenia równowagi «pięciokąt stabilizacji makroekonomicznej» ( model stosowany wcześniej przez profesora Grzegorza Kołodko). «Pięciokąt» w prosty sposób pokazuje, jak wygląda sytuacja z inflacją, wzrostem PKB, stanem finansów publicznych, saldem na rachunku bieżącym i bezrobociem. Ujawnia relacje pomiędzy tymi wielkościami, bo ważne jest przecież, żeby gospodarka rosła, ale nie kosztem inflacji czy też wysokiego bezrobocia. W 2015 roku nie tylko wszystkie wskaźniki makroekonomiczne się poprawiały i były najlepsze w historii, ale np. pomimo deflacji gospodarka dość szybko i stabilnie rosła. Wchodziła właśnie w najsilniejszy i najzdrowszy cykl koniunkturalny w swej historii”. Jacek Ramotowski, „Gospodarka traci równowagę. Co jest tego powodem?”interia.pl) Wyborcy wszak nie myślą w kategoriach długookresowej równowagi makroekonomicznej, ale tego co mają dzisiaj w kieszeni. Naruszenie zaś równowagi makroekonomicznej – niczym homeostazy w orgazmie czy ekosystemie – prowadzi do chaosu i przewlekłej choroby. Oto najważniejszy być może przyczynek do „synergii negatywnej”. Jak ta choroba się nazywa? Imię jej – stagflacja (inflacja połączona z recesją).
*
Mam wrażenie, że wszystko, co napisałem wyżej, to oczywiste oczywistości. Ale banały też czasem warto powtarzać. Powyższy opis był w znacznej mierze abstrakcyjny i ponadhistoryczny, ale – jak się zapewne czytelnicy domyślają – inspirowany obecną sytuacją ekonomiczną, polityczną (a nawet, by tak rzec, „aksjologiczną”) w Polsce. Jestem gotów bronić tezy, że rządzący naszym krajem po roku 2015 robią wszystko jak trzeba, tylko dokładnie na odwrót. Będzie to – miejmy nadzieję – przewodnik na następne dekady i pokolenia, jak rządzić nie należy. Właściwie każda ważna decyzja rządzących ma wektor przeciwny do tego, który bym postulował. Nawet słynne 500 plus – które zostało zaakceptowane, siłą rzeczy, nawet przez opozycję – wydaje mi się prymitywnym i nieefektywnym sposobem redystrybucji dóbr i walki z obszarami ubóstwa, nie mówiąc już o impulsie pro-prokreacyjnym. Wyżej wymienione przyczynki do „synergii negatywnej” to tylko niektóre wektory o zwrocie przeciwnym do – według mnie – słusznego. .

Co wszelako mam na myśli posługując się tym terminem? Synergia – jak wiadomo – to współdziałanie różnych czynników, którego to współdziałania efekt jest większy niż suma owych poszczególnych czynników. Owe czynniki, czy też działania, wzajem się wzmacniają: nie tyle się sumują, co „iloczynują”. „Synergia pozytywna” przyczynia się do przyśpieszenia wzrostu, ekspansji, eksplozji, negentropii, zaś „synergia negatywna” do przyśpieszenia upadku, zmarnienia, implozji, entropii. Przykładem „synergii negatywnej” – w przypadku historii Polski – były rządy saskie zakończone pierwszym rozbiorem. Ujmując zaś rzecz szerzej: był to proces, który został zainicjowany przez powstanie Chmielnickiego, a który skończył się skurczeniem terytorium państwa – posiadającego milion kilometrów kwadratowych – do zera.

Wymieńmy zatem hasłowo owe – wyżej wymienione – przyczynki do „synergii negatywnej”: niestabilność prawa, zmniejszanie się inwestycji prywatnych, wielkie inwestycje państwowe obciążające budżet, gigantyczne transfery socjalne obciążające budżet (co prowadzi do wielkiego deficytu budżetowego, który jest ukrywany w ramach swoistej „kreatywnej księgowości”), dodruk i psucie pieniądza (efekt zależności Banku Centralnego od rządu) oraz – jako skutek – inflacja, zakłócenie równowagi makroekonomicznej, a na horyzoncie stagflacja. To – rzecz jasna – tylko wybrane przyczynki. Są też przyczynki zewnętrzne, niezależne od decyzji i działań rządzących, takie jak epidemia „covidowa” oraz wojna w Ukrainie. (Inna sprawa, jak rządzący sobie z tą epidemią radzili. Odpowiedź wymaga pogłębionych badań porównawczych. Rzut oka na statystyki wskazuje jednak, że w tym przypadku rządzący zasłużyli – co najwyżej – na ocenę mierną. Jeśli zaś chodzi o wojnę w Ukrainie, reakcja rządzących wydaje się zdumiewająco trafna i „adekwatna”.)

Wbrew „propagandzie sukcesu” jest źle, a nawet bardzo źle, ale nie beznadziejnie. Zaczynamy obsuwać się po „negatywno-synergicznej” równi pochyłej, ale proces ten można wyhamować i odwrócić. Niezbędne są jednak trafne decyzje zarówno rządzących, jak i wyborców. Choć nie obejdzie się bez potu i łez, to – miejmy nadzieję – obejdzie się bez krwi. Na miejsce „jedz, pij i popuszczaj pasa”, będzie musiało wkroczyć – na etapie zdrowienia – „pracuj i zaciskaj pasa”, albo – jeśli ktoś woli – ora et labora.
*
Mamy, jako nacja, wyrzeźbione – w długim procesie historycznym – pewne wady i zalety. Warto wziąć je pod uwagę, projektując polski wariant społeczeństwa dobrobytu.
Zacznę od wady. W dawnej Polsce sojusz króla i średniej szlachty (za późnych Jagiellonów) przeciwko rodom magnackim został osłabiony, a następnie zlikwidowany w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności biologicznych, historycznych i ustrojowych. Dynastia Jagiellonów wymarła, a ich szwedzcy dalecy potomkowie, czyli Wazowie, okazali się – ujmując rzecz w wielkim skrócie – nieroztropni i nieskuteczni. Rzeczpospolita szlachecka zamieniła się w Rzeczpospolitą magnacką. To zaś doprowadziło do klientelizmu. Średnia, a szczególnie biedna szlachta, trzymała się „klamki magnata” i z nim wiązała nadzieje na karierę i lepsze życie. Rodziło to powiązania quasi-mafijne i wszechobecny nepotyzm. Kiedy patron rósł w siłę, rosła w siłę jego „klientela”, kiedy słabł i popadał w tarapaty, władzę i dochody tracili jego akolici. Model klientelski i nepotyczny głęboko wniknął w polską mentalność i kulturę. Odtwarza się więc różnych okolicznościach ustrojowych i historycznych (różne koterie w czasach rządów sanacyjnych, różne koterie w PZPR). W polityce o typie klienckim mniej chodzi o program, dobro ogółu, rację stanu, zasady i wartości, a bardziej o zdobywanie wpływów i promowanie „swoich”; z kolei owi akolici odwzajemniają się bezkrytyczną wiernością wobec patrona. To wyjątkowo destrukcyjny i ogłupiający (uderzający w podmiotowość i samodzielne myślenie) typ stosunków społecznych i politycznych. Obecnie – jak się wydaje – ponownie się odrodził i bujnie – niczym chwast – się rozplenia. Sprzyja temu własność państwa i związane z tym posady – na przykład w spółkach skarbu państwa – przynoszące pokaźne dochody przy minimum pracy; dodać do tego należy dobrze płatne posady w administracji państwowej. Kto się trzyma klamki „magnata rosnącego w siłę”, może liczyć – on i jego rodzina – na liczne synekury.

Wypada w tym miejscu wypowiedzieć jeszcze jedną banalną uwagę: własność państwowa jest zazwyczaj nie tylko gorzej zarządzana niż prywatna (ta ostatnia pozbawiona jest bowiem parasola ochronnego „skarbu państwa”), ale jest też źródłem nepotyzmu i generatorem niejawnych układów i quasi-mafijnych zależności. Oto – innymi słowy – grunt na którym wyrasta chwast klientelizmu. Jeśli chcemy zatem zlikwidować ten chwast, należy zlikwidować grunt, na którym wyrasta: ograniczyć przeto własność państwową do koniecznego minimum lub – jeśli ktoś woli – do słusznego optimum. Obecnie jednak – podobnie jak w końcowym okresie rządów sanacyjnych – wektor ma zwrot przeciwny: raczej nacjonalizacja, a nie prywatyzacja jest promowana.

Innym ważnym sposobem walki z klientelizmem i nepotyzmem byłoby wprowadzenie apolitycznej – na wzór brytyjski – służby cywilnej. Próba taka była już podjęta, ale – w wyniku oporu materii społecznej skażonej klientelizmem – nie powiodła się. No cóż, wolno zasugerować, że do dwóch razy sztuka, może nawet do trzech. Próbować warto, bo to może zdecydować o bogactwie Polski i Polaków Odnotujmy na marginesie, że jednym z paradoksów najnowszej historii Polski jest fakt, że najbardziej żarliwy przeciwnik i tropiciel ukrytych układów (zwanych „pajęczynami”), stał się twórcą gigantycznego i – w znacznej mierze – jawnego układu.

Tak czy inaczej, prywatyzacja oraz odpartyjnienie administracji państwowej powinny powrócić i zmniejszyć – w ten sposób – zakres „partyjnych łupów” związanych ze zdobyciem władzy. Jeśli bowiem władzę zdobywają ludzie pozbawieni większych talentów (przywiązani jedynie do klamki magnata, „mierni, ale wierni”), to pojawia się pokusa, aby – powtórzmy – władzy raz zdobytej nie oddać nigdy, co uszkadza fundamenty liberalnej demokracji, uderzając w podział władz, skutkując – w dłuższej perspektywie – zapaścią gospodarcza i mizerią narodową. Te sprawy należy widzieć w ich wzajemnym powiązaniu.

Mamy jednak też pewne narodowe zalety, które z kolei należy rozwijać i wykorzystywać. Szczególnie jedna – w kontekście ekonomicznym – wydaje mi się cenna. Otóż posiadamy coś, co można by określić jako „czujność wobec zmienności”, czyli umiejętność radzenia sobie w zmieniających się okolicznościach, elastyczność i umiejętność improwizacji (co jest zapewne skutkiem naszej „burzliwej historii” i brania udziału w „igrzyskach bogów”). Cecha ta może – w zależności od okoliczności prawno-ustrojowych – zamienić się w cnotę, albo też w wadę. Idzie – rzecz jasna – o ten pierwszy wariant. W przypadku mętnych, zmiennych i nieracjonalnych reguł skutkiem tej cechy jest cwaniactwo i kombinowanie (tak było w PRL-u), natomiast w przypadku jasnych, trwałych i racjonalnych reguł skutkiem tej cechy jest inwencyjność, twórczość i przedsiębiorczość. Czymże wszakże są owe reguły? To przemyślane, spójne – a nade wszystko – jasne i stabilne prawo gospodarcze i podatkowe. „Polski geniusz” wydaje piękne i zdrowe owoce nie w mętnej, ale w klarownej wodzie.
*
Jest słynne twierdzenie Lwa Tołstoja – zanotowane na początku powieści Anna Karenina – że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób. Szczęśliwa rodzina posiada bowiem (łącznie) pewien zbiór cech; brak którejkolwiek powoduje, że rodzina staje się swoiście nieszczęśliwa. Wydaje się, że podobnie jest z bogactwem narodowym. Kraje bogate, zamożne i szczęśliwe są do siebie podobne (to połączenie liberalnej demokracji i wolnego rynku, z pewną tylko – mniejszą lub większą – dawką odgórnej regulacji i redystrybucji dóbr). Jeśli brakuje jednego z tych składników, kraje staczają się – szybciej lub wolniej – w nędzę i nieszczęście.

Ktoś może mi zarzucić, że poglądy wyżej zaprezentowane to poglądy „ortodoksyjnego liberała”, który ma wolnorynkowe klapki na oczach. Być może to prawda, ale wolno zapytać, czy to są „klapki na oczach”, czy też może wyostrzające widzenie okulary? Rację chyba miał Leszek Kołakowski, który uważał, że jeśli odrzuca się wolny rynek, to popada się w dyktaturę, tyranię, a nawet totalitaryzm (tyrania, jak w Chinach, może współistnieć z wolnym rynkiem, ale brak wolnego rynku nie może współistnieć z ustrojem, w którym uznawane są indywidualne wolności i autonomia jednostki). Muszę przyznać, że – podobnie jak Kołakowski – nie lubię doktryn polityczno-gospodarczych w ich czystej postaci; wolę pewne kombinacje, które elastycznie należy stosować do zmieniającej się sytuacji historycznej. Obecnie zaszufladkowałbym się jako socjalno- konserwatywny liberał, ale nie wykluczam, że w innych okolicznościach stałbym się socjalno- liberalnym konserwatystą, a nawet liberalno- konserwatywnym socjalistą. Wydaje mi się, że taki sposób rozumowania i wartościowania to dalekie echo – wspomnianej już – politei Arystotelesa.
Jacek Breczko