W debacie Fundacji odpowiada Jarosław Dobrzański

Kolejną wątpliwość budzi domniemany zbiorowy adresat tego pytania – po co „nam” Polska? Nam, to znaczy komu? Już wiemy, że kilku milionom migrantów raczej nie jest do niczego potrzebna, skoro ośrodkiem swojego życia uczynili inny kraj. Jeśli z kolei spojrzeć na zaangażowanie społeczne ludzi wciąż pozostających w kraju to rzuca się w oczy olbrzymia apatia społeczna i anomia. Polska nie tylko nie jest dobrze urządzonym państwem. Nie jest też społeczeństwem, a już na pewno nie jest wspólnotą. Tym co najbardziej uderza postronnego obserwatora jest ten powszechny brak uszanowania dla celów wykraczających poza egoistyczne potrzeby zredukowane do kręgu najbliższej rodziny. W Polsce nie istnieje wspólnota na żadnym poziomie społecznym, poczynając od sąsiedzkiej, przez samorządową, po w szerszym sensie lokalną, terytorialną a na końcu ogólną, państwową. Jesteśmy ludnością, populacją, ale nie społeczeństwem. Jeśli już się organizujemy to w formie niemal trybalno-klanowej. Wyjątki stanowią bardzo świadome swoich interesów, dobrze wyposażone w zasoby polityczne, niewielkie grupy interesów skupione przede wszystkim w dużych ośrodkach miejskich i walczące nie o wspólne dobro, ale o szczególne przywileje dla siebie, więc jest to również uspołecznienie patologiczne, paradoksalnie antyspołeczne. Niski wskaźnik udziału Polaków w wyborach – jeśli mierzyć nim poziom akceptacji systemu politycznego, utożsamiania się z wspólnotami społecznymi i zaangażowania w sprawy ponadjednostkowe i ponad partykularne – prowadzi do podobnej konkluzji: nie jesteśmy wspólnotą. Na arenie polityki ujawniają się zresztą najbardziej destrukcyjne modele zachowań sekciarsko-plemiennych. Poczynając od selekcji negatywnej kadr, poprzez rugowanie z życia publicznego autentycznej debaty i partycypacji, a kończąc na traktowaniu najwyższych nawet stanowisk w państwie w sposób ostentacyjnie instrumentalny i cyniczny, bez liczenia się z tym, jak demoralizujący musi to mieć wpływ na rządzonych i jak dalece obraża to ich poczucie godności. Bo przecież czym innym jest bycie rządzonym przez nasłanych z zewnątrz kacyków z założenia reprezentujących obce interesy, a czymś zgoła odmiennym poczucie uzależnienia od władzy jawnej niekompetentnej, a czasami skrajnie nieodpowiedzialnej i głupiej, ale nominalnie własnej. Siermiężna u swoich początków „demokracja” polska w ciągu minionych 30 lat zdobyła przewagę nad społeczeństwem opanowując niemal do perfekcji sztukę organizacji plebiscytów i głosowań bez realnych wyborów, pluralizmu i autentycznej reprezentacji. Nie dziwi, że w tej sytuacji poza wyjątkowymi okazjami ludność w przeważającej większości lekceważy wszelkiego rodzaju okresowe „obowiązki obywatelskie” i nie uczestniczy w wyborach, od lokalnych po centralne, na których wynik nie ma większego wpływu. Jeżeli, jak przekonywał na przykładzie XIX-wiecznej Ameryki Tocqueville, demokracja sprawdza się przede wszystkim na poziomie lokalnym, to Polska XXI wieku jest zaprzeczeniem tej tezy: nigdzie bardziej niż na poziomie lokalnym, od zakopanych na głębokiej prowincji gmin i miasteczek po największe aglomeracje miejskie, nie mamy do czynienia z bardziej jaskrawym wypaczeniem idei pluralizmu i partycypacji. Na samym dole system uległ petryfikacji; w małych i wielkich miastach normą stały się 30-letnie rządy burmistrzów i prezydentów okopanych niczym satrapowie na swoich włościach. Dobrze zorganizowane i zgrane grupy wpływu, skupione wokół pajęczyny powiązań magistratów, rozmnożonych wydziałów urzędów administracji lokalnej, spółek miejskich i ich kontrahentów, skutecznie sprywatyzowały całe miasta i podporządkowały je partykularnym interesom. Na te konglomeraty składają się, wliczając rozgałęzione rodziny, pokaźne armie ludzi połączonych wspólnotą prywatnych interesów. Jeśli dodać do tego bogate zasoby ekonomiczne, polityczne i know-how, które mają w swojej dyspozycji, ich przewaga nad apatyczną, bierną większością staje się czymś oczywistym a wynik konfrontacji z góry przesądzony. Mógłbym do tej listy wad i błędów konstrukcyjnych państwa polskiego dopisać jeszcze wiele pozycji, wśród których jedną z naczelnych byłaby patologiczna organizacja władzy sądowniczej, którą w swej naiwności Monteskiusz uważał za żadną, bo pozbawioną sankcji. W Polsce po 1989 r. miała ona ogromny zasięg, wpływ i posłuch, a swoimi decyzjami spowodowała niepoliczalny ogrom zła, kierując się fałszywie pojętą ideą historycznej sprawiedliwości wyrównawczej. Jednocześnie mimo swej demokratycznej rzekomo proweniencji nigdy nie potrafiła otrząsnąć się z trwającej przez wieki, ponad ustrojowej pogardy dla zwykłego obywatela, podsądnego. Nie ma tu miejsca na dociekanie przyczyn tego stanu rzeczy. Jednakże jeżeli ktoś uważa, że problemy w tym obszarze zaczęły się dopiero w momencie podjęcia przez aktualnie rządzącą formację próby przejęcia pełnej kontroli nad sądami, a przedtem mieliśmy jakoby do czynienia z dobrze naoliwioną maszyną demokratycznego państwa prawa, to znaczy, że niczego nie zrozumiał z tego co zaszło w kraju w ciągu minionego 30-lecia. Podobnie jak nic nie zrozumieli liberałowie wciąż zdumieni nie gasnącym poparciem zdesperowanej większości aktywnego wyborczo społeczeństwa dla opcji rządzącej. O patologii systemu partyjnego pisać nie będę; koń jaki jest, każdy widzi. Odpowiadając na pytanie o potrzebę zachowania polskości nie mogę jednak nie wspomnieć o dwu kwestiach, których wagi z tej perspektywy nie da się przecenić. Chodzi o obszary kultury i nauki. Myślę, że wystarczy samo zasygnalizowanie ogromu problemów, jakich w minionym 30-leciu doświadczyliśmy jako zbiorowość narodowa w tych obszarach. Czy „wolna Polska” może się poszczycić poziomem kultury, poczynając od masowej a kończąc na wyższej, który choćby w niewielkim stopniu dorównywałby osiągnięciom z okresu PRL? Wiem, że fanatyczni antykomuniści mają gotowe wyjaśnienie pod ręką i twierdzą, że dorobek kulturalny i naukowy z okresu PRL powstał jakoby pomimo, a nie za sprawą dawnego reżimu. Nawet gdyby przyjąć za dobrą monetę tę kuriozalną demagogię, to czym wytłumaczą degenerację kulturową obecnego społeczeństwa, czym wytłumaczą postępującą kolonizację i brutalizację kultury masowej, z której rugowany jest język polski albo poddawany prymitywizacji? W obszarze nauki nastąpiła eksplozja kierunków studiów na uczelniach państwowych i skokowy przyrost prywatnych szkół wyższych oraz kadry naukowej, za czym nie tylko nie poszły żadne obserwowalne osiągnięcia naukowe, ale w konsekwencji doszło do obniżenia poziomów nauczania, rangi nauki, statusu społecznego uczonego, szacunku i zaufania do przedstawicieli zawodów akademickich oraz – last but not least – bezwolnego poddania się środowisk naukowych politycznej kurateli w warunkach konkurencji o etaty i granty. Jedynymi widocznymi efektami nieustających i dewastujących naukę pseudo reform jest wybicie się Polski pod względem największej w świecie liczby kelnerów i kurierów z dyplomem ukończenia „studiów” oraz stale rosnąca liczba profesorów w uczelniach, które przeżera rak administracyjnego rozrostu i epidemia punktozy. Mówiąc bez ogródek, w nowym międzynarodowym podziale pracy Polska najwyraźniej nie ma żadnej roli do odegrania w szeroko pojętej nauce. Ale nauka to nie tylko międzynarodowa wymiana i konkurencja, lecz także istotne zadania wewnątrz kraju, na polu kultury narodowej. Pod tym względem jest równie źle – nauka przestała pełnić jakąkolwiek rolę w tej materii. Jeśli zaś chodzi o samą kulturę w węższym sensie, to sterująca nią władza postanowiła skupić się na dwu zadaniach – inwestowaniu gigantycznych pieniędzy w międzynarodowy PR polegający na domaganiu się powszechnego uznania domniemanych historycznych zasług polskiej kultury w świecie oraz na zapewnieniu w kraju igrzysk na takim poziomie, na jaki władza ocenia możliwości percepcyjne i wyronienie „ciemnego ludu”. Efektem działań na tym drugim polu jest bezprecedensowe sprymitywizowanie gustów i tandetna komercjalizacja kultury masowej, która wśród ludzi wychowanych na przyzwoitych standardach budzić może tylko odrazę i pogardę. Jeśli uczestniczyły w tym do tej pory głównie podmioty prywatne, komercyjne stacje telewizyjne i radiowe, agencje „artystyczne” oraz gazety, to można było to tłumaczyć dobrodziejstwem inwentarza kapitalizmu. Jeśli jednak angażuje się w to bagno publiczne pieniądze i instytucje, i to na dużą skalę, to przekracza się granice racji stanu i sprzeniewierza dobru ogólnemu.

Zbliżamy się więc do odpowiedzi na pytanie komu najbardziej potrzebna jest Polska. W pierwszej kolejności jest ona potrzebna tzw. klasie politycznej, tzn. samo wybierającym się elitom. Potrzebni im jesteśmy my wszyscy jako wyrobnicy i podatnicy utrzymujący materialnie podstawy tej chybotliwej budowli, stanowiący bezwolną widownię kiepskiego teatru politycznego i zaplecze fasady tego słabego państwa, a w ostateczności jako rekruci, którzy będą bronić życia i posiadania tej elity przed ewentualnym fizycznym zagrożeniem zewnętrznym do momentu gdyby znowu, jak jej poprzedniczka z 1939 r., na której się wzoruje, musiała opuścić kraj udając się najkrótszą drogą na emigrację. W zamian opiekuńcze państwo wypłaci nam emeryturę – szczęśliwcom jakieś 1600 zł średnio, a pechowcom 40 gr, na otarcie łez dorzucając raz na 10 lat przed wyborami „14-kę”. Pod tym względem zatem niewiele się zmieniło w historii Polski. Paradoksem tej historii jest to, że jedynym okresem w jej nowożytnych dziejach, w którym ta relacja nie była postawiona całkiem na głowie – to znaczy, w którym państwo jednak służyło społeczeństwu, a nie na odwrót – był okres PRL, a więc ten, który dzisiejsi historycy gremialnie uznają za okres władzy nielegalnej i pozbawionej narodowej legitymizacji. O tym że relacja ta była postawiona na głowie w gloryfikowanym dziś okresie 20-lecia międzywojennego przekonywać fanatycznych miłośników tego nieudanego i efemerycznego tworu obcych sił nie zamierzam przekonywać. Ci, którzy mają otwarte umysły, sami zrozumieją czym i dla kogo była tam mityczna mocarstwowa Polska od morza do morza. Polska nie będzie nikomu potrzebna tak długo, jak długo będą w niej pokutować anachronizmy niechlubnej tradycji narodowej warcholstwa i anarchii, jak długo nie będzie w stanie przyswoić sobie najcenniejszych zdobyczy kultury europejskiej, w tym nigdy nieprzepracowanego dobrze dziedzictwa europejskiego oświecenia, jak długo nie będzie w stanie wypracować – pozostając pomimo niechęci pewnych nowoczesnych środowisk przy tej terminologii – idei spójnego narodu obywatelskiego (nie mylić z etnicznym), w przeciwieństwie do powtarzanego od stuleci w postrzeganiu narodu błędu pars pro toto: narodem nie była nigdy większość, nawet nie szlachta sensu largo, która statusem majątkowym, stylem życia i kulturą często nie odbiegała od zwykłego chłopstwa, ale szlachta w najwęższym rozumieniu: posejsonaci i magnateria. W przeciwieństwie do państw imperialnych, które ciemiężyły obce i daleko od centrali kolonializmu zamieszkujące ludy, Polska była przez stulecia ciemiężycielem własnej populacji, której nie chciała nawet podnieść do poziomu narodu. Nawet zniesienie pańszczyzny Polacy zawdzięczali obcym mocarstwom (jest bez znaczenia, jak bardzo decyzje te podszyte były kalkulacją polityczną z ich strony), a wraz z odzyskaniem niepodległości papierowe państwo polskie przywróciło niektóre jej formy, które przetrwały w nim aż do lat 30. XX wieku. Po tzw. powtórnym odzyskaniu niepodległości, w 1989 r., Polska stała się państwem elit kompradorskich, które swój los związały z interesami zagranicznych mocodawców. O ile Polacy gremialnie opowiedzieli się za przystąpieniem do Unii, to w tym wyborze dało się przede wszystkim odczytać ich chęć bycia poddanymi nie wobec tej czy innej spersonalizowanej władzy krajowej, lecz wobec racjonalnych zasad organizacji społeczeństwa i państwa oraz uczciwych norm współżycia społecznego. Polacy chcieli po prostu wyrwać się z matni rodzimych opresorów i dyktatorów, żyć jak Europejczycy, chcieli uzyskać instancję rozstrzygającą ich nieuniknione przyszłe spory z narodową władzą, której zasięg i wszechmoc chcieli w ten sposób ograniczyć. Niestety w międzyczasie zaszły dwie ważne zmiany. Po pierwsze Europa abdykowała z funkcji ponadnarodowego arbitra, uznając zadania urządzenia życia w narodowych granicach nowo przyjętych członków „wspólnoty” za przekraczające jej możliwości. Jeśli ingeruje w sprawy krajowe, to nie czyni tego z wyżyn abstrakcyjnych norm prawa i ponadnarodowych europejskich standardów, lecz z pozycji partyjnych, preferując rządy lub opozycje sprzymierzone z dominującym establishmentem brukselskim i karząc te, które się przeciw niemu, słusznie lub niesłusznie, buntują. Nie zaprzestała też nigdy brutalnych ingerencji w obronie globalistycznej logiki neoliberalnej ortodoksji ekonomicznej (kto dziś pamięta jeszcze nieustępliwą komisarz Neelie Kroes i jej krucjatę przeciw stoczniom), bez względu na szkody spowodowane spowodowane tą ingerencją w przeszłości lub zagrażające państwu w przyszłości. Mało kto pamięta już nieustępliwą komisarz Neelie Kroes i jej krucjatę przeciw polskim stoczniom, ale przecież nie brakuje dziś w Brukseli godnych jej następców reprezentujących ten sam poziom arogancji. Po drugie – i tu tkwi przyczyna problemu – sama idea wspólnej Europy i jej materialne wcielenie uległy w ciągu minionych 40 lat głębokiej ewolucji, od koncepcji opiekuńczego państwa dobrobytu ku zglobalizowanej utopii neoliberalnej i nierównej konkurencji centrum z peryferiami. W 2004 r. wstępowaliśmy już do innej Europy. Nie do tej, której najlepszy okres powojennej prosperity określa się dziś w literaturze słowami „wspaniałe 30-lecie”. Tymczasem polska elita polityczna długo nie podejmowała w ogóle tematu, jak ma wyglądać, jaka ma być ta wspólna Europa, poprzestając na aksjomacie, że racją stanu Polski jest przynależność do Unii, bez względu na to, co to w praktyce oznacza. W odpowiedzi na zaniedbania i zaniechania elity kompradorskiej pojawiła się narodowa burżuazja, która próbuje obudzić demony starego polskiego nacjonalizmu, szowinizmu, klerykalizmu, zmitologizowanej historii, mocarstwowości i fobii wobec najbliższych sąsiadów. Na wrogów kreuje kraje położone bardzo blisko własnych granic, często kraje potężniejsze, podczas gdy przyjaciół szuka wśród państw położonych daleko i niezainteresowanych Polską inaczej niż tylko instrumentalnie, doraźnie lub pozornie. O tym, że świat może obejść się bez Polski nie trzeba nikogo przekonywać, bo twierdzenie to jest truizmem. Wystarczy wyszukać w sieci (mówię to do tych, których w szkole pozbawiono nauki historii) historyczne mapy Europy, na których Polski bardzo długo nie było i zastanowić się nad powtarzalnością historycznych przypadków.

Tak długo jak długo żyć i dobrze prosperować będą w niej pasożytnicze elity a obywatelstwo nie dopracuje się autentycznej reprezentacji, Polska nie będzie potrzebna prawie nikomu.
Jarosław Dobrzański

1 2