Na ankietę Fundacji odpowiada Stanisław Chyczyński

  Pytanie jest lekko przewrotne, ale proste i klarowne, dlatego można na nie odpowiedzieć w sposób prosty i jednoznaczny. Przeto nie będę dzielił (przysłowiowego) włosa na czworo, nie będę teoretyzował (jak niektórzy moi poprzednicy), ani udawał politologa czy historioznawcy. Postaram się odpowiedzieć w sposób jak najprostszy i jak najkrótszy (nie lubię zabierać innym cennego czasu), tak aby zarówno moi potencjalni adherenci, jak i adwersarze mogli mnie dobrze zrozumieć. Otóż uważam, że TO, jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują nasi przeciwnicy, wynika implicite z tego, o czym mówią ich przywódcy do swych zwolenników, o czym zapewniają ich politycy swój elektorat, o czym przebąkują ich dyplomaci do wścibskich dziennikarzy. Spróbuję to wykazać, odwołując się tylko do 2 wybranych i wymownych przykładów; mniemam, iż to w zupełności wystarczy. Trzeci casus będzie należał do innej kategorii.

Na wstępie otwarcie uprzedzam, że wychodzę z prostego i oczywistego (acz nie dla wszystkich, niestety!) założenia, iż Rzeczpospolita Polska (jako niewygodny byt państwowy na arenie międzynarodowej) ma nadal – co najmniej – kilku przeciwników. Od wieków decyduje o tym nasze niekorzystne położenie geopolityczne, nasza chybotliwa polityka zagraniczna, ale też autodestrukcyjne skłonności tkwiące w narodzie. Wbrew pozorom (sic!) nie zmieniła się niejawna polityka zewnętrzna naszych sąsiadów (byłych zaborców), nie zmieniły się sympatie i złudzenia polityczne niektórych naszych przywódców, nie zmieniły się również odśrodkowe tendencje, jakie od wieków ogłupiały i osłabiały naród polski. Dziesiątki lat germanizacji i rusyfikacji, Kulturkampf, działalność Komisji Kolonizacyjnej, rugi pruskie i różne noce paskiewiczowskie czy apuchtinowskie, wreszcie skuteczne zniewolenie Polaków po 1945 r., wszystko to w sumie chyba niewiele nauczyło dalekich potomków Koroniarzy. Jak zauważył Jean Raspail: „ludzie rzadko się uczą od przeszłości”. Tedy obawiam się, że i poniżej zaprezentowane przykłady nie zrobią należytego wrażenia na moich ziomkach.

(1) Zacznijmy od niezwykle znamiennej opinii, jaką już kilkanaście lat temu ujawnił Jarosław M. Rymkiewicz, jaką określił nawet „czymś w rodzaju proroctwa, (…) które sprawdza się na naszych oczach”. Zgadnijcie, kto i kiedy TO wyartykułował głośno i oficjalnie: „Zasadniczo Polacy są – kiedy się ich grzecznie i delikatnie traktuje – najbardziej godnymi zaufania siłami roboczymi w Europie, i to szczególnie do stałej, prostej roboty”. To słowa… generalnego gubernatora Hansa Franka, wypowiedziane w marcu 1944 r. A na dodatek coś mocniejszego: „Dla Polaków istnieje tylko jedna możliwość: oddanie swych sił na usługi Europy pod niemieckim przewodem dla własnego dobra, swego dobrze chronionego sposobu życia i odrębności kulturalnych” – ten sam autor, tyle że pół roku wcześniej. W 2008 r. przytoczone zdania przeszły bez żadnego publicystycznego echa, ponieważ są jaskrawo niewygodne (!), ale czy z niczym nam się nie kojarzą? Czy nic dzisiejszego nam nie przypominają? Czy nic istotnego i ważnego z nich nie wynika? Moim zdaniem «wyziera» z nich TO, jakiej świadomości historycznej Polaków nasi przeciwnicy potrzebują. Zatem powinna być to świadomość zminimalizowana, zredukowana do zera, bo mentalnie skolonizowanym narodem, który nie zna dziejów powszechnych ani swojej historii, łatwo się rządzi, łatwo się manipuluje, łatwo się go wykorzystuje do własnych celów i planów.

Ktoś może powiedzieć, że uparcie wskrzeszam „upiory przeszłości”, że teraz jest inaczej, bo nasi odwieczni wrogowie stali się naszymi sprzymierzeńcami i nowymi przyjaciółmi, że interesy międzypaństwowe i konfiguracje sił politycznych się zmieniły, że razem budujemy wielką i wspaniałą strukturę geopolityczną – Europę ojczyzn. Powiedzmy, że na początku TAK było, że tak miało być, ale stosunkowo rychło wyszło na jaw, że w orkiestrze europejskiej pierwsze skrzypce grają Niemcy i Francja, może jeszcze przy dorywczym akompaniamencie Włoch. Następnie okazało się, że to Niemcy sprawują hegemonię w sporej grupie państw, które sukcesywnie przestają być państwami stricte suwerennymi, zadowalając się (mniejszą lub większą) autonomią. Odważni złośliwcy zaczęli głosić, że oto narodziła się Unia Europejska Narodu Niemieckiego, czego dowodem była cwana polityka anielskiej kanclerz. Zabrzmi to prowokacyjnie, ale ja obecną UE, zmierzającą w stronę mega-państwa federacyjnego, bezceremonialnie nazywam Euro-Rzeszą. Jest to aluzja do koncepcji sympatycznego cesarza Ottona III, któremu już w X stuleciu roiło się powołanie ogólnoeuropejskiej wspólnoty pod jego berłem. (Stara Rzesza, dla wielu ludów i narodów, była wielką strukturą ze wszech miar pozytywną: zapewniała ucywilizowanie i bezpieczeństwo). Obecnie etap wstępny mamy więc za sobą, skoro Euro-Rzesza ucieleśnia stare pangermańskie marzenie, aby po swojemu dzielić i rządzić (w tak czy siak) zjednoczonej Europie. Niemcom udało się to zrealizować dopiero w XXI w., ale za to w białych rękawiczkach i bez jednego wystrzału.

(2) Gdyby ktoś wybrzydzał, że przywołuję tu dawno przebrzmiałe echa (vide: Hans Frank), teraz posadzę symptomatyczny wyimek z przemowy kanclerza Gerharda Schrödera do ziomkostw niemieckich: „Bądźcie cierpliwi, ja wam zwrócę wschodnie landy. Zaufajcie mojej metodzie”. Waldemar Łysiak, za którym cytuję kanclerza, dopowiada: „Polscy eurosceptycy boją się zwłaszcza o nasze Ziemie Odzyskane, traktując unifikację Europy jako niemiecki spisek, który umożliwi «Szwabom» pokojową restytucję dawnych niemieckich terenów metodą gier prawnych, gdy metoda wojenna jest obecnie niemodna i niewykonalna”. Ponoć ów cytat został spreparowany, ale nawet jeśli tak, to mimo wszystko obnaża on ukryte interesy naszych sąsiadów także w zakresie polityki historycznej. Otóż potrzebują oni zafałszowanej i zafiksowanej świadomości historycznej Polaków. A zatem trzeba nam wmówić, że tak naprawdę to Polacy są (współ)winni rozpętania II wojny światowej, bo gdyby spełnili niemieckie ultimatum, to Hitler by się zadowolił. Trzeba wmówić młodym Polakom, że ich matki i ojcowie (głównie ci z AK) mają więcej Żydów na sumieniu niż niechlubne formacje nazistowskie. O właśnie! – że zbrodnie wojenne były dziełem tajemniczych nazistów, którzy już dawno bezpowrotnie przepadli w mrokach dziejów! Trzeba skutecznie wmówić młodym pokoleniom, że Auschwitz, Kulmhof czy Stutthof to były przecież „polskie obozy koncentracyjne”. Ba, trzeba logicznie udowodnić (za przykładem niektórych zachodnich historyków), że właściwie żadnych obozów masowej zagłady nigdy nie było, bo gdyby faktycznie TAKIE były, to nikt by nie przeżył! Trzeba uświadomić „tymczasowym administratorom” Ziem Zachodnich, że siłą wypędzeni stamtąd Niemcy byli prawowitymi ich właścicielami, a później stali się pokrzywdzonymi (przez aliantów) wysiedleńcami, więc biednymi ofiarami. Dywanowe naloty alianckich bombowców doszczętnie zrujnowały Berlin czy Hamburg, zrównały z ziemią Drezno, więc to raczej naród niemiecki jest prawdziwą ofiarą II wojny światowej.

Na tego typu „subtelny” retusz panoramy dziejów, czyli świadomą i celową zmianę narracji historycznej, szczególnie narażone są wstępujące generacje, które nie znają przeszłości ani z ustnego przekazu naocznych świadków, ani ze świadectw utrwalonych w dokumentach, pamiętnikach czy opracowaniach naukowych. Młodzi niechętnie uczą się historii, nudzą ich opowieści weteranów bądź kombatantów, nie chcą czytać książek o odległym wczoraj, nawet w przypadku atrakcyjnej beletrystyki. Jeśli do tego nieporadne państwo zaniedbuje rozwijanie długofalowej polityki historycznej, to jaką egzemplaryczną świadomość otrzymają w spadku młodzi obywatele? Niewątpliwie taka śladowa, szczątkowa, rachityczna znajomość własnej tożsamości narodowej jest bardzo na rękę przeciwnikom suwerennej RP, którzy swe prawdziwe oblicza ukryli za wdzięcznymi maskami koniunkturalnej przyjaźni i życzliwości.

(3) Trzecia wypowiedź, którą zamierzam się tu podeprzeć, jest najkrótsza i pochodzi od polityka, jednego z ojców naszej niepodległości, którego dziś deprecjonuje się w oczach nowoczesnych Polaków przy każdej okazji i każdym dostępnym sposobem. Otóż Roman Dmowski powiedział kiedyś: „Jestem Polakiem – a więc mam obowiązki polskie”.  Interpretacja au rebours tej lakonicznej enuncjacji pozwala ustalić, jakiej świadomości historycznej Polaków potrzebują, wręcz pożądają (!) – dzisiejsi przeciwnicy Polski. Dla pewnych środowisk artystycznych, intelektualnych, opiniotwórczych krótka lokucja Dmowskiego zawiera 3 wielce niepostępowe i niepopularne pojęcia: primo – bycie Polakiem; secundo – obciążenie obowiązkiem; tertio – jakieś obskuranckie i nonsensowne obowiązki narodowe. Trzeba zatem młodym mieszkańcom Polski uświadomić, że „narody jako takie to morderczy absurd”. Właśnie, dla wszelkiej maści pacyfistów,  anarchistów i awangardystów, lewaków i rewolucjonistów, humanistów i kosmopolitów doby obecnej lansowanie patriotyzmu to postawa nie tylko archaiczna (przeżytek!) i regresywna, ale przede wszystkim – jako przejaw faszyzmu – antyspołeczna i antyliberalna. Oni wielbią „ideał człowieka ponadnarodowego, ponad systemami ekonomicznymi, ponad religiami i rasami…” (J.R.). Trzeba wmówić polskim dzieciom, że bycie człowiekiem (modny humanizm!), że bycie Europejczykiem jest o wiele ważniejsze i szlachetniejsze niż bycie jakimś tam Polakiem, Czechem czy Słowakiem. Trzeba zafiksować świadomość historyczną młodzieży na punkcie areligijnych, uniwersalnych, internacjonalnych wartości.

Koniecznie trzeba wpoić naszym uczniom, że konfederacja barska była wstecznictwem, że najwybitniejszym polskim politykiem XIX w. był margrabia A. Wielopolski, że powstania narodowowyzwoleńcze były niepotrzebne, że powstanie warszawskie było zbrodnią przeciwko warszawiakom, że żołnierze wyklęci byli zwykłymi bandytami et cetera! Trzeba ośmieszyć maksymę Norwida, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”, twierdząc, iż autentyczny humanista ma obowiązki tylko wobec siebie (ewentualnie wobec zwierząt). Zgodnie z pedagogiką wstydu, należy obciążyć młode pokolenia kompleksem chorej narodowości, bo przecież Polacy gnębili Kozaków i Ukraińców, burzyli cerkwie na Kresach, mordowali Żydów (szmalcownicy, Jedwabne, pogrom kielecki), zatruwali umysły i wyobraźnię progenitury toksyczną martyrologią i nacjonalistycznymi mrzonkami. Trzeba odpowiednio zreorganizować system oświaty, zmodernizować programy nauczania, wyszkolić nowe kadry nauczycielskie – i proszę bardzo: rezultaty gotowe! Jeden przykład: dawniej, kiedy pytałem swoich uczniów za pomocą klasycznego hasła „kto ty jesteś?”, słyszałem odzew „Polak mały”; teraz moi uczniowie odpowiadają z dumą „jestem Europejczykiem”. Wystarczy?…

Nasz największy żyjący poeta napisał: „I znowu są dwie Polski – są dwa jej oblicza (…) Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie / I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”. Czy autor Wieszania dzieli, konfliktuje, polaryzuje nasze społeczeństwo? Przecież zawsze jedni chcieli „do Sasa, a drudzy do Lasa”, jedni uchwalali konstytucję 3 Maja, a inni ją obalali, jedni należeli do Czerwonych, a inni do Białych (przed powstaniem styczniowym), jedni Wielopolskiego wychwalali, a drudzy mieli za zdrajcę etc. I dalej Poeta pisze wprost: „To co nas podzieliło – to się już nie sklei / Nie można oddać Polski w ręce jej złodziei / Którzy chcą ją nam ukraść i odsprzedać światu (…)”. Tak, i wielekroć (przy różnych okazjach) snuje refleksje nad rozbieżnymi postawami, bo są „Polacy, którzy kochają Polskę i są jej wierni – i jeszcze jacyś inni Polacy, którym Polska nie jest potrzebna”. Mocne słowa! Ale i mnie się wydaje, że wśród moich kolegów, znajomych i powinowatych jedni czują się Polakami i są gotowi poświęcić swoje egoistyczne interesy dla Ojczyzny, drudzy pozują na rodzimych Europejczyków i utrzymują, że do ich tutejszej egzystencji wystarczy im europejskość. Ważniejsze dla nich jest to, żeby ich dzieci studiowały na zagranicznych uniwersytetach, niż żeby dobrze mówiły po polsku czy zachowywały nasze tradycje (np. w zakresie wyboru imion dla potomków). I tu przypomina się lekcja, jakiej udzieliła naszym rodzicom Zofia Kossak-Szczucka: „Prawdziwego patriotyzmu trzeba się dopiero uczyć tam, gdzie ludzie z narażeniem bytu i nieraz życia, pracują na swoją niekorzyść materialną, a na dobro przyszłych pokoleń”. No, ale nie jest to pisarka darzona szczególną estymą przez gros moich powinowatych, znajomych i kolegów po piórze. A jest to autorka, której dzieła z pewnością trafiłyby na najnowszy Index Librorum Prohibitorum, gdyby takowy został sporządzony przez światłych eurokratów z Brukseli. Albowiem idee, propagowane przez Kossak-Szczucką w opasłych powieściach historycznych, stoją w rażącej sprzeczności z kosmopolityczną ideologią zjednoczonej Europy. Zatem chyba nie muszę powtarzać, czyje interesy (sprytnie ukryte pod czapką niewidką!) dominują w UE i nad jaką to świadomością historyczną młodych Polaków gorliwie pracują tam specjaliści od geopolityki i socjotechniki.