POLSKA I CO?
Nie mam pojęcia, po co nam Polska. To znaczy nie wiem, po co Polska pozostałym Polakom minus piszący te słowa; znaczy to tyle, że mogę mówić wyłącznie za siebie. Miłosz w „Sześciu wykładach wierszem” („Kroniki”, 1987) stwierdził: „największym wrogiem człowieka jest uogólnienie”. Więc nie wiem, po co n a m Polska, skoro nawet do końca nie wiem, po co mnie ona jest.Dobrze by też zadać to pytanie Polakom, którzy na przykład wybrali taką czy inną emigrację. Bo Polska albo nie jest im rzeczywiście do niczego niepotrzebna, albo mają do niej jakiś inny stosunek, nieznany nam, którzy pozostaliśmy na miejscu. A co powiedzieć o Polakach z rodowodem niemieckim, szwedzkim, białoruskim, ukraińskim żydowskim, holenderskim i jakim tam jeszcze? Po co im Polska? To dopiero dobre pytanie. Z pewnością po coś, skoro tu zamieszkali.
Prawdopodobnie jedynymi, którzy we własnym mniemaniu wiedzą, po co im Polska, są „prawdziwi Polacy”. Otóż jest im po to, żeby poza nimi nie było w niej nikogo innego. Ta wizja jest niestety utopijna, przez co prawdziwi Polacy zawsze będą z tej nie-do-końca-swojej Polski niezadowoleni. Owszem, mogą próbować wysłać na mityczny Madagaskar wszystkich pozostałych Polaków. Jeśli jednak ci prawdziwi zostaną sami, przypuszczalnie prędzej czy później i tak się powyrzynają; nie ma wszak końca prawdziwemu Polakowi (nawet jeśli ta „prawdziwość” jest genetycznym absurdem; wszyscy jesteśmy mieszańcami). Jezus Chrystus także nie byłby idealnym Polakiem, choć wielu chętnie by go w takiej roli widziało; za dużo w nim Żyda na przykład.
Nie ma rady, trzeba to wyraźnie powiedzieć: sądząc po tonie piszący te słowa wykazuje się klasycznym antypolactwem. Nie lubi na przykład pojęcia narodu. Im bardziej widzi, jak nacjonalizm (w rozumieniu narodowej megalomanii) zaczyna się plenić w języku dotyczącym sfery publicznej (wszystko, co „słusznie nasze”, jest narodowe) zaczyna tęsknić za renesansową Rzeczpospolitą, Unią Litewską, a jako urodzony krakus – za monarchią austrowęgierską. Z zazdrością czyta o czasach, w których w domach mieszczańskich, nie mówiąc o dworkach czy dworach, dzieci przyswajały kilka języków. Lata temu zachwycił się esejem znakomitego publicysty Aleksandra Małachowskiego, marszałka seniora Sejmu wolnej Polski po 1989. Małachowski, wspominając przedwojenne lata galicyjskiego dzieciństwa i młodości, pisał o naturalnej wielokulturowości, w której się wychowywał; odwołał się przy tym do zbiorowej fotografii poetów „Skamandra”. Tworzyli ją na poły Ukrainiec (Iwaszkiewicz), na poły Niemiec (Wierzyński), dwóch Żydów (Słonimski i Tuwim) i jeden Polak krwi tatarskiej (Lechoń). Oczywiście wszyscy byli Polakami; co jednak na to prawdziwi Polacy? Powinni zacisnąć zęby i mimo wszystko nadal kochać poezję?
Ironią historii jest, że dzisiejsi Wszechpolacy i im podobni, wywrzaskujący na swoich faszystowskich marszach hasła „Precz z komuną” czy „Śmierć komunistom”, zapominają (nie wiedzą?), że „Polskę dla Polaków” załatwili im przede wszystkim komuniści. Początek zrobił Hitler urządzając Holocaust, a resztę zrobili towarzysze, zarządzając czystkę wśród Łemków, Mazurów, Niemców sudeckich, Ukraińców, nie mówiąc o resztkach Żydów. Ta Polska czyścioszka, odarta z wszystkich (prawie) naleciałości, chropowatości, niepewności i etnicznych niejasności, wprawdzie nieźle brudna moralnie po tych wszystkich kąpielach, ale we własnych wreszcie oczach gładka i różowiutka, została sama ze sobą, by móc otwarcie przyklejać szumne przymiotniki „narodowy” i „narodowa” wszystkiemu co popadnie. Na wiele się to jej nie zdało, bo teraz Polacy muszą sami sobie skakać do oczu, wyżywać się na nieistniejących komunistach, nieistniejących Żydach i niestety wciąż istniejących po lewej stronie granicy Niemcach, po prawej na Rosjanach, a ostatnio na uchodźcach z granicy białoruskiej.
Mnie, który pisze te słowa, taka czyściutka i golutka Polska do niczego nie jest potrzebna, tak pojętego megalomańskiego patriotyzmu nie potrzebuję ani do szczęścia, ani do lepszego samopoczucia. Może to rodzinne, bo część mojej familii pochodzi ze wschodniej Galicji od Kołomyi po Drohobycz i Lwów; jedna z babek była Austriaczką; niektóre nazwiska niedalekich przodków mają brzmienie iście niemieckie – Brüch i Bajer; mój brat od czterdziestu lat mieszka w Australii, córka od dziesięciu we Włoszech, paru moich kuzynów z dawien dawna zasila Stany i Kanadę. Nikt z nich bynajmniej nie wypiera się polskości, ale Polski jako takiej do niczego nie potrzebują, poza sentymentami rodzinno-towarzyskimi i okazjonalnie polskimi książkami bądź filmami. Odwiedzają kraj, jak najbardziej, ale o ile mi wiadomo, nikt nie nosi w sobie genu sienkiewiczowskiego latarnika.
Czasem im zazdroszczę, bo myślę, że spokojnie mógłbym mieszkać w innym kraju i innym języku, a to, że urodziłem się akurat w tym miejscu i w tym czasie, mam za zwykły przypadek losu. Bliski mi duchem biolog genetyk Richard Dawkins napisał w połowie lat 80. fenomenalną książkę o zaskakującym tytule „Ślepy zegarmistrz”. Ów ślepy zegarmistrz to nic innego, jak ślepe siły natury, czyli ewolucja – „bezrozumny i automatyczny proces, który (…) działa bez żadnego zamysłu. Nie ma ani rozumu, ani wyobraźni. Nie planuje na przyszłość. Nie tworzy wizji, nie przewiduje, nie widzi”. Mogłem się urodzić się 312 lata temu na Nowej Gwinei albo 98 lat temu w Niżnym Tagile. Determiniści – na czele z Panglossem, sławnym filozofem, uczniem Leibniza, mentorem Kandyda – założyliby zapewne w tym miejscu gwałtowny protest. Wszystko bowiem jest, ich zdaniem, jakoby zapisane w niebie. Cóż, zależy, czy ktoś wierzy w boskie plany.
Urodziłem się w Polsce i pewnie w niej już umrę. Miałem możliwość opuszczenia jej na zawsze, ale było, minęło. Nie dlatego, że nagle na antypodach odkryłem w sobie przemożną miłość do wierzb płaczących, fortepianu Szopena i Giewontu. Nawet nie dlatego, że zostawiłbym zbyt wielu zbyt mi bliskich. Geografia tak się skurczyła, że i z tym dałbym sobie radę. Po prostu za daleko i za głęboko zabrnąłem w polszczyznę jako źródło napędzające mi umysł i pieniądze. Może gdybym miał talent i odwagę Conrada, a choćby i pychę Gombrowicza, który się poza polszczyznę nie wychylił, to kto wie. Jak łatwo się domyślić, nie miałem. Po wielu miesiącach pobytu poza ojczyzną, kiedy testowałem swoją podatność na inne drogi życia, uznałem swoją porażkę i wróciłem.
Zatem wyobrażam sobie – i to dosyć często – że podobałoby mi się mieszkać wśród innych nacji, w innych krajach, które lepiej czy gorzej poznałem. To poznanie było oczywiście powierzchowne, bez przesady. A jednak znam piękniejsze pejzaże niż rodzime, choć i te są nie pogardzenia. Niewątpliwie niektóre fragmenty Tatr czy Pojezierza Mazurskiego dałoby się zamieścić w albumie „Świat wart zachwytu”. Gorzej z ludźmi. Szczególnie tak zwane polskie cechy narodowe (no właśnie) przeszkadzają mi w akceptowaniu rodaków jako naturalnego środowiska. Zapewne polski nacjonalizm w wydaniu hurapatriotycznym nie różni się specjalnie od nacjonalizmu francuskiego, japońskiego czy amerykańskiego. Słyszę, że serbski czy chorwacki są jeszcze gorsze. Ten nasz, który trochę lepiej znam, ma tę cechę, że potrafi być jednocześnie łzawo sentymentalny i kibolsko brutalny. Z nierzadką nutą prostackiego antysemityzmu.
Każdy nacjonalizm ma jakiś punkt zapalny, od którego wszystko się zaczyna; w naszym przypadku, jak wiemy, były to zabory i formalna utrata państwowości. To spowodowało, że polski romantyzm stał się manifestem tyle duchowo-egzystencjalnym, co politycznym, tym drugim może nawet bardziej. To sprzężenie uniwersalnej idei jednostkowej wolności z wymiernym materialnie zniewoleniem całego narodu dało naszemu romantyzmowi siłę niespotykaną w innych krajach. Porównywanie „Cierpień młodego Wertera” z „Dziadami” nie ma wiele sensu, ale jest faktem, że to właśnie w „Dziadach” skupiły się wszystkie najważniejsze wątki i motywy europejskiego romantyzmu. Cóż, kiedy ten sam Mickiewicz stworzył pełen dziwactw historycznych hymn prozą do naszej urojonej boskości, jakim są „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego”. Na fali fraz tego hymnu (co z tego, że nikt go dziś nie czyta) płyniemy od dwustu bez mała lat, przekonani, że Polakom należy się zawsze więcej.
I to się za nami ciągnie, wlecze, spać nie daje. Dlaczego nieustannie musimy szukać Polaka w Polaku, jakby ten Polak był jakąś świętą walutą z zasady niewymienialną na inne waluty, bo te niewątpliwie gorsze? Ejże. Jakoś nie mam przekonania, że polski stosunek do pracy jest solenniejszy niż niemiecki, holenderski czy szwedzki. Że polski stosunek do zwierząt i ogólnie przyrody zasługuje na specjalny szacunek. Szczycimy się pełnymi kościołami, ale prawdziwą wspólnotę wiernych widywałem w Australii i Ameryce.
Dlaczego, na Boga, PiS tak się czepia tromtadracji narodowej? Wciąż wzbudza duchy przeszłości, choćby to już były tylko upiory i zombie, szczękające spróchniałymi zębami? W imię upragnionej „jedności narodowej”? Toż to czysta fikcja! I te idiotyczne hasła głosi partia, która robi wszystko, żeby żadnej jedności nie było. Zaiste, nieboska hipokryzja… Frazesami o wspólnocie żadnej wspólnoty się nie zbuduje, zwłaszcza jeśli się wywołało, przecież celowo, wojnę polsko-polską. Wspomniałem wyżej, że na dobrą sprawę jedyną epoką, w której władzy udało się stworzyć sztuczną bo sztuczną, ale na swój sposób rzeczywistą wspólnotę Polaków, był PRL. Wiadomo, nic tak nie łączy, jak wspólny wróg; wtedy był nim system sowiecki i jego adherenci. Dzisiaj śmiertelnym wrogiem dla, powiedzmy, Macierewicza jest Michnik, choć kiedyś łączył ich KOR i ta sama walka o wolną Polskę. Trudno o większy chichot historii.
To są komunały, oczywiście. Ale co najmniej od czasu, gdy rządzi PiS, nie da się prosto zadawać pytania „po co nam Polska”. Następne powinno przecież natychmiast brzmieć: czyja? Parę lat temu, w drugim czy trzecim roku rządów PiS-u, napisałem w pewnym tekście, że PiS to nie tyle partia, co charakter. I wszystko jedno, czy nazywa się właśnie PiS, czy jakkolwiek inaczej. Duch PiS-u jest wszędzie, od Hiszpanii po Rumunię, pod różnymi postaciami i różnym zakresie wpływów, i już wiadomo, że trzeba będzie z nim żyć znacznie dłużej niż przez kadencje wyborcze. Nawet jeśli zniknie jako partia pod tą nazwą, będzie żył dalej w innej postaci. Będzie miał te same skłonności do naprawiania świata na swoją modłę i nieuznawania innych racji poza własną.
Jeśli więc nie da się tego czegoś, co przejściowo nazywa się PiS, zamknąć w bezpiecznej izolatce, bo przecież się nie da, co trzeba sobie jasno i bez złudzeń powiedzieć, pozostaje kwestia powstrzymania zakusów tej ośmiornicy, by nie wgryzła się tak dalece w tkankę życia społecznego, że spowoduje trwałe zniszczenia.
Krótko mówiąc, jeśli nie wyrwiemy Polski z zaborczych łap tej ośmiornicy, pytanie, po co nam Polska, zawsze będzie mieć tylko jedną odpowiedź, prostą jak cep: żeby dało się w niej normalnie żyć. A żyć normalnie to znaczy na przykład nie postrzegać w rodaku potencjalnego wroga, bo nic skuteczniej nie dewastuje tkanki społecznej. Od dawna wiadomo, że Polacy są społeczeństwem o szczególnie niskim stopniu wzajemnego zaufania. Jeśli dołoży się do tego pisowską bajkę o czyhaniu z każdej strony na naszą suwerenność, to rzeczywiście, jak mówi stary dowcip, pozostanie przykryć się prześcieradłem i poczołgać na najbliższy cmentarz.
Im bardziej się zamykamy na świat wedle recepty PiS-u, tym mniej szans na spokojny kraj z dobrymi dla siebie i innych ludźmi. Zwłaszcza że na nieszczęście mamy w sobie jakiś przeklęty gen niszczenia tego, cośmy ledwo co zbudowali. Od odzyskania niepodległości w 1918 do zamordowania Narutowicza upłynęły cztery lata. Po ośmiu Piłsudski zarządził przewrót majowy. Po dalszych czterech mieliśmy sprawę brzeską, a po kolejnych czterech Berezę Kartuską. Potem było już tylko z górki. Mogliśmy się wtedy usprawiedliwiać rosnącymi wpływami faszyzmu europejskiego deprawującego młode i nieodporne państwo. Ale co nas teraz podkusiło, żeby po ćwierćwieczu normalnego funkcjonowania w środku niespotykanie spokojnej Europy uznać, że trzeba wszystko powywracać do góry nogami?
Zamiast podpatrywać Niemców, Czechów, Włochów, Holendrów, Francuzów czy Portugalczyków, jak sobie ze sobą radzą w najzwyklejszym codziennym życiu nie niszcząc tego, co dotąd zbudowali, przeciwstawiamy im absurdalną wizję „dumnego narodu” jak wańka-wstańka wstającego z kolan. Przy tym własną nieumiejętność współistnienia z kimkolwiek do unudzenia usprawiedliwiając dziedzictwem przeklętej historii. I oczywiście wiatrem zawsze wiejącym nam w oczy. Mnie przynajmniej taka Polska rzeczywiście nie jest do niczego potrzebna.
Tadeusz Nyczek