W debacie fundacji odpowiada Andrzej Mazur

1/ Podstawowe definicje. Monteskiusz i Bobrzyński, XVIII i XIX wiek
Współczesne państwa demokracji parlamentarnej oparte są o zasadę trójpodziału władz Charlesa de Montesquieu, Monteskiusza, zawartą w książce z 1748 roku „O duchu praw” . Władza w państwie jest podzielona na trzy segmenty: ustawodawcza – parlament, wykonawcza – rząd, sądownicza – sądy. Są one we wzajemnej równowadze ‚checks and balances’. Samą demokrację trafnie określił Alexis de Tocqueville w „O demokracji w Ameryce” z 1835-40: władza większości dla dobrobytu większości. Rzadko jednak kto zwraca uwagę na fakt, że już w XIX wieku doszła władza czwarta – gospodarcza. Pisał o niej już w swojej znakomitej historii Polski Michał Bobrzyński. Wprowadzając ten czwórpodział do metodologii rozważań.

1.1. Międzynarodowe uwarunkowania XX i XXI wiek
W wieku XX doszły do tych czterech segmentów kolejne – o globalnym charakterze – mające wpływ na politykę państwa i jego prawodawstwo: wspólnota międzynarodowa ONZ (5), społeczność międzynarodowa – opinia publiczna zorganizowana w organizacje niepaństwowe (6), oraz media klasyczne (7) i sieć Internet (😎. Można je określić jako złożoną strukturę uwarunkowań planistycznych i prognostycznych. Uwarunkowań gdyż funkcjonują one w sieci umów międzynarodowych, międzypaństwowych /unie, federacje/, i co ważne takich samych umów dotyczących podstawowych badań naukowych, prowadzonych przez gremia nauki międzynarodowej, z których przykładowo wymienić należy CERN w Genewie (badania nad cząstkami elementarnymi), i badania nad energią termojądrową w Marsylii. Lata 2020, 2021 pokazują inne wstępujące trendy – badania kosmiczne i rozwój turystyki kosmicznej (9), oraz rozwój epidemiologii i badań nad szczepionkami (10).

1.2. Monteskiusz: mapa. Geografia.
Wróćmy jednak do Monteskiusza, którego cytuje się niemal mechanicznie jako współczesne abecadło filozofii państwa i prawa, i niezbędne uzupełnienie „umowy społecznej” Johna Locke’a, którą można określić jako konstytucję. To mechaniczne włączanie a priori trójpodziału do książek i publikacji, powoduje, że najczęściej nie czyta się całości rozważań „O duchu praw”. A rozpoczyna je Monteskiusz ciężkimi rozważaniami ontologicznymi oraz mapą geograficzną. Tak, rozważania Monteskiusza rozpoczynają się od mapy i geografii świata. Można zatem powiedzieć, że wracając do źródeł współczesnej filozofii państwa i istoty jego praw, widzimy najpierw mapę i geografię obszaru w jakim żyjemy. Inaczej poprowadzimy badania abstrakcyjne, inaczej – czysto semantyczne.

2. Ochrona ekosystemów i populacji.
Skoncentruję się na tych zagadnieniach gdyż od 2019 jestem zaangażowany w projekty ekopolityki lub ochrony dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego. Np. „Ekopolityka Przemyśla do 2160-70″ proponująca ochronę miasta wraz z jego otuliną przyrodniczą aż do granic Bieszczadzkiego Parku Narodowego; wpis miasta Przemyśla na Listę UNESCO; międzynarodowe konferencje „Europa Karpat” w temacie własnego projektu „Karmazynowego Szlaku” turystycznego od Kłajpedy do Salonik 3.500 km; wpis całych Karpat na Listę UNESCO. Wszystkie te projekty są oparte o studia nad mapami geograficznymi omawianych obszarów, lokalizacje obiektów chronionych ustawami jak parki narodowe, parki krajobrazowe, rezerwaty przyrody, pomniki historii. Oraz obiekty z Listy UNESCO.

Na tej podstawie oraz w oparciu o 46-letnie doświadczenie turystyczne widzę wyraźnie, że wszystkie te pomysły i idee mające w założeniu ochronę dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego, promocje turystyki i zdrowia – bez skutecznej ekopolityki nigdy nie zafunkcjonują prawidłowo. Pojęcie „jakości życia” jest centralne dla ekologii. Słabe państwo, zdezintegrowane społeczeństwo, brak polityki społecznej, niski poziom edukacji, problematyczna gospodarka, slaby pieniądz – też nie sprzyjają ekologii. Ale najbardziej – brak elementarnego myślenia kategoriami ochrony. Można ekologicznie powiedzieć tak: rozwój współczesny nie może być nomadyczny: skończyły się pastwiska, idziemy na nowe tereny. Gdyż nowych terenów już brak. Polska jest niewielkim krajem a o tożsamości nie tylko decyduje kultura ale i krajobraz. Przyrodniczy i kulturowy. Zniszczenie krajobrazu jest zniszczeniem kultury. Zniszczeniem cywilizacji. I zniszczeniem świata w którym żyjemy. Pojawia się tutaj nowa konieczna równowaga, nowy kulturowo-przyrodniczy ‘checks and balances’ sformułowany w równaniu zawartym w „Ekopolityce Przemyśla 2160-70”:

*Pada miasto – pada otulina
Pada otulina-pada miasto*

Więc końcowa odpowiedz na pytanie „Po co nam Polska?” jest taka: po to, żeby o nią dbać.

3. Varia: chcę oddychać, chcę żyć. Czyste habitaty, miejsca życia. Rząd, budżet państwa.
Trudno mieć dobry humor idąc przez miasta w smugach benzopirenu i wdychając ten szkodliwy aerozol. To jest też kwestia zdrowia publicznego – umiejętność widzenia związków przyczynowo-skutkowych między zanieczyszczeniem powietrza a chorobami układu oddechowego, krążenia, metabolizmu, niedotlenieniem organizmu i obniżonym komfortem życia. Brakiem dobrostanu.

W debacie fundacji odpowiada dr Marek Przychodzeń

Trudno pisać dziś tekst, odpowiadający na pytanie „Po co nam Polska”, w kontekście konfliktu, wojny na Ukrainie. Poczucie smutku, bezradności, niemocy, kontrastuje z pozytywnymi odczuciami, jakie mam, kiedy przychodzi mi myśleć o naszej wspólnocie narodowej. Być może jednak, idąc za przykładem ukraińskich obywateli, wracających do Ukrainy walczyć za ojczyznę, należy patrzeć na swój kraj również w kontekście wydarzeń dramatycznych, wydarzeń, które poprzez negację pokazują nam wartość kraju, w którym każdemu z nas przyszło żyć.

Po co Polakowi Polska? Zasadniczo, rozumiem, że wiele osób miałoby trudności z odpowiedzią na tak zadane pytanie. Ukraińcy, którzy wracają do domu, walczyć za ojczyznę, pytani o motywy swoich wyborów odpowiadają prostymi słowami. Ktoś wraca walczyć, ponieważ to „ziemia, na której się urodził, jego ziemia, jego dom”. Ktoś inny mówi, że wraca, ponieważ na Ukrainie została cała jego rodzina i mimo że się boi wrócić, to jeszcze bardziej boi się, że jak nie wróci, to już być może „nie zobaczy swoich bliskich”. Wydaje mi się, że słowa te przynoszą trafną intuicję. Ukraina, a per analogiam, Polska, to dom, to coś bliskiego, najbliższego, co pozwala nam rosnąć i dojrzewać a czemu jesteśmy winni wdzięczność i odwzajemnioną troskę w czasach zagrożenia, ale także pokoju, co często analizuje się w kategoriach patriotyzmu czasów pokoju.

Czy coś wynika z tej prostej obserwacji, że Polska to dom, to miejsce, w którym żyję, to ta konkretna okolica, ludzie, których znam osobiście, sprawy, które z nimi załatwiam, dobro i zło, które czynię i które inni mi czynią, pokrótce, lokalność? Jak dla mnie dość dużo. Wynika z tego postawa zaufania do tego co bliskie, co znane i rozumiane oraz nieufności wobec tego co dalekie, abstrakcyjne a co rości sobie pretensje do przebudowania tego co moje, co znane i dobre. Wynika z tego przekonanie, że pozytywne zmiany zaczynać należy od siebie, w nadziei, że wraz ze mną zmienią się inni. Przekonanie, że zmiana świata na lepsze zaczyna się od zmiany mojego świata – tego najbliższego wewnątrz i na zewnątrz. Zgodnie z dewizą Jordana Petersona, zmianę świata zacznij od posprzątania swojego pokoju. Dopiero wtedy, kiedy osiągnę jakiś widoczny sukces, można myśleć o bardziej dalekosiężnych planach. Z drugiej strony nieufność wobec ludzi i ideologii, których nie znam, o których nie mogę powiedzieć niczego dobrego, którzy przyszli znikąd i w każdej chwili mogą donikąd się udać, nie ponosząc odpowiedzialności za to, co jest mi bliskie i kochane. Umrzeć, oddać życie, mogę jedynie za to, co bliskie, za to, co kocham. Dlatego filozof Alaisdair MacIntyre napisze, że umrzeć za współczesne państwo, to jak umrzeć za korporację telekomunikacyjną.

Uważam, że świat, także świat polityczny, świat wspólnoty politycznej, w której żyję, nie jest chaotyczny, dostrzegam w nim pewien porządek, prawo. Prawo, które można najkrócej opisać słowami „zbierasz to, co siejesz”. Uważam, że Polska, czyli miejsce, w którym żyję, to miejsce, w którym kształtuje się mój charakter, miejsce, które jest odbiorcą, tak jak morze, fal, które generuję, jako człowiek, mąż, ojciec, na końcu obywatel. Fal, które wzmacniają, lub osłabiają mnie i innych, z którymi żyję, w których mogę przeglądać się jak w zwierciadle. Podobnie jak dzieci, które umierają, jeśli nie będą miały okazji nauczyć się języka, tak ja, bez wspólnoty, bez innych, którzy mnie współtworzą w skomplikowanych relacjach moralnego powstawania i upadania, nie będę w stanie być sobą, czyli w jakimś metaforycznym ale jednak namacalnym sensie, umrę. W tym sensie Polska jest mi potrzebna tak, jak powietrze.

W procesie kształtowania charakteru, wzrastania do bycia w pełni człowiekiem-obywatelem polis, ważne są prawidłowe warunki wzrostu. Wspólnota, która jest dobra, zapewnia obywatelom, zapewnia mi, możliwości brania odpowiedzialności za swoje życie i wybory, szanuje naturalne związki obywateli i instytucje, rodziny, szkoły, szpitale, kościoły. Szanuje potrzebę obywateli do obrony własnej wspólnoty. Nie wtrąca się w ich życie, dopóki sobie radzą i realizują swój potencjał. Wspólnota wyższego rzędu, np. na poziomie gminy, województwa czy państwa, pomaga czy wyręcza dopiero wtedy, gdy to jednoznacznie oczywiste, lub gdy zostanie o to poproszona. Klarownym przykładem jest stan klęski żywiołowej, stan wojny, stan kryzysu ekonomicznego.

Zasadniczo jednak ludzie potrafią wraz z innymi im bliskimi ludźmi dbać skutecznie o własne życie i wspólnota polityczna dając im tę możliwość robi to, co do niej należy, asystuje przy ich rozwoju. Zasadę tę wyraża tzw. zasada pomocniczości, której wielu ludzi, w tym intelektualistów, nie rozumie, bądź rozumie opacznie, widząc wszędzie pole do legitymizacji działania władz centralnych. Dziecko używa telefonu w szkole? Należy tego zakazać na mocy ustawy. To logika działania sprzeczna z logiką ludzkiego rozwoju. Pamiętajmy, że dobre działanie ma walor moralny tylko wtedy, gdy jest ono uwewnętrznione przez człowieka, a nie narzucone. Taki jest cel prawa, ułatwić człowiekowi dojrzewanie, a nie zamianę obywatela w marionetkę. Dobra wspólnota polityczna zatem posiada prawo, które pomaga człowiekowi się rozwinąć w samodzielną, sprawczą osobę, obywatela, zdolnego do moralnego samodoskonalenia. Prawo takie nieuchronnie dawać będzie dużą dawkę wolności i samodzielności swym członkom w granicach ustalonego porządku.

Wracając do pytania po co nam Polska – widząc w Krakowie uciekinierów z Ukrainy, którzy jako cały dobytek mają zgrzebną kurtkę oraz plecak, wiem z pewnością, co będzie oznaczać brak Polski, nawet jeśli nie udało mi się opisać kompletnego zestawu pożytków z posiadania własnej ojczyzny.

W debacie Fundacji odpowiada Prof. Stanisław Bieleń

Polska jest ważnym, a może nawet najważniejszym identyfikacyjnym punktem odniesienia dla jej obywateli. Jest organizacją polityczną społeczeństwa, złożonego z różnych grup etnicznych, językowych, wyznaniowych, demograficznych, zawodowych i in. Jest też kolebką i matecznikiem narodu jako „wspólnoty wyobrażonej”, którą wiąże przywiązanie do ziemi (topos), losów i dziedzictwa (genos), języka (logos), mitologii i kultury (epos), wartości i wzorów postępowania (etos). Dlatego patrzymy na Polskę jako na największe dobro narodowe, choć mało kto zdaje sobie sprawę, że „państwo narodowe” jest stosunkowo młodym zjawiskiem. Świadomość narodowa Polaków ukształtowała się bardzo późno, bo dopiero w okresie zaborów, a zatem dzieje państwa i dzieje narodu polskiego, to dwie różne opowieści.

Doświadczenie uczy, że idea państwa narodowego nie jest jednak nieodzowna dla ludzkiego życia. Uwielbienie i poświęcanie się dla swojego państwa może stanowić poważne zagrożenie, związane zwłaszcza z negatywnymi skutkami nacjonalizmu i szowinizmu. Kiedy w państwie robi się ciasno dla innych, kiedy przedstawiciele narodu tytularnego wywyższają się nad mniejszościami narodowymi, a każdą „inność” oceniają jako zagrożenie, wtedy rolą państwa jest obrona podstawowych i powszechnych standardów ludzkich. Historia pokazuje, że często jest odwrotnie. Państwo pod wpływem różnych „obłędnych” ideologii staje się narzędziem opresji w ręku większości.

Pytanie – po co nam Polska – zawiera wiele pułapek semantycznych. Nie wiadomo bowiem, czy „my” to wszyscy razem wzięci „prawdziwi” Polacy, czy raczej wszyscy obywatele Rzeczypospolitej. Czy każdemu z nas Polska jest potrzebna w jednakowy sposób? Polska także nie jest pojęciem jednoznacznym. Może oznaczać państwo jako miejsce zamieszkania i machinę biurokratyczną, ale także jako związek pokoleń, mityczną ojczyznę-ojcowiznę, coś, co ma niemal wymiar metafizyczny. Każdy z „nas” może inaczej wyobrażać sobie potrzebę państwa. Może też żyć w całkiem bezrefleksyjnym świecie i nie mieć żadnego na ten temat zdania. Sięgając do Gombrowicza, Polska to pewna „forma”, która w odbiorze każdego z nas może mieć inny sens. Jedni są szczęśliwi, bo jest wreszcie niepodległa, ale wielu dostrzega, że niepodległość to fikcja. Dziś można bowiem być formalnie niepodległym państwem, ale mieć ograniczoną suwerenność i okrojoną autonomię decyzyjną ze względu na powiązania międzynarodowe, jakich nigdy wcześniej nie było. Nawet jeśli Polska jest niepodległa, to ciągle nie jest normalna. Jako organizacja polityczna społeczeństwa jest więc po to, aby wreszcie zmądrzeć, wykorzystać wszystkie instrumenty w celu wybicia się na rozumne i roztropne rządzenie oraz na normalność zachowań publicznych.

Polska niczym „mądra głowa” potrzebna jest dla społeczeństwa i narodu, który ma stadny instynkt mobilizowania się w okresach zagrożenia, ale na co dzień potrzebuje profesjonalnych liderów politycznych, wewnątrzsterownych, wizjonerskich i asertywnych, aby wskazywali ludziom kierunki pozytywnego rozwoju. Potrzebne jest więc państwo „inteligentne”, potrafiące zracjonalizować bogate doświadczenie historyczne, wykorzystać zasoby kulturowe, intelektualne i materialne, mające dobrą wolę pokojowego współżycia z wszystkimi sąsiadami.

Najwięcej zamieszania w pojmowaniu funkcji państwa wprowadziła globalizacja. Doświadczenie poznawcze pokazuje, że interpretacje procesów globalizacyjnych wywołują ogromne emocje, są przedmiotem ożywionych polemik między specjalistami, stają się argumentem w dyskursie politycznym oraz powodem sprzeciwu tych, którzy postrzegają globalizację jako zagrożenie dla swojej tożsamości czy suwerenności. Niejednoznaczność pojęcia globalizacji, empiryczna rozciągliwość i brak precyzji są powodem dyskomfortu i zamętu poznawczego.

Dla przypomnienia, jednym z pierwszych określeń globalizacji było kojarzenie jej z internacjonalizacją i narastającymi współzależnościami. Pisano o procesach zagęszczania się oddziaływań w skali światowej, zarówno między państwami, jak i aktorami niepaństwowymi. Globalizację traktowano jako wynik liberalizacji, czyli usuwania przez państwa urzędowo ustanowionych barier i ograniczeń w swobodnym przemieszczaniu się zasobów między państwami. Intensyfikacji procesów globalizacyjnych sprzyja redukcja bądź likwidacja barier handlowych, ograniczeń w wymianie walutowej, kontroli przepływu kapitału, a także ludzi, dzięki otwartości granic i modyfikacjom reżimów wizowych.

Globalizację zrównywano też z uniwersalizacją, rozumianą jako planetarna synteza (synchronizacja, standaryzacja i homogenizacja) kultur, rozchodzenie się rozmaitych zjawisk, wzorców czy doświadczeń we wszystkich zakątkach świata. Zjawiska te prowadzą do ogólnoświatowej konwergencji bądź dyfuzji w kulturze, gospodarce, prawie i polityce. Nie brakowało oczywiście poglądów odwrotnych, że globalizacja może wręcz wspierać różnorodność, odrodzenie i innowacje w kulturze. Z uniwersalizacją wiąże się traktowanie globalizacji jako westernizacji, czy modernizacji na modłę amerykańską. Globalizacja pojmowana jako „hegemoniczny dyskurs” służy jedynie maskowaniu daleko idącego podporządkowania Zachodowi – w tym przede wszystkim USA – całej reszty świata (imperializm kulturowy). Ostatecznie należy się zgodzić, że pojęcie globalizacji ma charakter polisemantyczny i będzie definiowane ciągle i od nowa tak długo, jak długo te procesy będą dynamizować życie społeczeństw tak w wymiarze wewnątrzpaństwowym, jak i międzynarodowym. Spośród krytyków warto przywołać Pierre’a Bourdieu, francuskiego socjologa, antropologa i filozofa, który wskazywał, że jest to praktyczne „opakowanie skutków działania imperializmu amerykańskiego w przywileje kulturowego ekumenizmu bądź fatalizmu ekonomicznego i sprawienie, by ponadnarodowe stosunki władzy gospodarczej jawiły się jako naturalna konieczność”.

Ten cytat pozwala przejść do krótkiego bilansu globalizacji i pogłębienia odpowiedzi na pytanie, po co nam Polska. Przez lata starano się – ulegając urokowi neoliberalizmu – pokazywać pozytywne skutki tych procesów. Zauroczona polonoliberaliozą (Rafał Woś) pod wpływem sukcesów transformacji, jakich rzekomo nie było w Polsce od czasów Mieszka I, większość komentatorów raczej legitymizowała istniejący ład społeczny, zamiast szukać przyczyn jego zawodności. Zapanowała aksjologia bezalternatywnego liberalnego kapitalizmu w gorsecie reguł z Waszyngtonu. Brakowało pytań, jaki kapitalizm i jaka demokracja służy racjonalności ogólnospołecznej i planetarnej; jak godzić efektywność gospodarki i bezpieczeństwo socjalne ludzi, wolność gospodarowania i trwały rozwój, wolność wyboru konsumenta i funkcjonalne wymagania życia zbiorowego – na ograniczonej parametrami biologicznymi planecie. Wiele pytań odnieść można także do ładu międzynarodowego, problemów wojny i pokoju, wspólnego bezpieczeństwa, rozbrojenia, otwarcia na dialog itd.

Globalny kryzys ekonomiczny (2007+) obnażył wady i słabości wolnego rynku, a jednocześnie przywrócił wiarę w instytucje państwa, jego siłę korygującą względem gospodarki. Kapitalistyczna gospodarka-świat po trzech dekadach karnawału neoliberalnej globalizacji weszła w stadium stagnacji. Bilans neoliberalnej globalizacji okazał się negatywny. Obecnie bowiem mamy do czynienia z cofnięciem rozwojowym. Bo jak interpretować te dane: spadek udziału realnych płac w PKB, wzrost o 40% różnicy między 10% najbogatszych i 10% najbiedniejszych, rolnictwo zatrudnia w państwach centrum 5% ludzi, zaledwie 20% pracuje w przemyśle, trwa prekaryzacja zatrudnienia (wzrost niepewności pracy), a dyplomy wyższej uczelni nie zapewniają już pracy. Globalizacja obejmuje tylko 20-25% ludności świata, pozostała część ulega dalszej marginalizacji. Co więcej, tylko ok. 2 mld ludności świata może sobie pozwolić na zakup towarów i usług na rynku światowym, czyli zasługuje na tytuł obywatela (Tadeusz Klementewicz).

Internacjonalizacja gospodarek pociągnęła za sobą umiędzynarodowienie, czy też „uświatowienie” kryzysów finansowych. Ich katastrofalne skutki spowodowały podważenie ideologii neoliberalnej, której szermierze nie tylko usiłowali w ciągu kilku ostatnich dekad nadać jej absolutny i uniwersalny charakter (tak jak czyniono to z ideologią komunistyczną w wydaniu marksistowsko-leninowskim), ale przede wszystkim zainfekowali umysły wielu naiwnych ludzi na świecie, że oto nadchodzi era wiecznej szczęśliwości we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności. To prawda, że globalny kapitalizm (turbokapitalizm) przekroczył granice państw, a nawet ugrupowań integracyjnych, ale to nie oznacza, że osławiona neoliberalna geoekonomia zlikwidowała problemy strukturalnego bezrobocia, czy dysproporcji rozwojowych między regionami świata. Okazało się, że w neoliberalnych hasłach o prymacie wolnego rynku było nie tylko wiele uproszczeń i zwyczajnego chciejstwa, ale także błędów w pojmowaniu zjawisk społecznych i mechanizmów ekonomicznych. Pociągało to za sobą niezrozumienie dynamiki oraz roli i znaczenia współczesnej instytucji państwa. Typowe dla argumentacji neoliberalnej było uogólnianie korzystnych z punktu widzenia ideologii zdarzeń czy procesów i traktowanie ich jako uniwersalnych (Joachim Osiński). Wielu procesom przypisano „obiektywny” charakter (co przypomina dawne aksjomaty ideologiczne), wskazując na swoisty determinizm globalizacyjny (Grzegorz Kołodko). Do haseł o wolnym rynku dorzucano ideę praw i wolności człowieka, solidarności i demokracji. Mało kto zastanawiał się, że wartości te są stopniowalne (relatywne) i w wielu miejscach na świecie nieosiągalne (więcej państw na świecie praktykuje ustroje niedemokratyczne niż demokratyczne!). Ponadto wartości te nie są warunkowane wyłącznie ekonomią i pieniądzem. Opisowi rzeczywistości towarzyszyła neoliberalna nowomowa, na przykład kapitał ludzki, pracodawca, pracobiorca, sieci, polityka rynku pracy, wykluczenie, zero tolerancji, wielokulturowość, wschodzące rynki i in. Znikły natomiast takie kategorie jak klasy, wyzysk, grabież, dominacja, nierówności. Mamy do czynienia z iście orwellowskim odwracaniem znaczenia terminów dotychczas stosowanych oraz zamazywaniem, zacieraniem czy relatywizowaniem ich sensu.

Pochwała dominacji wolnego rynku doprowadziła do ukrycia dwu istotnych zjawisk: 1) zmonopolizowania zarządzania olbrzymimi zasobami (kapitałem) przez zdecydowaną mniejszość oraz 2) centralizacji i koncentracji kapitału, powodującej obejmowanie większości gałęzi współczesnej gospodarki przez oligopole. W związku z tym wszelka apologetyzacja wolnego rynku opartego na konkurencji, dokonywana zarówno przez polityków, publicystów, jak i przez przedstawicieli środowiska akademickiego, może być traktowana współcześnie jedynie jako działanie wynikające z braku wiedzy lub świadomego cynizmu.

Neoliberalizm przy dużym udziale polityków, dziennikarzy i naukowców uczynił instytucję państwa wrogiem „wolnego rynku”. Zwolennicy poglądów neoliberalnych często atakowali państwo, przewidując jego zmierzch czy nawet pogrzeb (syndrom statofobii). W następstwie globalnego kryzysu ekonomicznego zaczęto jednak znowu dostrzegać zadania państwa w odniesieniu do pewnych obszarów: reform świadczeń społecznych (zabezpieczenia społecznego), rewitalizacji miast, polityki karnej czy polityki migracyjnej. Państwo okazało się „ostatnią deską ratunku” dla wielu korporacji, banków i innych prywatnych podmiotów gospodarczych, sięgających po pomoc ze środków budżetowych (programy ratunkowe). Polityka gospodarcza z udziałem państw obnażyła bezsilność fundamentalistów rynkowych, ale jednocześnie pokazała, jak doktryna może zapanować nad państwem i jego organami. Okazało się bowiem, że wszystkie te osławione deregulacje czy prywatyzacje zostały wdrożone przy udziale konkretnych państw i za ich zgodą. To jest właśnie jeden z paradoksów dzisiejszych czasów! Państwa nie należy ani osłabiać, ani ograniczać. Należy je po prostu przejąć i wykorzystać dla swoich celów – to dzisiejsze credo neoliberałów. Przecież jakże skutecznie przy udziale państw przetransferowano publiczne pieniądze do prywatnych instytucji finansowych i korporacji. Państwa zostały zatem wykorzystane w sposób instrumentalny dla interesów wielkiego kapitału. Państwo nie jest niczyje, nie jest też własnością wszystkich obywateli. Jest jak za dawnych czasów, narzędziem w ręku klasy panującej ekonomicznie. Z powodu nieefektywności kontroli rządzących neoliberalny Lewiatan stał się znowu jedynie „komitetem zarządzającym” partykularnymi interesami korporacji, banków, ich właścicieli, menedżerów, rentierów, inwestorów itd. Skrajny przykład stanowią Stany Zjednoczone – synergia państwa amerykańskiego i świata biznesu/finansów pozwala na utrzymanie ich gospodarczej, politycznej i kulturowej dominacji w świecie. Doświadczenia ostatnich dekad pokazują, że dotychczasowi doktrynerzy globalizacji (bywalcy Davos) przypomnieli sobie o użyteczności państwa i jego dynamice. Po ponad dwu dekadach jego zwalczania, ograniczania, marginalizacji i deprecjacji przywrócono mu rolę instytucji ochraniającej własność, zapewniającej stabilność monetarną oraz łagodzącej napięcia społeczne na tle rozwarstwienia. Nie ulega wątpliwości, że państwo pozostaje zasadniczą formą organizacji politycznej społeczeństw. Jest najważniejszym i najlepiej zorganizowanym podmiotem w poliarchii międzynarodowej, gwarantując pewien ład, oparty na normach prawa międzynarodowego, uznanych regułach gry (na przykład równoważenia sił) i wzorach zachowań (jak choćby comitas gentium – kurtuazja międzynarodowa).

Jakie jest więc jego współczesne znaczenie? Można na nie spojrzeć z kilku perspektyw: politologicznej, ekonomicznej, etycznej i antropologicznej. Nie chodzi przy tym ani o jego gloryfikację, ani deprecjację. Należy na państwo popatrzeć racjonalnie i obiektywnie. Perspektywa politologiczna pokazuje, że państwo to dynamiczny organizm, instytucja zdolna do adaptacji wobec zmieniającego się otoczenia, dysponująca ogromnym potencjałem kreatywności i innowacyjności. Oczywiście, zdarzają się konkretne przypadki zapaści i sklerozy politycznej, kiedy elity nie są w stanie wyjść z marazmu i regresu (Mancur Olson), ale to nie przeczy ogólnej prawidłowości historycznej. Perspektywa politologiczna nakazuje spojrzeć na państwo w sposób całościowy, holistyczny, zarówno w aspekcie genetycznym, strukturalnym i funkcjonalnym, bez redukowania go do pojedynczych mechanizmów (władzy), czy zadań (rządzenia). Państwo spełnia bowiem obok stricte politycznych i gospodarczych także funkcje kulturowe, społeczne (identyfikacyjne), czy moralne (wartościujące).

Odpierając zarzuty o degradacji państwa trzeba spojrzeć na nie w kategoriach ponadczasowych, jako bytu trwałego, abstrakcyjnego, czy typu idealnego, a nie tylko przez pryzmat konkretnych rodzajowych przypadków, które na zasadzie pars pro toto dostarczają podstaw do uogólnień. Aż prosi się przywołanie mądrości Fernanda Braudela – francuskiego historyka czasów nowożytnych, przedstawiciela szkoły „Annales”, aby nie myśleć tylko w kategoriach czasu krótkiego, nie sądzić, że najbardziej autentyczni są aktorzy czyniący wiele hałasu, bo są też inni aktorzy, skłonni do milczenia. Nie powinno się zatem ulegać wrażeniu, że konkretne współczesne państwa X, Y, Z i ich przypadłości przekreślają instytucję państwa jako organizacji osiadłej zbiorowości, spełniającej określone funkcje rozwojowe – zapewnienie bezpieczeństwa, postęp materialny i uspołecznienie zachowań. Taka instytucja trwa i ewoluuje, mimo że na przestrzeni tysięcy lat powstawało i upadało setki podobnych, rodzajowych jej przykładów. Warto więc rozróżniać państwo w ujęciu konkretno-historycznym (organizacja terytorialna, przymusowa i suwerenna tu i teraz) i jako konstrukcję ontologiczną, byt, któremu przysługują pewne immanentne cechy (atrybuty czy przymioty).

Ze względu na ogromne zróżnicowanie państw bardzo trudno jest orzekać jednoznacznie o ich kondycji i wyciągać z tego spójne wnioski. Współczesna piramida państw obejmuje zarówno giganty, jakimi są niewątpliwie Stany Zjednoczone, czy Chiny, ale także grupę wielkich potęg (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Rosja, Japonia, Indie), masę średniaków, wreszcie najliczniejszą drobnicę – „karłów” i „liliputów”. Jeśli do tego dodamy niby-państwa, tj. jednostki geopolityczne de facto kontrolujące swoje terytorium, mające ludność i efektywną władzę, lecz pozbawione uznania międzynarodowego (Tajwan, Cypr Północny, Kosowo, Naddniestrze, Somaliland), to okaże się, że większość spośród blisko 200 państw ma problemy z pełnoprawnym uczestnictwem w obrocie międzynarodowym. Blisko jedną trzecią całej liczby stanowią państwa dysfunkcyjne, co w ostatnich dwóch dekadach przybrało miano upadku państw (failed states). Taka jest jednak dynamika i dialektyka rozwoju społecznego. Jedne państwa ulegają destrukcji, na ich miejsce pojawiają się nowe i ten właśnie proces ciągłego odradzania się państw świadczy o sile instytucji państwa. Poza tym w kolejce do swojego państwa czekają ciągle liczne narody. „Posiadanie państwa” przez dany naród, czy grupę narodów i narodowości jest elementem nobilitującym w środowisku międzynarodowym. Wbrew więc wszelkim tezom o zbędności czy przestarzałości państwa oraz dominacji wolnego rynku i jego instytucji wiele narodów i narodowości będzie w różny sposób dążyć (nie wykluczając działań zbrojnych) do powołania swojego państwa.

Państwo w perspektywie ekonomicznej jawi się jako gwarant i arbiter w nierównej konfrontacji między rynkiem (rynkami) a obywatelem (społeczeństwami), bez względu na to, jakie linie konfliktów będą kreślić fundamentalistyczni zwolennicy neoliberalizacji (na przykład: dżihad kontra mcświat). Państwo niezależnie od tego, jak dalece jest podporządkowane ekonomii, zawsze musi uwzględniać społeczne aspekty gospodarowania. Ład gospodarczy nie jest bowiem czystą pochodną stosunków zależności, wynikających ze stosunków produkcji kapitalistycznej, której celem jest reprodukcja kapitału. Ład ten to także orientacja na logikę wyborów, zmierzającą do optymalnej alokacji dóbr i zasobów. Każda działalność gospodarcza odbywa się w ramach określonych systemów społecznych, a ramy polityczne (normatywne) państwa należą do najważniejszych. To ciągle państwo ma największą moc sprawczą w modyfikowaniu siły przetargowej stron kontraktów rynkowych (przetargi, koncesje, podatki, nadzór, planowanie rozwoju). Doświadczenie uczy, że żadna działalność gospodarcza współcześnie, ani w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie możliwa poza państwem i bez jego współudziału (Walter Block, Jerzy Wilkin).

Perspektywa etyczna państwa tak jak w poprzednich przypadkach jest pochodną przyjętych założeń doktrynalnych. Inaczej wygląda ona w państwach skandynawskich, zwłaszcza w Norwegii – najlepszym kraju na świecie (Nina Witoszek), a inaczej w Stanach Zjednoczonych, gdzie panuje dość powszechne przekonanie, że podmioty gospodarcze funkcjonujące na wolnym rynku nie mogą jednocześnie działać efektywnie i zarazem etycznie. Spór między zwolennikami „państwa nocnego stróża” i stronnikami „państwa opiekuńczego” nie jest już dzisiaj tak jaskrawy, ale jego etyczne implikacje dla współczesnej doktryny nie są przecież obojętne. Dążenie do szybkiego zysku, bez względu na koszty moralne i społeczne, oszustwo i kłamstwo oraz chciwość ujawniły prawdziwe oblicze neoliberalizmu podczas kryzysu, a zeznania to potwierdzające b. szefa FED – Systemu Rezerwy Federalnej Alana Greenspana przed Komisją Izby Reprezentantów Kongresu USA 23 października 2008 roku, dla wielu były szokujące.

Niezależnie od uwarunkowań doktrynalnych państwo pozostaje jedyną instytucją zdolną do tworzenia porządku prawnego, sprzyjającego realizacji zasady sprawiedliwości społecznej (rozumianej najczęściej jako sprawiedliwość dystrybutywna i sprawiedliwość kompensacyjna). Chodzi przede wszystkim o regulowanie stosunków między grupami społecznymi na tle podziału bogactwa społecznego, prowadzenie aktywnej polityki wobec rynku pracy, generowanie prawa chroniącego przed nieuczciwymi praktykami ze strony przedsiębiorców, banków czy korporacji międzynarodowych (kiedyś to się nazywało po prostu wyzyskiem). Walka z wykluczeniem czy łagodzenie negatywnych skutków nierówności społecznych pozostają jak wiadomo ważnymi postulatami aksjologicznymi w programach wielu sił politycznych, sprawujących władzę i pretendujących do rządzenia w państwie. Nowoczesne państwo nie może pozostawać obojętnym wobec obywateli, ale i osób bez tego statusu, które znalazły się na jego terytorium, pomocy, wsparcia czy nawet współczucia, gdy z niezawinionych przez siebie przyczyn są one w trudnej sytuacji życiowej (katastrofy humanitarne, kryzysy migracyjne, klęski żywiołowe). Mechanizm wolnego rynku jest w takich sytuacjach bezduszny, pozbawiony sentymentów i litości.
Patrząc z perspektywy antropologicznej na państwo, należy zauważyć, że ze względu na intensyfikację przepływów w skali globalnej we wszystkich dziedzinach życia społecznego ludzkość poddawana jest wpływom kulturowym, płynącym z tego samego źródła. Istotą „uniwersalnego kapitalizmu” (przede wszystkim o rodowodzie anglosaskim) jest promowanie i narzucanie neoliberalnych wzorców i wartości, niekoniecznie pasujących do miejscowych tradycji Ameryki Łacińskiej, Afryki czy Europy Środkowej i Wschodniej. Na tych obszarach wyraźnie przejawiają się towarzyszące globalizacji strategie postkolonialne i neokolonialne. W zderzeniu z neoliberalnym eksperymentem państwa nie są w stanie obronić się w warunkach globalizacji przed jego rujnującymi skutkami dla tradycyjnych struktur i wartości. Mogą jednak te skutki łagodzić bądź modyfikować. A rosnąca popularność ruchów na rzecz obrony własnej tożsamości świadczy o wyraźnym buncie wobec globalnego instruktażu i politycznej poprawności. Podstawowym celem państwa pozostaje więc dążenie do optymalizacji rozwoju cywilizacyjnego społeczeństw i poprawy jakości życia ludzi. Dlatego perspektywa antropologiczna obecnie – właśnie ze względu na dyfuzję wartości w skali globalnej – staje się tak istotna, wskazując na nieodzowne funkcje państwa w obronie człowieka przed tyranią wielkiego kapitału i globalnej finansjery.

Obrońcy neoliberalnych poglądów o konieczności ograniczania instytucji państwa w jego aktywności gospodarczej, społecznej czy kulturowej sięgają najczęściej do chwytliwego hasła o poszanowaniu i obronie wolności (Leszek Balcerowicz). W Polsce czyni to grupa beneficjentów przejęcia metodą szokową wszystkich zasobów po poprzednim systemie, z naruszeniem prawa wartości i zwykłej przyzwoitości. Po kilku dekadach możemy z całą pewnością stwierdzić, że to „odkrywanie wolności” czy to w Ameryce Łacińskiej, czy w Europie Środkowej i Wschodniej, a także na Bliskim Wschodzie podczas „arabskiej wiosny” przynosiło jedynie korzyści temu, kto takie hasło promował. Uzyskiwanie dostępu do nowych źródeł surowców, rynków zbytu i finansowe podporządkowanie, czy wykreowanie fali zadłużeniowej następowało dzięki sprzęgnięciu amerykańskiej siły politycznej i militarnej z możliwościami finansowymi korporacji transnarodowych, banków oraz organizacji – Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Z tego promowania wolności, czyli mitu słabego państwa korzystają zatem Stany Zjednoczone. Działają przede wszystkim na osłabienie swoich przeciwników i konkurentów, obecnie przede wszystkim Chin i Rosji, ale także co ciekawe, „starych partnerów” w Unii Europejskiej. Wielu „misjonarzy i kapłanów wolności” tę imperialistyczną ekspansję usprawiedliwia rzekomo „obiektywnym procesem globalizacji”.

W najbliższych dekadach trwać będzie rywalizacja między mechanizmem globalnego rynku z jego największymi podmiotami (bankami, instytucjami ubezpieczeniowymi, korporacjami transnarodowymi, centrami wiedzy i innowacji) a państwami i ich organizacjami politycznymi, gospodarczymi i wojskowymi. Oligarchiczne instytucje o charakterze integracyjnym (jak Unia Europejska), czy największe korporacje (niczym dawne imperia) będą usilnie dążyć do wpływania na kreowanie organów i proces decyzyjny w państwach, które nawet gdy będą sięgać do legitymizacji demokratycznej, staną się posłusznymi narzędziami w ręku potentatów gospodarczych.

Na tym tle pojawia się oczywista odpowiedź na tytułowe pytanie: Polska potrzebna jest nam Polakom, wszystkim obywatelom i rodakom, do obrony ich stanu posiadania, aby nie stali się ofiarą różnych szalbierzy i szubrawców, działających w imię mitycznej racji stanu, na zamówienie i wedle instrukcji obcych mocodawców.

Prof. dr hab. Stanisław Bieleń
Uniwersytet Warszawski

Na ankietę Fundacji odpowiada prof. Jan Skoczyński

Pytanie ankiety Jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują przeciwnicy Polski? rzeczywiście jest „przewrotne”, by nie powiedzieć – perwersyjne; choć to na jedno wychodzi. Jej intencją jest sprowokowanie wielu „osób mających wpływ na opinię publiczną (…) do przemyśleń tego ważnego problemu” oraz nadzieja „podwyższenia świadomości, jak działać w sposób najbardziej korzystny dla rzeczywistych interesów Polski i Polaków”. Trudno wyrokować, czy to się uda; wszak w aktualnej sytuacji naszego Kraju mało kto myśli; większość czuje, to znaczy kieruje się emocjami – głównie negatywnymi.

Nie sądzę, aby tych, którzy wpływają na opinię publiczną było wielu; jest to raptem jedna, może kilka osób (plus rzesza akolitów), które w ostatnich kilku latach zdominowały dyskurs polityczny, narzucając narrację z upodobaniem przyjmowaną przez naszych przeciwników – na Wschodzie i na Zachodzie. Istotą tej narracji jest wyjątkowość Polski i Polaków zbudowana na cierpieniu i ofierze – z jednej strony; a z drugiej – na poczuciu misji we współczesnym świecie, który odszedł od zasad chrześcijańskich i zmierza ku cywilizacyjnej katastrofie. Naszym zadaniem jest więc „rechrystianizacja Europy” i pokazanie, że mimo półwiecza komunizmu udało się nam przechować wartości, które – nieskażone? – powinien przejąć świat i w oparciu o nie kształtować porządek międzynarodowy.

Pomijając polityczną anachroniczność takiej narracji tudzież jej pretensjonalność, trzeba ją lokować w obszarze utopii retrospektywnych. Te, choć niekiedy grają jakąś rolę, zwykle ustępują miejsca utopiom prospektywnym, które są odpowiedzią na aktualny stan rzeczy np. zanieczyszczenie środowiska, efekt cieplarniany, migracje ludzi itp. Polska utopia odwołuje się do „narodowej tożsamości” zbudowanej na płytkim, instytucjonalnym katolicyzmie warstwy szlacheckiej, przejętym przez społeczeństwo o zdecydowanie chłopskich korzeniach. Aktualny polski mesjanizm, który ma być „rewolucją z ducha” będzie się więc zderzał z rosyjskim, czy chińskim, które przywiązują wagę do siły fizycznej, wyrażającej się w poprzez armię czy gospodarkę.

Wielonarodowa niegdyś Rzeczpospolita, w której możliwy był gente Polonus, natione Rutenus, Germanus etc. ustąpiła miejsca tworowi mono etnicznemu, pozbawionemu połowy terytorium, a w wyniku jednej z najkrwawszych wojen znacznie przesuniętemu ze Wschodu na Zachód. Od jej wybuchu minęło 75 lat i wydawało się, że światowy porządek – kształtowany najpierw przez ideologię zimnej wojny, a następnie przez wydajne gospodarczo liberalne demokracje zachodnie, będzie nadal podstawą ładu politycznego. Tak się jednak nie dzieje; odbudowa mocarstwowej polityki Rosji, wzrost gospodarczej potęgi Chin i Indii, niezdolność Ameryki do odgrywania roli światowego żandarma, a przede wszystkim kryzys Unii Europejskiej powodują, że to, co z natury jest labilne, ale jakoś trwa, staje się niestabilne. My zaś – jak Anglicy – przyczyniając się do rozbicia Unii, dostarczamy przeciwnikom pomysłów i środków rozprawienia się z nami, kiedy przyjdzie okazja.

W tej chwili zagrożeniem porządku politycznego, nie tylko w Europie, jest populizm mający zarówno obiektywne, jak i subiektywne przyczyny. W Polsce zyskał on status ‘rewolucji godnościowej’, którą udało się wmówić sporej części populacji. Kategorie moralne tudzież religijne o wymiarze ponadczasowym i ponadustrojowym, w rękach polityków stały się skutecznym orężem – nie tylko przejęcia władzy, ale i demontażu ładu konstytucyjnego. Budowano go mozolnie przez trzydzieści lat, po czym w ciągu lat czterech została po nim tylko forma; wszak jego treść jest zupełnie nowa…
W światowej wojnie populizmów nasz okazuje się rachityczny i wątły, ponieważ znowu odwołuje się do „tradycyjnych wartości”, których uosobieniem ma być Kościół – skompromitowany moralnie i kompromitujący się politycznie. Mówienie, że „poza Kościołem jest nihilizm” to nie tylko intelektualne nadużycie, ale i szyderstwo z – przynajmniej połowy populacji naszego Kraju, które znowu jest na rękę naszym przeciwnikom. W kontekście tej wypowiedzi najważniejszej osoby w państwie, która od lat instrumentalizuje nie tylko Kościół jako instytucję, ale i wiarę Polaków, ta ostatnia przestaje mieć charakter religijny, stając się powoli ideologią, albo doktryną pozwalającą realizować bieżące cele polityczne. Jest to sprzeczne z eschatologiczną misją Kościoła. Polska religijność zaczyna się upodabniać do chińskiego komunizmu; powoli staje się atrapą albo fasadą, za którą dokonują się procesy nie mające nic wspólnego z religią.

Będzie temu lat dwadzieścia, kiedy w „Rzeczpospolitej” ukazał się niewielki tekst Stefana Bratkowskiego, w którym autor relacjonował spotkanie ministra spraw zagranicznych Jewgienija Primakowa z najwyższym aktywem partyjnym ZSRR. Tematem spotkania była ‘sprawa polska’, czyli kłopoty, jakie Związek Radziecki ma z naszym krajem. Prominentny polityk miał sugerować zastosowanie wobec Polski ‘wariantu politycznego’, nie ‘siłowego’ – Polaków trzeba uspokoić, zneutralizować, przez człowieka albo ludzi Kościoła. Wszystko wskazuje, że działanie to ma już miejsce…

W związku z tym faktem pytanie ankiety wydaje się bezzasadne. Przeciwnicy Polski dobrze wiedzą, jaka „świadomość historyczna Polaków” jest im potrzebna; wiedzą też, jak ją kreować. W tym kontekście „nadzieja podwyższenia świadomości, jak działać w sposób najbardziej korzystny” dla naszych interesów wydaje się płonna.

Jan Skoczyński

Na ankietę Fundacji odpowiada Stanisław Chyczyński

  Pytanie jest lekko przewrotne, ale proste i klarowne, dlatego można na nie odpowiedzieć w sposób prosty i jednoznaczny. Przeto nie będę dzielił (przysłowiowego) włosa na czworo, nie będę teoretyzował (jak niektórzy moi poprzednicy), ani udawał politologa czy historioznawcy. Postaram się odpowiedzieć w sposób jak najprostszy i jak najkrótszy (nie lubię zabierać innym cennego czasu), tak aby zarówno moi potencjalni adherenci, jak i adwersarze mogli mnie dobrze zrozumieć. Otóż uważam, że TO, jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują nasi przeciwnicy, wynika implicite z tego, o czym mówią ich przywódcy do swych zwolenników, o czym zapewniają ich politycy swój elektorat, o czym przebąkują ich dyplomaci do wścibskich dziennikarzy. Spróbuję to wykazać, odwołując się tylko do 2 wybranych i wymownych przykładów; mniemam, iż to w zupełności wystarczy. Trzeci casus będzie należał do innej kategorii.

Na wstępie otwarcie uprzedzam, że wychodzę z prostego i oczywistego (acz nie dla wszystkich, niestety!) założenia, iż Rzeczpospolita Polska (jako niewygodny byt państwowy na arenie międzynarodowej) ma nadal – co najmniej – kilku przeciwników. Od wieków decyduje o tym nasze niekorzystne położenie geopolityczne, nasza chybotliwa polityka zagraniczna, ale też autodestrukcyjne skłonności tkwiące w narodzie. Wbrew pozorom (sic!) nie zmieniła się niejawna polityka zewnętrzna naszych sąsiadów (byłych zaborców), nie zmieniły się sympatie i złudzenia polityczne niektórych naszych przywódców, nie zmieniły się również odśrodkowe tendencje, jakie od wieków ogłupiały i osłabiały naród polski. Dziesiątki lat germanizacji i rusyfikacji, Kulturkampf, działalność Komisji Kolonizacyjnej, rugi pruskie i różne noce paskiewiczowskie czy apuchtinowskie, wreszcie skuteczne zniewolenie Polaków po 1945 r., wszystko to w sumie chyba niewiele nauczyło dalekich potomków Koroniarzy. Jak zauważył Jean Raspail: „ludzie rzadko się uczą od przeszłości”. Tedy obawiam się, że i poniżej zaprezentowane przykłady nie zrobią należytego wrażenia na moich ziomkach.

(1) Zacznijmy od niezwykle znamiennej opinii, jaką już kilkanaście lat temu ujawnił Jarosław M. Rymkiewicz, jaką określił nawet „czymś w rodzaju proroctwa, (…) które sprawdza się na naszych oczach”. Zgadnijcie, kto i kiedy TO wyartykułował głośno i oficjalnie: „Zasadniczo Polacy są – kiedy się ich grzecznie i delikatnie traktuje – najbardziej godnymi zaufania siłami roboczymi w Europie, i to szczególnie do stałej, prostej roboty”. To słowa… generalnego gubernatora Hansa Franka, wypowiedziane w marcu 1944 r. A na dodatek coś mocniejszego: „Dla Polaków istnieje tylko jedna możliwość: oddanie swych sił na usługi Europy pod niemieckim przewodem dla własnego dobra, swego dobrze chronionego sposobu życia i odrębności kulturalnych” – ten sam autor, tyle że pół roku wcześniej. W 2008 r. przytoczone zdania przeszły bez żadnego publicystycznego echa, ponieważ są jaskrawo niewygodne (!), ale czy z niczym nam się nie kojarzą? Czy nic dzisiejszego nam nie przypominają? Czy nic istotnego i ważnego z nich nie wynika? Moim zdaniem «wyziera» z nich TO, jakiej świadomości historycznej Polaków nasi przeciwnicy potrzebują. Zatem powinna być to świadomość zminimalizowana, zredukowana do zera, bo mentalnie skolonizowanym narodem, który nie zna dziejów powszechnych ani swojej historii, łatwo się rządzi, łatwo się manipuluje, łatwo się go wykorzystuje do własnych celów i planów.

Ktoś może powiedzieć, że uparcie wskrzeszam „upiory przeszłości”, że teraz jest inaczej, bo nasi odwieczni wrogowie stali się naszymi sprzymierzeńcami i nowymi przyjaciółmi, że interesy międzypaństwowe i konfiguracje sił politycznych się zmieniły, że razem budujemy wielką i wspaniałą strukturę geopolityczną – Europę ojczyzn. Powiedzmy, że na początku TAK było, że tak miało być, ale stosunkowo rychło wyszło na jaw, że w orkiestrze europejskiej pierwsze skrzypce grają Niemcy i Francja, może jeszcze przy dorywczym akompaniamencie Włoch. Następnie okazało się, że to Niemcy sprawują hegemonię w sporej grupie państw, które sukcesywnie przestają być państwami stricte suwerennymi, zadowalając się (mniejszą lub większą) autonomią. Odważni złośliwcy zaczęli głosić, że oto narodziła się Unia Europejska Narodu Niemieckiego, czego dowodem była cwana polityka anielskiej kanclerz. Zabrzmi to prowokacyjnie, ale ja obecną UE, zmierzającą w stronę mega-państwa federacyjnego, bezceremonialnie nazywam Euro-Rzeszą. Jest to aluzja do koncepcji sympatycznego cesarza Ottona III, któremu już w X stuleciu roiło się powołanie ogólnoeuropejskiej wspólnoty pod jego berłem. (Stara Rzesza, dla wielu ludów i narodów, była wielką strukturą ze wszech miar pozytywną: zapewniała ucywilizowanie i bezpieczeństwo). Obecnie etap wstępny mamy więc za sobą, skoro Euro-Rzesza ucieleśnia stare pangermańskie marzenie, aby po swojemu dzielić i rządzić (w tak czy siak) zjednoczonej Europie. Niemcom udało się to zrealizować dopiero w XXI w., ale za to w białych rękawiczkach i bez jednego wystrzału.

(2) Gdyby ktoś wybrzydzał, że przywołuję tu dawno przebrzmiałe echa (vide: Hans Frank), teraz posadzę symptomatyczny wyimek z przemowy kanclerza Gerharda Schrödera do ziomkostw niemieckich: „Bądźcie cierpliwi, ja wam zwrócę wschodnie landy. Zaufajcie mojej metodzie”. Waldemar Łysiak, za którym cytuję kanclerza, dopowiada: „Polscy eurosceptycy boją się zwłaszcza o nasze Ziemie Odzyskane, traktując unifikację Europy jako niemiecki spisek, który umożliwi «Szwabom» pokojową restytucję dawnych niemieckich terenów metodą gier prawnych, gdy metoda wojenna jest obecnie niemodna i niewykonalna”. Ponoć ów cytat został spreparowany, ale nawet jeśli tak, to mimo wszystko obnaża on ukryte interesy naszych sąsiadów także w zakresie polityki historycznej. Otóż potrzebują oni zafałszowanej i zafiksowanej świadomości historycznej Polaków. A zatem trzeba nam wmówić, że tak naprawdę to Polacy są (współ)winni rozpętania II wojny światowej, bo gdyby spełnili niemieckie ultimatum, to Hitler by się zadowolił. Trzeba wmówić młodym Polakom, że ich matki i ojcowie (głównie ci z AK) mają więcej Żydów na sumieniu niż niechlubne formacje nazistowskie. O właśnie! – że zbrodnie wojenne były dziełem tajemniczych nazistów, którzy już dawno bezpowrotnie przepadli w mrokach dziejów! Trzeba skutecznie wmówić młodym pokoleniom, że Auschwitz, Kulmhof czy Stutthof to były przecież „polskie obozy koncentracyjne”. Ba, trzeba logicznie udowodnić (za przykładem niektórych zachodnich historyków), że właściwie żadnych obozów masowej zagłady nigdy nie było, bo gdyby faktycznie TAKIE były, to nikt by nie przeżył! Trzeba uświadomić „tymczasowym administratorom” Ziem Zachodnich, że siłą wypędzeni stamtąd Niemcy byli prawowitymi ich właścicielami, a później stali się pokrzywdzonymi (przez aliantów) wysiedleńcami, więc biednymi ofiarami. Dywanowe naloty alianckich bombowców doszczętnie zrujnowały Berlin czy Hamburg, zrównały z ziemią Drezno, więc to raczej naród niemiecki jest prawdziwą ofiarą II wojny światowej.

Na tego typu „subtelny” retusz panoramy dziejów, czyli świadomą i celową zmianę narracji historycznej, szczególnie narażone są wstępujące generacje, które nie znają przeszłości ani z ustnego przekazu naocznych świadków, ani ze świadectw utrwalonych w dokumentach, pamiętnikach czy opracowaniach naukowych. Młodzi niechętnie uczą się historii, nudzą ich opowieści weteranów bądź kombatantów, nie chcą czytać książek o odległym wczoraj, nawet w przypadku atrakcyjnej beletrystyki. Jeśli do tego nieporadne państwo zaniedbuje rozwijanie długofalowej polityki historycznej, to jaką egzemplaryczną świadomość otrzymają w spadku młodzi obywatele? Niewątpliwie taka śladowa, szczątkowa, rachityczna znajomość własnej tożsamości narodowej jest bardzo na rękę przeciwnikom suwerennej RP, którzy swe prawdziwe oblicza ukryli za wdzięcznymi maskami koniunkturalnej przyjaźni i życzliwości.

(3) Trzecia wypowiedź, którą zamierzam się tu podeprzeć, jest najkrótsza i pochodzi od polityka, jednego z ojców naszej niepodległości, którego dziś deprecjonuje się w oczach nowoczesnych Polaków przy każdej okazji i każdym dostępnym sposobem. Otóż Roman Dmowski powiedział kiedyś: „Jestem Polakiem – a więc mam obowiązki polskie”.  Interpretacja au rebours tej lakonicznej enuncjacji pozwala ustalić, jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują, wręcz pożądają (!) – dzisiejsi przeciwnicy Polski. Dla pewnych środowisk artystycznych, intelektualnych, opiniotwórczych krótka lokucja Dmowskiego zawiera 3 wielce niepostępowe i niepopularne pojęcia: primo – bycie Polakiem; secundo – obciążenie obowiązkiem; tertio – jakieś obskuranckie i nonsensowne obowiązki narodowe. Trzeba zatem młodym mieszkańcom Polski uświadomić, że „narody jako takie to morderczy absurd”. Właśnie, dla wszelkiej maści pacyfistów,  anarchistów i awangardystów, lewaków i rewolucjonistów, humanistów i kosmopolitów doby obecnej lansowanie patriotyzmu to postawa nie tylko archaiczna (przeżytek!) i regresywna, ale przede wszystkim – jako przejaw faszyzmu – antyspołeczna i antyliberalna. Oni wielbią „ideał człowieka ponadnarodowego, ponad systemami ekonomicznymi, ponad religiami i rasami…” (J.R.). Trzeba wmówić polskim dzieciom, że bycie człowiekiem (modny humanizm!), że bycie Europejczykiem jest o wiele ważniejsze i szlachetniejsze niż bycie jakimś tam Polakiem, Czechem czy Słowakiem. Trzeba zafiksować świadomość historyczną młodzieży na punkcie areligijnych, uniwersalnych, internacjonalnych wartości.

Koniecznie trzeba wpoić naszym uczniom, że konfederacja barska była wstecznictwem, że najwybitniejszym polskim politykiem XIX w. był margrabia A. Wielopolski, że powstania narodowowyzwoleńcze były niepotrzebne, że powstanie warszawskie było zbrodnią przeciwko warszawiakom, że żołnierze wyklęci byli zwykłymi bandytami et cetera! Trzeba ośmieszyć maksymę Norwida, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”, twierdząc, iż autentyczny humanista ma obowiązki tylko wobec siebie (ewentualnie wobec zwierząt). Zgodnie z pedagogiką wstydu, należy obciążyć młode pokolenia kompleksem chorej narodowości, bo przecież Polacy gnębili Kozaków i Ukraińców, burzyli cerkwie na Kresach, mordowali Żydów (szmalcownicy, Jedwabne, pogrom kielecki), zatruwali umysły i wyobraźnię progenitury toksyczną martyrologią i nacjonalistycznymi mrzonkami. Trzeba odpowiednio zreorganizować system oświaty, zmodernizować programy nauczania, wyszkolić nowe kadry nauczycielskie – i proszę bardzo: rezultaty gotowe! Jeden przykład: dawniej, kiedy pytałem swoich uczniów za pomocą klasycznego hasła „kto ty jesteś?”, słyszałem odzew „Polak mały”; teraz moi uczniowie odpowiadają z dumą „jestem Europejczykiem”. Wystarczy?…

Nasz największy żyjący poeta napisał: „I znowu są dwie Polski – są dwa jej oblicza (…) Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie / I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”. Czy autor Wieszania dzieli, konfliktuje, polaryzuje nasze społeczeństwo? Przecież zawsze jedni chcieli „do Sasa, a drudzy do Lasa”, jedni uchwalali konstytucję 3 Maja, a inni ją obalali, jedni należeli do Czerwonych, a inni do Białych (przed powstaniem styczniowym), jedni Wielopolskiego wychwalali, a drudzy mieli za zdrajcę etc. I dalej Poeta pisze wprost: „To co nas podzieliło – to się już nie sklei / Nie można oddać Polski w ręce jej złodziei / Którzy chcą ją nam ukraść i odsprzedać światu (…)”. Tak, i wielekroć (przy różnych okazjach) snuje refleksje nad rozbieżnymi postawami, bo są „Polacy, którzy kochają Polskę i są jej wierni – i jeszcze jacyś inni Polacy, którym Polska nie jest potrzebna”. Mocne słowa! Ale i mnie się wydaje, że wśród moich kolegów, znajomych i powinowatych jedni czują się Polakami i są gotowi poświęcić swoje egoistyczne interesy dla Ojczyzny, drudzy pozują na rodzimych Europejczyków i utrzymują, że do ich tutejszej egzystencji wystarczy im europejskość. Ważniejsze dla nich jest to, żeby ich dzieci studiowały na zagranicznych uniwersytetach, niż żeby dobrze mówiły po polsku czy zachowywały nasze tradycje (np. w zakresie wyboru imion dla potomków). I tu przypomina się lekcja, jakiej udzieliła naszym rodzicom Zofia Kossak-Szczucka: „Prawdziwego patriotyzmu trzeba się dopiero uczyć tam, gdzie ludzie z narażeniem bytu i nieraz życia, pracują na swoją niekorzyść materialną, a na dobro przyszłych pokoleń”. No, ale nie jest to pisarka darzona szczególną estymą przez gros moich powinowatych, znajomych i kolegów po piórze. A jest to autorka, której dzieła z pewnością trafiłyby na najnowszy Index Librorum Prohibitorum, gdyby takowy został sporządzony przez światłych eurokratów z Brukseli. Albowiem idee, propagowane przez Kossak-Szczucką w opasłych powieściach historycznych, stoją w rażącej sprzeczności z kosmopolityczną ideologią zjednoczonej Europy. Zatem chyba nie muszę powtarzać, czyje interesy (sprytnie ukryte pod czapką niewidką!) dominują w UE i nad jaką to świadomością historyczną młodych Polaków gorliwie pracują tam specjaliści od geopolityki i socjotechniki.

Na ankietę odpowiada prof. Bronisław Łagowski

  Przewrotnie sformułowane pytanie stawia ważny realny problem i warto na nie odpowiedzieć. Na czym powinna opierać się odpowiedź? Z pewnością nie na teoretycznej spekulacji, lecz na faktach historycznych. Zróbmy krótki przegląd odpowiednich faktów i zastanówmy się, jaka jest ich wymowa. Nie sięgając daleko w przeszłość, zacznę od powstania listopadowego. Po wojnach napoleońskich na mocy postanowienia kongresu wiedeńskiego zostało utworzone Królestwo Polskie, związane unią personalną z Rosją. Nie zadowalało ono Polaków, ale pamiętali oni, że po trzecim rozbiorze żadnego państwa polskiego nie było, a nadzieje związane z Napoleonem rozwiały się wraz z jego upadkiem. Królestwo Polskie miało dobrą, liberalną konstytucję, sejm był wyłaniany w drodze wyborów, polskie były wojsko, szkolnictwo i administracja. Rządy sprawowała autentyczna elita, składająca się z ludzi mających za sobą doświadczenie Sejmu Czteroletniego, wojen napoleońskich i reform oświatowych. Pomijając wyjątki, Polska nigdy nie miała rządów złożonych z ludzi na tak wysokim poziomie. Przyszłość zależała od wykorzystania szerokich możliwości, jakie dawała autonomia. Młode pokolenie uległo jednak nastrojom romantycznym, zapragnęło przeżyć bohaterską przygodę i uwierzyło, że wywołując powstanie, doprowadzi do pełnej niepodległości. Rezultat był następujący: liberalna konstytucja została zniesiona, sejm zlikwidowany, pozostałość po wojsku polskim w liczbie kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy wcielona została do armii rosyjskiej. Władze zaborcze zlikwidowały uniwersytety w Warszawie i Wilnie oraz Liceum Krzemienieckie. Do tego trzeba dodać konfiskatę wielu majątków ziemskich i liczne prześladowania. Powstanie ułatwiło Rosji przejęcie pełni władzy nad Polską. Takie były skutki romantycznej wiary w heroiczne wartości i stawianie sobie celów nieosiągalnych na drodze zbrojnego buntu.

Po trzydziestu mniej więcej latach w Rosji nastała odwilż. Cesarz Aleksander II rozpoczął liberalne reformy. Margrabia Aleksander Wielopolski, jeden z najwybitniejszych wówczas Polaków, uznał, że w tej sytuacji Polacy mogą odzyskać przynajmniej część z tego, co stracili wskutek powstania listopadowego i rzeczywiście zaczął odnosić sukcesy. Jednakże w kraju trwała tak zwana rewolucja moralna, polegająca na emocjonalnym i religijnie zabarwionym patriotyzmie, stawiająca sobie maksymalne cele odzyskania niepodległości. Powstała imponująca siatka konspiracyjna, wyraźnie zmierzająca do powstania. Klęska powstania była totalna. Kilkadziesiąt tysięcy powstańców zginęło w bitwach, następne kilkadziesiąt tysięcy wywieziono na Sybir. Kilkaset osób powieszono, w Polsce i na Litwie skonfiskowano trzy i pół tysiąca majątków ziemskich, na pozostałe nałożono rujnującą kontrybucję. Trzeba tu dodać, że mimo rosyjskiego panowania na obszarze Wielkiego Księstwa Litewskiego, a także na Rusi postępował proces polonizacji. Otóż wskutek klęski powstania ten proces kończy się nieodwołalnie, następuje upragniony przez Rosję regres polskości. Okres przygotowań do powstania styczniowego i sam okres powstania był największą erupcją ideologii romantyczno-heroistycznej i co się z tym wiąże, oderwania od rzeczywistości.

Następnym faktem, który trzeba wziąć pod uwagę, było powstanie warszawskie. Na wiadomość o jego wybuchu Hitler bardzo się ucieszył, bo dawało mu ono okazję do zburzenia Warszawy i zgniecenia centralnego ośrodka polskiej konspiracji. Nie zmartwił się też Stalin, wprost przeciwnie, było mu na rękę, że Armia Krajowa, główny pretendent do władzy w Polsce i główna przeszkoda dla rządów komunistycznych, otrzyma śmiertelny cios od Niemców.

Odpowiadając na tytułowe pytanie, należy ostrożnie mówić o przyszłości, bo nie wiadomo, jaka wizja historii Polski w przyszłości stanie się czynnikiem katastrofy narodowej. Może nie będzie już żadnych katastrof. Jeżeli chodzi o ostatnie przemiany ustrojowe, jakie nastąpiły po powstaniu Solidarności, warto przypomnieć i mocno podkreślić, że ruch solidarnościowy nie zaczął się ani nie skończył pod hasłami ideologii romantyczno-heroistycznej, wprost przeciwnie, od tego się odżegnywano. Ruch ten przybierał formy jak najbardziej ostrożne, rewolucja solidarnościowa sama się ograniczała, a upadek komunizmu nie nastąpił wskutek powstania, lecz w sposób pokojowy i można sobie wyobrazić, że gdyby Solidarność powstanie wywołała, to ono skończyłoby się tak jak poprzednie powstania. Heroistyczna interpretacja ruchu solidarnościowego jest czymś wtórnym, nastąpiła wtedy, gdy zwycięstwo Solidarności już się dokonało. Ludzie, którzy żadnych heroicznych czynów nie dokonali i powstania nie wywołali, teraz przybierają taką pozę, twierdząc, że byli kontynuatorami powstańców warszawskich, styczniowych czy jeszcze wcześniejszych. Sądzę, że z powyższego wywodu nasuwa się następująca odpowiedź na pytanie, jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują przeciwnicy Polski: takiej, jaką kultywuje Muzeum Powstania Warszawskiego.

Na ankietę Fundacji odpowiada Marcin Niewalda

   Bez zbędnych wstępów odpowiedź brzmi: „antypolskiej”.
Przeciwnicy Polski potrzebują antypolskiej świadomości historycznej. W przeciwieństwie do wielu, którzy odpowiedzieli na ankietę nie uważam, że to pytanie przewrotne. To podstawowe pytanie o „uzbrojenie” „wojsk” przeciwnych. Celowo używam terminologii wojskowej, choć uważam, że dzisiaj wojny w Europie nie prowadzi się militarnie – a jeśli już, to jest to albo jest jedno z narzędzi, albo etap ostateczny prowadzonej kampanii. Chociaż z naszymi „przeciwnikami” prowadzimy współpracę gospodarczą, wymianę kulturową, czy dyskurs religijny, to jednak można wskazać także jednocześnie pola i obszary konkurencji i ataku.

   Można się więc spierać, twierdząc że nie jest to stricte wojna, jednak jest całkowicie nierozsądne twierdzenie, jakby mówienie o przeciwnikach kogokolwiek antagonizowało. Takie stawianie sprawy, jakkolwiek uzasadnione cytatami z literatury, to mylenie przyczyny i skutku. To nie opisywanie zjawisk generuje te zjawiska, lecz na odwrót, to zjawiska wymagają ich opisania.

   Pamiętając więc o pewnym symbolicznym, uproszczony ujęciu wojskowym, i o tym że przeciwnicy często są także współpracownikami, łatwo będzie przedstawić wszelkie formy „broni” potrzebnej tym, dla których polska polityka historyczna jest utrudnieniem działania. Kto jest przeciwnikiem Polski? Będą to wszelkie grupy, w których interesie leży osłabienie Polski, np.gospodarcze, religijne, kulturowe. (Te grupy mogą współpracować na innym polu – np. przeciwnik religijny może współpracować gospodarczo). Mowa więc o przeciwniku w ujęciu symbolicznym w ujęciu „zjawiska” a nie konkretnie zdefiniowanej jednostki.

  Wszystkim tym przeciwnym Polsce grupom zależy na osłabieniu wszystkiego tego co wynika z prawdziwej świadomości historycznej. A więc pytaniem od którego należy wyjść jest rola historii w świadomości .Historia jest spoiwem społecznym, daje poczucie integralności państwowej i narodowej. Jednak Polska historia ma jeszcze inne, unikalne cechy. Bazując na naszych dziejach możemy przede wszystkim być dumni z dokonań militarnych, naukowych i obyczajowych. Historia naszego kraju jest także źródłem naszego poczucia moralności i etyki. Bazując na niej uczymy się przymiotów takich jak szlachetność, odpowiedzialność za słabszych, umiejętność budowania wspólnoty, kontrola własnych emocji. Cechy te są często unikalne w dziejach świata. Cechy te służą budowie silnego państwa, utrudniają działanie korupcji, powstawanie procesów niewolniczych, przyczyniają się do wzmocnienia konkurencyjności na arenie międzynarodowej, przekładając się na silniejszy wpływ na kierunek działań całego świata.

  Większość z tych cech jest utrudnieniem na drodze do stworzenia państw czy korporacji niewolniczych, bezmyślnych, ulegających emocjom i nałogom (np. afektom seksualnym). Cechy wynikające z naszej historii utrudniają tworzenie społeczeństwa łatwo sterowalnego. Nasza historia pełni więc rolę tarczy i magicznego „napoju siły” dla „wojsk” stojących po stronie wewnętrznej wolności człowieka, jego godności i moralności. Historia, wzmacniając gospodarczo i tożsamościowo, powoduje silniejszą pozycje w dyskusjach obyczajowych na świecie – a więc sama w sobie jest osłabieniem roli historii tych państw, które przez własne cechy kontrolują i zniewalają całe narody.

Rodzaje strategii jakich używają nasi przeciwnicy do zniszczenia lub osłabienia naszej świadomości historycznej. Mogą to być strategie czterech typów:

1.) Strategie uderzenia wprost – to działania, które np. podejmował ostatnio Władimir Putin, otwarcie kłamiąc o udziale Polski w II Wojnie Światowej. To działania mało skuteczne, gdyż powodujące natychmiastowe wzmacnianie obrony. To działania są głównie pozorne (patrz typ 3), mające uśpić czujność na innych polach a łatwo je obalić podając fakty i dając poczucie złudnej wygranej.

2.) Strategie uderzenia od tyłu – to strategie które można porównać do krytyki historii, za rzekomo zbyt słabe, zbyt głupie działania historyczne. Takim mechanizmem będzie np. opisywanie Powstania Styczniowego jako wywołanego przez grupy niemieckie, jako niepotrzebne wykrwawienie, porywczość młodzików itp. Charakterystyczne są tu hasła silnie narodowe, hałaśliwie patriotyczne, ultra-katolickie itp. Można to porównać do krytyki proboszcza budującego „za małą” wieżę kościelną, albo nie dość pokornie klęczącego w czasie liturgii.

3.) Strategie zmylenia – to głównie działania typu „związanie walką”. W terminologii wojskowej jest o pojęcie stworzenia małego, hałaśliwego oddziału, skupiającego na sobie główne siły przeciwnika. Przejaskrawianie drugorzędnego celu powoduje osłabienie obrony przed przeciwnikiem głównym. Np.skupianie wszystkiego na teoriach spiskowych (np. „tajny rząd masoński”, lub „rządzący światem Żydzi”), może być formą odwrócenia uwagi od działań bezpośrednich przeciwników gospodarczych lub obyczajowych. Podkreślam tutaj wykorzystanie zjawisk istniejących, lecz przecenianie ich roli i wpływu (np. masoneria choć istnieje, choć jej członkowie mają czasem ogromny wpływ polityczny, to sama w sobie nie stanowi tajnego rządu światowego a mistrz loży nie jest „tajnym prezydentem świata”. Poświęcenie wszystkich sił na wyszukiwanie symboli masońskich w historii Polski odwraca uwagę od innych zjawisk i zaburza ich właściwą ocenę).

4.) Strategie zatrucia – to grupa wszelkich manipulacji, które mają osłabić „tarczę historyczną” i „magiczny napój”. Są to działania długofalowe, najsilniej niszczące siłę „obrony”, pozostające na długo w świadomości a jednocześnie najtrudniejsze pod względem wypunktowania czy nawet dostrzeżenia. Definiując powyżej unikalne cechy polskiej historii, zostały pokazane jednak cele tych działań manipulacyjnych. To właśnie uderzanie w nie będzie celem czwartego typu strategii.

4a – Szlachetność – działania te podejmowane były już świadomie przez zaborców i kontynuowane w czach PRLu. Jednym z nich jest mit „sarmaty” – polskiego szlachcica, wyzyskiwacza, pijaka, warchoła, modlącego się pod figurą a prymitywnie gnębiącego chłopów pańszczyźnianych. Nagłaśnianie wad, stawianie w złym świetle cech zarządczych, ośmieszanie i prymitywizowanie obrazu szlachcica miało na celu zniszczenie poczucia szlachetności. Można tu wspomnieć też np. o wyolbrzymianiu zjawiska szmalcownictwa w czasie II Wojny Światowej i deprecjonowanie ukrywania Żydów.

4b – Odpowiedzialność za słabszych – manipulacja tego typu to np. przypisywanie cech magnaterii polskiej całej warstwie zarządczej (szlachta, urzędnicy, duchowieństwo). Prywata, myślenie tylko o własnych przyjemnościach, zabawach. Narzędziem tej polityki były np. w czasach PRLu publikowane pamiętniki magnaterii pełne zabaw i międzynarodowej polityki, albo sposób oprowadzania przez przewodników po Pałacu Łańcuckim gdzie podkreślane było tylko olbrzymie bogactwo rodziny a pomijane działania np. mecenatu czy wszelkich prac społecznych.

4c – Umiejętność budowania wspólnoty – działanie to bezpośrednio przyczynia się do osłabienia możliwości współpracy gospodarczej. Bardzo dobrym przykładem jest tu wykorzystywanie trudnych kart historii do antagonizowania narodów i grup. W myśl zasady „divide et impera” podkreśla się tu np. morderstwa dokonywane przez UPA i generalizuje według nich cały naród. Ta manipulacja historyczna (nie chodzi tu o zaprzeczenie rzezi!) ma na celu wzmocnienie przekazu o niemożliwości współpracy Polaków i Rusinów. Podobne działania można odszukać w podkreślaniu antagonizmu chłopsko-szlacheckiego w czasie rzezi w 1846 roku, albo antagonizmu katolicko-prawosławnego podczas rzezi w 1863 roku w rejonie Dyneburga.

4d – Kontrola własnych emocji – mity szerzone tutaj dotycząc tak warstwy rycerskiej (np. brak kontroli w wyzywaniu na pojedynek rycerza) jak i włościańskiej (np. brak oporu wobec upicia się chłopa w karczmie). To w szczególności sfera fałszowania historii obyczajowości.

4e – Inne – powyższe cztery punkty to jedynie przykłady całego spektrum działań podobnego typu w obszarze fałszowania historii, służącego osłabieniu pozycji międzynarodowej oraz integralności państwowej Polski. Bardzo dobrym przykładem jest tu demonizowanie pańszczyzny, jako wyzysku i niewolnictwa.

  Jak bronić się przed atakami historycznymi? Najlepszą formą obrony historycznej jest prawda. Należy dołożyć wszelkich starań, aby rzetelny obraz był publikowany, dostępny i atrakcyjny. Niestety niemal całkowicie brak jest działań w szczególności w strefie „strategii” 4. Niemal wszelkie działania historyczne, szczególnie akademickie i ministerialne, to realizacja „strategii” 1-3. W szczególności należy tu podkreślić wyolbrzymianą rolę pomników, które nie spełniają żadnej roli w strategii 4, a czasem wręcz działają dla niej na szkodę (np. w sferze antagonizowania narodów). Dobrym narzędziem jest np. ostatni serial TV Polskiej „Korona królów”. Brakuje filmów historycznych wspomagających edukację szkolną, gier opartych o kulturę polską, książeczek dla najmłodszych, atrakcji turystycznych podobnych do wiosek słowiańskich itp.. W obszarze edukacji kompletnie pomijana jest historia obyczajowości – która mogła by być wręcz osobnym przedmiotem, dostępnym już na pierwszym etapie kształcenia szkolnego z elementami podawanymi na etapie przedszkolnym. Na arenie międzynarodowej brak jest konkursów związanych z polską kulturą, tradycją – choć dobrą rolę pełni np. „Konkurs Chopinowski”. Powinny jednak być prowadzone przez polskie placówki dyplomatyczne, czy towarzystwa polskie, lokalne konkursy kultury i historii Polski otwarte dla wszystkich. Powinno się stworzyć nagrody czy odznaczenia związane z historią Polski, w szczególności w obszarze strategii.4. Należy tu dodać, że ten szczególnie trudny obszar (strategia 4) jest pomijana przez środowiska akademickie, nie jest bowiem stricte nauką historii. Historycy, na postawione w tytule pytanie, odpowiedzą ograniczając się jedynie do działań naukowych – co może prowadzić do wniosku, że w ogóle nie istnieje działalność historyczna skierowana przeciwko Polsce, lub też że są to działania z obszaru strategii 1. Strategia 4 to także obszar praktycznie niedofinansowany w kwestii działań pozaakademickich. Organizacje społeczne mają tu wybitnie utrudnione działanie. Finansowanie działań tego typu jest niemal niemożliwe.

  Podsumowując należy stwierdzić że, że Ci którzy korzystają na osłabieniu pozycji Polski w świecie, nie muszą wiele czynić. Wystarczy nasza bierność i brak umiejętności prowadzenia odpowiednich działań przez Państwo Polskie, w tym brak współpracy z organizacjami NGO działającymi w obszarze humanistyki.

Marcin Niewalda

Na ankietę Fundacji odpowiada Krzysztof Budziakowski

Najprostsza odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi: takiej świadomości, która ułatwia realizowanie narodowych interesów narodom z nami rywalizującym. Światowa polityka to pole gier politycznych i walk o wpływy. Jedne narody i państwa radzą sobie w tych konfrontacjach i rywalizacjach lepiej, a inne gorzej. W znacznym stopniu ich efektywność zależy od świadomości zbiorowej kształtowanej w toku historii oraz wyniku nauczania tej historii. Tak powstają modele postępowania we wszystkich sferach aktywności: gospodarczej, kulturowej, państwowej i społecznej. Nie chodzi tu tylko o samą pamięć, lecz także o ogólną świadomość, dla której wydarzenia i procesy historyczne stanowią ważne punkty odniesienia. To one formują modele zbiorowych zachowań. Ta właśnie świadomość i wyuczone modele prowadzą albo do sukcesów, albo do klęsk. Decydują o tym, co nazywamy tożsamością narodową.

Amerykański ekonomista Paul Samuelson stwierdził, że „nadal właściwie nie wiadomo, dlaczego ubogie kraje są biedne, a zamożne bogate”. Wyjaśnienie tego problemu jest możliwe dzięki zrozumieniu, że gospodarka stanowi część kultury. Powstaje bowiem w wyniku historycznego, społecznego procesu konfigurowania się świadomości zbiorowej i systemu aksjologicznego każdej zbiorowości. Działalność gospodarczą – jako działalność kulturową – określają więc wartości tej kultury i wzorce przez nią tworzone. W kulturze formują się modele, które decydują o efektywności gospodarowania. Narody wymierają, jeśli tracą taką kulturową umiejętność instytucjonalnego organizowania swojej gospodarki. Dokonać się to może w wyniku zniewolenia. Rywalizujące ze sobą państwa zawsze próbowały wpływać na motywacje i hierarchie wartości społeczeństw swoich przeciwników. Warto zwrócić uwagę na fakt, że niektóre społeczności, choć często inspirowane, same kształtowały i kształtują swoją świadomość w sposób dla siebie niekorzystny. Dzieje się tak także we współczesnym świecie i dotyczy również Polski i Polaków. Bardzo pomocna w poszukiwaniu odpowiedzi na tytułowe pytanie, może być próba zastanowienia się nad tym, jakiej świadomości historycznej naszych przeciwników potrzebujemy my – Polacy.

Tożsamość narodowa to nie tylko poczucie przynależności geograficznej i językowej, ale wszystko to, co składa się na kulturę materialną i kulturę duchową wspólnoty. Z jednej więc strony legendy, literatura, historia i sztuka, a z drugiej religia, moralność, obyczajowość i ich symbole. O podtrzymaniu tożsamości decyduje świadomość własnego, wyodrębnionego, narodowego interesu ekonomicznego. Nie da się ochronić interesów ekonomicznych wspólnoty, jeśli jej członkowie przestają czuć do niej przynależność. Zaczynają wtedy tracić zasoby żywotne dla istnienia wspólnoty: dobra materialne, strukturę organizacyjną, dostęp do źródeł energii, rzeczywisty respekt i wpływy w świecie czy wreszcie terytorium.

Zjawisko masowego zniewalania oraz wykorzystywania innych społeczności jest bardzo mocno osadzone biologicznie i często spotykamy je w przyrodzie. Przykład mogą stanowić mrówki gatunku Temnothorax pil agens. Potrafią one tak zmienić „świadomość” mrówek-robotnic z innych mrowisk, że te stają się ich niewolnicami. Mrówki tego gatunku porywają z atakowanych przez siebie mrowisk zarówno dorosłe robotnice, jak i larwy. Później, przy pomocy oddziaływania zapachami, adaptują porwane do pracy w swoim mrowisku. Mrówki-niewolnice zaczynają czuć się członkami wspólnoty tych, które je porwały i wykonywać narzucone niewolnicze funkcje, jak swoją naturalną pracę. Niestety, ludziom do zwierząt wcale nie jest daleko. Jednym z najbardziej drastycznych przykładów zmiany świadomości w świecie ludzi, jest wywiezienie przez Niemców do Rzeszy dziesiątków tysięcy polskich dzieci. Stało się to podczas drugiej wojny światowej a celem było zniemczenie młodych Polaków. Z tych tysięcy, po wojnie udało się odzyskać i przywieźć z powrotem do Polski tylko osiemset.

Zamojszczyzna to tylko jeden, choć najbardziej znany obszar, gdzie realizowana była ta niemiecka – „Heuaktion” – akcja rabunku dzieci, ale także ich mordowania. Przeprowadzona szybciej niż na innych terenach a obejmująca kilkanaście tysięcy dziewczynek i chłopców. Rabunek tych, u których stwierdzono „cechy nordyckie”, odbywał się w sposób rozproszony i bardzo intensywny na terenach wcielonych do Rzeszy – na Śląsku, Pomorzu, Warmii i Mazurach – a mniej intensywny na terenie tzw. Generalnej Guberni, przez cały okres okupacji. Dokładnej liczby dzieci porwanych z terenu całej Polski i bezpowrotnie zniemczonych nie da się oszacować. Z pewnością wiele z nich nadal jeszcze żyje i to w przeświadczeniu o swojej niemieckiej tożsamości. Bardziej powszechnym zjawiskiem w ludzkiej historii zniewalania są jednak różne formy kolonializmu oraz ubezwłasnowolniania podporządkowanych społeczeństw i narodów. Porwania dzieci w sensie fizycznym już nam raczej nie grożą. Grożą natomiast polskim dzieciom ideologiczne działania indoktrynujące. Działania, które mogą w efekcie mieć taki „porywający” efekt. Porywający ze świata wartości kultury łacińskiej i polskości do obcego świata szkodliwych przekonań. Warto podkreślić, że dzisiaj przeważająca liczba zagrożeń dotyczących niekorzystnych zmian polskiej świadomości nie wynika z jakiejś agresywnej wrogości innych w stosunku do nas, lecz jest przejawem zwykłego współzawodnictwa. Być może jest to zazwyczaj tylko taka prawie sportowa rywalizacja, bez chęci całkowitego zniewolenia, ale i tak nasza świadomość ma rozstrzygające znaczenie. Czy może bowiem wygrać drużyna, której zawodnicy wychodząc na boisko myślą: „jesteśmy gorsi”, „nie potrafimy współpracować”, „potrafimy tylko faulować” i „nasi przodkowie byli tacy sami”? Zawstydzeni i poniżeni zawodnicy nie wygrywają. Pedagogika wstydu prowadzi do utraty zdolności odnajdywania, rozumienia i rozwijania tego, co w naszej kulturze jest uniwersalne.

Tak więc nasi przeciwnicy potrzebują przede wszystkim, abyśmy nie odczuwali dumy z własnej historii, lecz mieli silną świadomość win naszych przodków i poczucie odpowiedzialności za te winy. Całkowicie pozbawić nas wszystkich pamięci i świadomości historycznej nie można. Choć procent ludzi mieszkających w Polsce i będących Polakami tylko w znaczeniu geograficznym, „tutejszych”, jest z pewnością znaczny. Przykładem takiego człowieka jest pewien malarz, który w wywiadzie dla jednego z tygodników stwierdził niedawno, że woli słowo „kraj” niż „naród” czy „Polska”, bo „kraj to kraina, pojęcie przyrodniczo-geograficzne, z którym się identyfikuję…”. Możliwe jest jednak kreowanie i podtrzymywanie naszego kompleksu niższości. Przekonania, że jesteśmy gorsi. Umacnianie braku świadomości tego, co jest naszym polskim interesem narodowym. Utrudnianie zrozumienia, że taki istnieje i że każdy naród ma prawo zabiegać o jego realizację. Ostatecznym celem rywalizacji między państwami jest co najmniej uzyskanie dominacji imperialno-kolonialnej. Polska w swojej historii również wielokrotnie podobne działania podejmowała i czasem osiągała w takiej realizacji interesu narodowego sukcesy. Dla Jagiellonów interesem narodowym było podporządkowanie sobie Litwy i Białorusi. Dzisiaj ten interes jest rozumiany inaczej. Chociaż pierwsze rozumienie miało charakter imperialny, to nie ma powodu do wstydu, bo było to rozumienie zgodne z zasadami obowiązującymi w świecie.

Dzisiaj to my jesteśmy przedmiotem dominacji imperialno-kolonialnej, zawstydzania i samo zawstydzania. Kolonializm, choć często przybiera nowe formy, wciąż istnieje we współczesnym świecie. Poczucie niższości powoduje poszukiwanie opinii i potwierdzenia u zagranicznych autorytetów. Teksty w prasie zachodniej stają się wyrocznią dla polskich dziennikarzy i polityków. Istnieje zgubne przekonanie, że ważniejsze jest to, co napisze się o nas w Berlinie, Nowym Jorku, Brukseli czy Moskwie, niż to, co jest podstawowym interesem ludzi mieszkających w Krakowie czy Lipnicy Murowanej. Jak napisał w książce „Fantomowe ciało króla” Jan Sowa: „Dominacja imperialno-kolonialna oznacza narzucanie nie tylko reguł handlu, ale również sposobów autopercepcji. Mogą być one przez skolonizowanych rozpoznawane jako fałszywe, mimo to odgrywają istotną rolę w konstruowaniu przez podporządkowanych wyobrażenia o samych sobie. Prowadzi to do powstania szeregu kompleksów, resentymentów oraz – co może najważniejsze – fatalnej niezdolności do autonomicznego wydawania sądów i tworzenia wartości, czyli do normatywnego formowania rzeczywistości społecznej. Podporządkowany zawsze czeka, aż jego władca powie mu, kto i co – nawet w jego własnym kraju – jest wartościowe i godne szacunku”.

  Dla Polaków jedynym punktem odniesienia powinien być nasz interes ekonomiczny i tożsamościowy a nie opinie ludzi, którzy pilnują interesów swoich narodów. Poczucie bycia gorszym i brak wiary we własne siły, to cechy świadomości korzystne dla naszych przeciwników. Kolejną taką cechą jest przekonanie, że państwo polskie jest dla obywateli polskich, że wyłącznie ono ma obowiązki w stosunku do obywateli, a oni nie mają żadnych wobec ojczyzny. Polska dla Polaków, ale nie Polacy dla Polski. Tak jak pewna piosenkarka, która powiedziała, że gdyby wybuchła wojna „wsiadłaby na jakiś statek i uciekła, żeby żyć”. Według tego założenia Polacy powinni być przekonani, że mają działać wyłącznie dla siebie i swoich rodzin, uczestniczyć w akcjach poprawnych politycznie np. walczyć ze zmianami klimatycznymi, wspierać Unię Europejską czy politykę amerykańską. Wolno im robić to, co wolno. Działać, nie analizując wciąż na nowo jaki jest polski interes i zapominając, że jesteśmy jednym z największych narodów Europy. Narodem o niezwykłej historii tworzonej przez zwykłych i niezwykłych ludzi.

  Według diagnozy Juliena Bendy, do końca dziewiętnastego wieku pisarze, naukowcy, artyści i inni przedstawiciele inteligencji raczej nie angażowali się w działalność polityczną. Skupiali się na tym, co w ich dziedzinach było wartościami najwyższymi, kierując się rozumem i działając zgodnie ze swoim pojmowaniem takich wartości jak prawda, sztuka, moralność czy sprawiedliwość. Wiek XX przyniósł zmianę nazwaną zdradą klerków, polegającą na masowym uleganiu przedstawicieli inteligencji emocjom politycznym i podporządkowywaniu tym emocjom rozumienia klasycznych wartości. Jarosław Zadencki w książce „Ragnarök. W obliczu anarcho-tyranii i chaosu ludów” napisał: „W XX wieku intelektualiści byli komunistami i nazistami, socjalistami z ludzką i nieludzką twarzą, faszystami z powybijanymi zębami i ich pełnym garniturem, demokratami i monarchistami, syndykalistami i anarchistami, liberałami i konserwatystami, rewolucjonistami i tradycjonalistami, nacjonalistami i internacjonalistami, ateistami i religiantami. I, oczywiście każdy z nich głosił to, co było zgodne z jego głębokimi przemyśleniami i z jego głębszym poczuciem obowiązku poszukiwania i przekazywania prawdy.”

Najbardziej zagrożone operacjami na świadomości są osoby należące do inteligencji: naukowcy, nauczyciele, literaci, lekarze a także aktorzy, piosenkarze, malarze i inni artyści. Cała ta klasa tworzy zbiorową tożsamość społeczną i narodową. Jest to grupa niezwykle istotna społecznie i szczególnie „chłonna” intelektualnie a więc najbardziej podatna na nowe idee, ale także na manipulacje. Największe niebezpieczeństwem współczesnego świata, ale i polskiej świadomości zbiorowej to „porywanie” elity intelektualnej nowinkami światopoglądowymi i politycznymi namiętnościami. Elita myli wtedy mody ideowe z rzeczywistym interesem wspólnoty do której należy. Często z histerią i przekonaniem propaguje zbrodnicze lub tylko zgubne ideologie. Porzucenie rozsądku na rzecz emocji, rozumu na rzecz nowoczesnych wierzeń, to zdrada, która wciąż trwa. Jednocześnie jest to postawa łatwo poddająca się do sterowaniu i manipulacji. Emocjonalne porwanie polskiej elity na rzecz idei sprzecznych z naszym interesem narodowym jest naszym największym zagrożeniem. Takie porwanie sprzyja bowiem przekształcaniu się polskiej świadomości zbiorowej w świadomość korzystną dla naszych przeciwników. Stadami inteligenckimi rządzą – niestety – te same prawa co innymi stadami.

  Nie ma jednak narodu bez elity intelektualnej. Spory ideowe muszą się toczyć. Muszą być kontrowersje i różnice zdań. W dyskusji lub raczej dwóch monologach trwających dzisiaj w Polsce, obie te narracje są dla Polski i naszej świadomości narracjami niekorzystnymi. Pierwsza z nich pokazuje historię Polski jako ciąg wstydliwych wydarzeń i „krwawych plam”. Uderza w wartości konstytutywne dla naszej wspólnoty, w rodzinę, religię i symbole narodowe widząc w nich przyczynę tych krytykowanych zjawisk. Jest antymartyrologiczna, próbuje zmusić nas do ciągłego bicia się w piersi za „zawinione” i „niezawinione” winy. Jest rodzajem pedagogiki wstydu i uderza w zbiorowe, narodowe poczucie własnej wartości.

  Szewach Weiss, w prywatnej rozmowie dotyczącej relacji polsko-żydowskich, udzielił mi kiedyś ważnej nauki. Wskazałem mu m.in. na przypadki udziału Żydów – funkcjonariuszy UB i innych formacji komunistycznych, w mordowaniu polskich patriotów przeciwstawiających się okupacji sowieckiej. Szewach Weiss odpowiadając na pytanie o swój stosunek do tych wydarzeń odpowiedział: „Ci ludzie robiąc takie rzeczy przestali być Żydami, wykluczyli się z naszego narodu.” Te niezwykle mądre słowa niech będą i dla nas wskazówką, jak powinniśmy reagować na atakowanie naszej historii. Wszystko to, co zarzuca się Polakom w ramach pedagogiki wstydu, jest sprzeczne z systemem wartości naszego narodu. Jeśli ktoś dopuścił się czynów bandyckich, to nie może być traktowany jako Polak. Nie realizował bowiem tego, co jest elementem aksjologii polskiej. Mówiąc dosadnie, Polak może zabijać jako żołnierz na wojnie, ale nie może zabijać z powodów religijnych, ekonomicznych czy narodowościowych. Tak jak nie ma powodu, abyśmy przepraszali za zbrodnie seryjnego mordercy Karola Kota, tak też nie ma powodu, abyśmy przepraszali za bandytów, którzy zamordowali ojca Henryka Grynberga. Choć płaczemy nad tymi wszystkimi zamordowanymi. Ktoś kto się dopuszcza takich czynów, wyklucza się z naszej wspólnoty polskich wartości. Wartości, które czasem próbuje się także wykorzystywać przeciwko nam. Przykładem może być pojęcie tolerancji, która jest wartością bardzo ważną dla Polaków, a którą próbuje się wykorzystać wymagając, abyśmy interesy różnych mniejszości traktowali jako ważniejsze niż interes naszego narodu.

  Druga narracja, częściowo będąca odpowiedzią na pierwszą, naiwnie idealizuje polską historię, tworząc obraz heroiczno-martyrologiczny. Pokazuje Polskę jako ofiarę knowań innych, a Polaków jako ginących wyłącznie z powodów moralnych. Jest podszyta lękiem i obawami przed światem i utrudnia budowanie naszej pozycji w Europie. Sposób w jaki jest dzisiaj formułowana, decyduje o jej bardzo ograniczonej przydatności. Może stanowić dla naszej świadomości zagrożenie, jeśli napełni nas przyjemną, oszałamiającą fikcją, która uniemożliwia prawidłową i pełną ocenę otaczającej nas rzeczywistości politycznej.

  Każde poważne państwo postępuje moralnie tylko wtedy, gdy ma w tym konkretny interes. Jeśli da się Polakom zamydlić oczy moralnością, czy przyjaźnią w polityce, to można sprowokować, aby postępowali niezgodnie ze swoim interesem narodowym. Warto tu przypomnieć uroczą choć trochę dwuznaczną wypowiedź ambasador USA w Polsce, pani Georgetty Mosbacher w związku z jej obserwacjami polityki w Polsce: „My w Waszyngtonie mamy stare powiedzenie: jeżeli chcesz mieć przyjaciela, kup sobie psa.” Ani jedna, ani druga z narracji nie przekonuje większości Polaków. Nie przekonuje kim jesteśmy rzeczywiście a co nam się wmawia, albo co sami sobie wmawiamy. Obie jednak w jakimś zakresie są potrzebne. Bez nich dyskusje i debata, do prowadzenia których jest zobowiązana polska inteligencja, obniżyłyby poziom intelektualny i ograniczyły naszą świadomość. Żadna z nich nie powinna jednak dominować tak, jak to się dzieje dzisiaj w różnych środowiskach ideowych, bo każda z nich w czystej postaci tworzy świadomość historyczną korzystną dla naszych przeciwników.

  Model kultury szlacheckiej wciąż funkcjonuje w Polsce po obu stronach współczesnej barykady. Wystarczy wsłuchać się w hasła polityczne a okaże się, że i jedni i drudzy powtarzają za Zygmuntem Krasińskim: „My jedni stanowimy Polskę”. Ponadto jedni i drudzy chcą tych drugich „skolonizować” tak, jak polska szlachta kolonizowała kiedyś chłopów i tzw. Kresy. Taka świadomość prowadzi do głębokiego pęknięcia społecznego, osłabiającego nasze możliwości rywalizacji w świecie. Wiodącą powinna być więc narracja ukazująca historię Polski jako historię interesu narodowego. Tylko to kryterium – analizowany na zimno rzeczywisty interes narodowy – powinno być najważniejszym punktem ocen i odniesień. Powinien on być rozumiany jako maksymalizacja możliwości, bogactwa i siły naszej wspólnoty obywatelskiej a także obrona posiadanych wartości, obrona przed zniewoleniem. Ma on dwa aspekty aksjologiczne: tożsamościowo-moralny i pragmatyczny. Zawiera szereg różnych interesów cząstkowych dotyczących wszystkich dziedzin życia społecznego i państwowego. Jego sens należy definiować poprzez analizę możliwych zysków oraz strat w realizacji ochrony i wzbogacania wartości. Oczywiście, z uwzględnieniem ograniczeń, jakie wynikają z norm prawnych i obyczajów w relacjach międzynarodowych. Myśląc o polskim interesie narodowym trzeba jednocześnie ciągle pamiętać, że to chrześcijanie stworzyli najpotężniejszą cywilizację świata. W żadnej innej wolność i walka ze zniewoleniem nie mają tak fundamentalnego znaczenia. Przezwyciężeniem dylematu dwóch narracji: historia win i uchybień czy historia heroiczno-martyrologiczna – jest historia aksjologiczno-pragmatyczna.

Krzysztof Budziakowski
Tekst ten ukazał się w najnowszym, podwójnym numerze 151-152 dwumiesięcznika „Arcana”, który można zakupić wchodząc na www.ksiegarnia.arcana.pl

Na ankietę odpowiada prof. Andrzej Lech Koszmider

Postanowiłem odpowiedzieć na Państwa propozycję pisząc kilkanaście zdań na dwa tematy, które być może są tematami drugoplanowymi, jednak które tak jak owa przysłowiowa kropla wody, mogą wydrążyć i już drążą, wiele złego. Nie pisze co miałby czynić przeciwnik Polski tylko zwracam uwagę na wspomniane dwie sprawy , które moim zdaniem dają szanse na skuteczne atakowanie nas a które być może są do uniknięcia.

Te dwa tematy to:
1. Armia Czerwona a patriotyzm polski.
2. PZPR i jej członkowie

Armia Czerwona a patriotyzm polski.

Poniżej przedstawiam mój punkt widzenia na sposób określenia i utrwalania pamięci o roli Armii Czerwonej w czasie II Wojny Światowej. Rola Armii Czerwonej w czasie zmagań 1919-1920 jest oczywista: agresor dążący do zniszczenia państwa polskiego. Choć nie należy zapominać a nawet należy zdecydowanie bardziej niż dotychczas przypominać, że byli tacy obywatele polscy którzy wówczas traktowali Armie Czerwoną jako wyzwolicielkę z „ ucisku klasowego” a nawet organizowali oddziały wojskowe ( Polska Armia Czerwona), która miała wspierać Armię Czerwoną idącą ze wschodu (Tymczasowy Komitet Rewolucyjny w Białymstoku), i stworzyć Polską Republikę Radziecką. Natomiast sprawa się komplikuje w odniesieniu do roli Armii Czerwonej w czasie drugiej wojny światowej. I choć sprawa nie jest prosta jestem pewien że dążyć trzeba do utrwalania i propagowanie wiedzy oddającej jak najpełniejsza prawdę,. Rok 1939 – Kontynuacja roli z 20 roku. Rola Armii Czerwonej to napastnik, wróg polski a nade wszystko narodu polskiego. O tym świadczy fakt że Polacy byli deportowani na wschód nie pytani o poglądy, wykształcenie czy pochodzenie. Oczywiście poza tymi którzy z radością witali wojska radzieckie i zmieniali obywatelstwo na radzieckie. Nie zapominajmy o kontynuacji tej roli w Katyniu. Lata 1944 – 1945. W tym okresie działało już Ludowe Wojsko Polskie utworzone przez Stalina z jasnym, choć nie formułowanym oficjalnie, celem pokazania światu ze Polacy chcą mieć ustrój sowiecki, podporządkowany ZSRR . Taka koncepcja wymagała zniszczenia do końca tych sił w Polsce które trwały przy wierności Polsce z lat 1920-1939.

Czyli Armia Czerwona wkraczająca na tereny należące przed 1939 rokiem do Polski miała dwa jasno postawione zadania do wykonania:
• walkę i zgniecenie ostateczne sił niemieckich
• likwidacje pozostałości Polski przedwojennej a zwłaszcza tych elementów które mogłyby stać się zalążkiem działań dążących do powrotu do sytuacji przed wojennej.
Jak zatem z punktu widzenia polaka patrioty ocenić działanie Armii Czerwonej ? Czy wyzwoliciele, czy okupanci? Niestety jedno i drugie!!!

Czerwonoarmista, który wówczas zginął na naszych terenach w połowie zginął wyzwalając nas od Niemców a w połowie zniewalając Polskę i poddając ją władzy ZSRR na 45 lat,
Tych dwóch działań nie da się rozdzielić. Nie było jednostek Armii Czerwonej które tylko nas wyzwalały ( a wyzwolenie było bardzo potrzebne) ani takich które tylko nas podbijały ( no może w pewnym sensie NKWD, które zresztą bez armii nie mogło by działać).. Likwidacja grobów czy pomników Armii Czerwonej to także likwidacja pamięci o tych wyzwolicielskich działaniach co nie wydaje się właściwym. Pozostawienie ich tak jak jest obecnie to puszczanie w niepamięć zniewalania, tak jak to w swoim interesie robiła wyrosła na tym zniewoleniu PZPR. To tez nie jest w porządku.

Być może w tej sprawie można wypracować jakiś zbliżony do prawdy prawie kompromis. . Mianowicie można by pozostawić zarówno cmentarze jak i pomniki związane z Armią Czerwoną, oddając hołd wyzwolicielskiej roli Armii Czerwonej, która rzeczywiście walczyła bohatersko z Niemcami. Szkoda że z równie wielką determinacją wspierała także wszelkie działania wymierzone przeciwko patriotom polskim. Pomniki te i cmentarze należało by wyposażyć w trwałe tablice informujące o zniewalaniu Polski , więzieniu i zabijaniu patriotów. Tam gdzie to możliwe z konkretnymi danymi ( data aresztowania patriotów, miejsce lub miejsce potyczki z oddziałem AK, itp) a tam gdzie takich informacji brak z ogólnym opisem warunków i skutków przemarszu i pozostania w Polsce Armii Czerwonej., Usuwanie pomników nie mówiąc o cmentarzach brzmi bardzo niemiło i może być przez przeciwników wykorzystywane. Lepiej wiec pozostawić je i dodać komentarz na temat drugiej strony skutków ( np. powstanie PZPR przez ponad 40lat utrzymującej w Polsce dyktaturę pod nadzorem i wg. poleceń Moskwy) pojawienia się u nas Armii Czerwonej a także wyjaśniający okoliczności powstania danego pomnika czy cmentarza ( np. pomnik autora Xinskiego, powstał z inicjatywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR w roku …)
To byłoby sprawiedliwe, oczywiście informacje muszą być oparte na prawdzie. Nawiasem mówiąc, na marginesie poruszanych powyżej spraw, chciałbym dodać że zbyt mało, moim zdaniem, mówi się zarówno o tzw. „folksdojczach” i ich współpracy z Niemcami oraz procesach po wojennych a także o kompromitującej, zdradzieckiej roli polskich komunistów w 1920 roku a będzie ku temu okazja w roku 2020.

PZPR i jej członkowie – znaczenie słów

Znaczenie słów w pamięci historycznej zrozumieliśmy i doceniliśmy w związku z niemieckimi obozami koncentracyjnymi i obozami śmierci działającymi na polskich terenach okupowanych. Wiemy że nie można ominąć przymiotnika „ niemiecki” bo niezależnie od nawet obszernego opisu niby wyjaśniającego sprawę, np. że hitlerowski, nazistowski itp.dla wielu będzie to obóz polski bo na terenach polskich !!! Dla młodych ludzi takie słowa jak nazizm, czy nawet hitleryzm nie mają pierwiastka narodowego więc jedyna wskazówka o jaki naród chodzi jest zawarta w słowach „ na terenach polskich” albo jeszcze gorzej „ w Polsce”.. Rozumiemy to ale nadal w wielu audycjach nawet historycznych różnych stacji telewizji polskich, używane bywają terminy „obozy hitlerowskie” bez słowa „ niemieckie”. Być może dla autora sprawa jest oczywista bo wie o co chodzi , ale dla współczesnego czytelnika czy słuchacza- nie…
Co ma z tym wspólnego PZPR.? Oto moim zdaniem dokonano tu podobnego zabiegu, powiedzmy lingwistycznego o dużych skutkach merytorycznych.
Mówimy wszyscy o systemie komunistycznym i o komunistach w okresie od 1945 do 1990 roku…

Gdzie był ten system komunistyczny? W Polsce?

Przecież sami towarzysze z PZPR mówili o tym systemie „realny socjalizm” . Więc dlaczego wymyślono ze to był komunizm? Komunizm ma pewne cechy ludzkie: postulat równości, sprawiedliwości, itd. a tego w czasach PZPR nie było. Była to bezwzględna dyktatura w każdej dziedzinie, podporządkowana obcemu państwu a PZPR stał na jej straży. Jak więc taki system powinien się nazywać ? Chyba zgodnie z rzeczywistością: ustrój czy system pezetperowski. Z określonymi i wypunktowanymi cechami dyktatury pezetpeerowskiej (jednopartyjność, cenzura, więźniowie polityczni, torturowanie i zabijanie przeciwników politycznych, itd.).

Podobnie jeśli chodzi o członków PZPR, jacy to komuniści bogacący się dopuszczalnymi i zakazanymi sposobami. To byli i są pezetperowcy. Jeśli szukamy sprawców i wykonawców tej ponad 40 letniej dyktatury wśród komunistów to ich nie ma, bo któż się przyznaje że jest komunistą. Natomiast że byli członkami PZPR wszyscy dookoła wiedzą. Zaraz po zmianie 89 roku pytałem się moich znajomych, którzy nawet doszli do „zaszczytnych” stanowisk w Komitecie Centralnym czy byli komunistami. Zaprzeczali z przekonaniem. A wszystko złe robili jacyś komuniści których nie ma. Teraz nieliczni komuniści zaczynają się pojawiać tzn. przyznawać ze są komuchami jak sądzę w wyniku coraz szerszej wiedzy że we Francji, Włoszech czy Grecji istnieją partie komunistyczne a więc bycie komunistą to nienajgorsza europejsko sprawa. Różnica tylko polega na tym że żadna z partii komunistycznych państw zachodnich nie współpracowała z wrogiem atakującym ich kraj z zamiarem zniszczenia go, ani żadna nie sprawowała krwawej dyktatury przez ponad 40 lat na polecenia obcego państwa.. To wszystko. przez zamianę PZPR na Komunizm i pezetperowców na komuchów, udaje się ukrywać. A jak było? Coraz mniej ludzi to pamięta…

Czyli wnioskiem z przedstawionego rozumowania jest potrzeba używanie nazw: system PZPRowski oraz członkowie PZPR – pezetperowcy., oraz wykazywanie różnic między pezetperowcami i komunistami. Wśród tych różnic najważniejsza jest, jak sądzę, podporządkowanie przez PZPR narodu polskiego ZSRR, chyba ze zawsze przy komunizmie w Polsce dodawać będziemy: komunizm zdradziecki, ot taki polski rodzaj komunizmu.

Andrzej Lech Koszmider

Na ankietę Fundacji odpowiada dr Marcin Masny

Najpierw zajmę się postnowoczesną dekonstrukcją czy też po prostu staroświecką destrukcją pytania. W tym celu zadaję pytania dodatkowe. Czy Polacy mają świadomość historyczną? Czy Polska ma przeciwników? Na pierwsze odpowiedź jest prosta. Podobnie jak gdzie indziej w świecie w Polsce wiedza historyczna stoi na niskim poziomie mimo zabiegów nowoczesnej szkoły, która stara się oderwać wiedzę źródłową od propagandy, ale tej pierwszej wcale nie szerzy, a rozmaite propagandy i tak pokutują pohukując. Były okresy w dziejach III Rzeczypospolitej, kiedy uczniowie prawie w ogóle nie uczyli się historii (zwłaszcza w liceum), a mimo to niektórzy są dziś dyplomowanymi prawnikami. Dało się. Niestety.

Na drugie pytanie odpowiadam przecząco. Nikt poważny w świecie nie przyznaje się do chęci unicestwienia Polski, a zatem jej istnienie wydaje się na razie zapewnione. W wielobiegunowym świecie zaś każdy jest przeciwnikiem każdego, ale też każdy jest sojusznikiem każdego. Każdy, kto czytał o dziejach Europy przed powstaniem wielkich bloków po II wojnie światowej, rozumie obecny układ globalny. I tu połączę dwa pytania dodatkowe. Świadomość wielu wykształconych Polaków jest tak niska, że wciąż rozumują w kategoriach bloków. Skoro mamy jakieś – mówiąc językiem mego dzieciństwa – „wąty” wobec Amerykanów, to musimy się spiknąć z Rosją albo Chinami. Gra ze wszystkimi na wielu szachownicach (a nawet równoczesna gra w szachy, pokera i berka kucanego) jest czymś niezrozumiałym dla polskiej apolitycznej mentalności. Trudno, żeby wyrosłe z niej elity polityczne mogły się wznieść na poziom polityki uprawianej przez Rosjan, Chińczyków, Amerykanów, Brytyjczyków, Turków, Irańczyków czy Izraelczyków. Turek chętnie wesprze pana X w Libii, ale wpierw porozumiewa się z Rosjaninem, który wspiera pana Y. Rosjanin – w zamian za jakieś cesje – nie oponuje. I tak oto dwa mocarstwa wspierają dwie strony krwawego konfliktu jednocześnie grając razem w innych sprawach.

Gdyby ktoś chciał obecnie zniszczyć Polskę lub zniewolić ją do cna, wystarczy mu obecna niewiedza Polaków o czasach gdy polityka była grą, a nie heroicznym warowaniem u nogi patrona.

Marcin Masny