W debacie Fundacji odpowiada Stanisław Michalkiewicz

Chcemy być sobą

Polska nie jest nikomu potrzebna, świat bez Polski może istnieć – o czym mogliśmy przekonać się podczas rozbiorów. Polski nie było, a świat istniał jakby nigdy nic – tylko Polacy co jedno pokolenie urządzali powstania, których celem było odrodzenie Polski. Najwyraźniej im Polska była do czegoś potrzebna, skoro zdobywali się na takie wysiłki i poświęcenia. Podobnie było podczas wojny bolszewickiej, kiedy to szajka, która przejęła w Rosji władzę i zalała ją krwią, próbowała zlikwidować dopiero co odrodzoną Polskę, żeby zalać krwią całą Europę. Wtedy do wojska zgłosiło się mnóstwo ochotników, z których wielu poległo, a wielu zostało okrutnie przez bolszewików zamordowanych. Widocznie oni też uważali, że Polska jest im potrzebna, skoro dla niej puszczali się na takie hazardy. Z kolei podczas II wojny światowej bardzo wielu Polaków wojowało z Niemcami na różnych frontach, a co najmniej 300 tysięcy tworzyło Armię Krajową, chociaż udział w tej organizacji groził śmiercią. Nawet po wojnie, kiedy to z łaski Józefa Stalina Rosjanie stworzyli namiastkę Polski, wielu Polaków, mając nadzieję na wybuch III wojny światowej, próbowało walczyć z wielkorządcami tej namiastki, a potem, kiedy nadzieje na odrodzenie Polski wskutek konfliktu zbrojnego upadły, bardzo wielu Polaków nie porzuciło marzenia o zastąpieniu sowieckiej namiastki Polską autentyczną. Im też autentyczna Polska była do czegoś potrzebna – a skoro to pragnienie utrzymywało się i utrzymuje w kolejnych pokoleniach, to warto postawić pytanie, do czego właściwie ta cała Polska jest im potrzebna.

Na początek warto zwrócić uwagę, że mówiąc o Polsce, mamy na myśli państwo, które w rozwoju dziejowym przybierało różne formy ustrojowe, zachowując przy tym tożsamość. Rzut oka na tę historię pokazuje współczesnemu pokoleniu, że to nie ono Polskę stworzyło, że ono, dzięki poprzednim generacjom, ją zastało i może z tym depozytem zrobić dwie rzeczy – albo go roztrwonić, albo go wzbogacić i przekazać generacjom następnym. Jeśli obecne pokolenie zdecydowałoby się ten depozyt roztrwonić, to pokazałoby tym samym, iż uważa, że Polska nie jest mu do niczego potrzebna. Jeśli zdecydowałoby się go wzbogacić, to znaczy, iż uważa, że Polska jest potrzebna nie tylko jemu, ale może też być potrzebna pokoleniom następnym. Tym bardziej intrygujące staje się pytanie – a do czego właściwie?

Na tożsamość każdego człowieka składa się wiele czynników, wśród których na plan pierwszy wysuwają się wspomnienia. Dzieciństwo, dom rodzinny, najwcześniejsze przeżycia – psychologia dziecięca twierdzi, że to właśnie ono wywiera wielki wpływ na późniejszy okres życia człowieka. Z tego okresu czerpie pierwsze wzorce zachowań, w tym okresie buduje zręby systemu wartości, który potem rozbudowuje, dzięki edukacji i pracy intelektualnej i z tego okresu zachowuje wspomnienia, do których wraca, zwłaszcza pod koniec życia. To wszystko składa się na osobniczą tożsamość każdego człowieka. Ale tożsamość osobnicza nie wyczerpuje całego zakresu tożsamości. Jest ona bowiem uzupełniana o rozmaite doświadczenia życiowe, rozbudowywana o uczucia, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Wszystkie one ubogacają tożsamość osobniczą, sprawiając, że wykształca się w niej poczucie przynależności do większej zbiorowości, do której człowiek – jak śpiewamy z piosence – “przylega sercem”. Tak właśnie tworzy się wspólnota narodowa.

Ale “serce” musi mieć do czego “przylgnąć” – więc ta wspólnota musi istnieć i przetrwać następujące po sobie kolejno generacje. Nie tylko istnieć i przetrwać, ale również wytwarzać własną tożsamość, z którą poszczególni ludzie będą mogli się identyfikować. Elementem tej tożsamości jest historia narodu, jego wzloty i upadki, elementem jej jest też język, kultura, obyczaje, religia, bohaterowie, łajdacy, a nawet kuchnia i smaki. Nasza tożsamość składa się z tego mnóstwa czynników, które w większości już zastaliśmy i do których “sercem przylegamy”. I wyobraźmy sobie, że z tego wszystkiego ktoś nas wyczyścił, że nie mamy ani żadnych wspomnień z dzieciństwa, ani żadnej świadomości historycznej, żadnej świadomości kulturowej, że nie wiemy, co właściwie myślą sobie ludzie zoperowani podobnie jak i my – o ile oczywiście w ogóle możemy się z nimi porozumieć – bo przecież ważnym elementem tożsamości zbiorowej jest język mówiony. Kim bylibyśmy, co moglibyśmy powiedzieć o sobie samych? Nic. Bylibyśmy ludźmi bez właściwości, tak zwanym “ nawozem historii”.

Wielu ludziom bycie “nawozem historii” specjalnie by się nie podobało, bo wiadomo, że bycie nawozem nie jest żadnym atrybutem zaszczytnym. Toteż jeśli nawet odrzucają te elementy zbiorowej tożsamości i ostentacyjnie nimi pogardzają, to z reguły stwarzają pozory uczestnictwa w zbiorowości szerszej. Na przykład – uważają się za europejsów. To jest snobizm raczej nadwiślański, bo z czasu pobytów we Francji nie przypominam sobie, bym spotkał kogoś, kto prezentowałby się jako “Europejczyk”. Zdecydowana większość moich rozmówców, z różnych zresztą środowisk społecznych uważała się za Francuzów. Spotkałem też jednego, który wprawdzie nie znał żadnego innego poza francuskim języka, ale który nie uważał się za Francuza, tylko – za Bretończyka. Nie spotkałem natomiast żadnego “Europejczyka”. Najwyraźniej wszyscy ci moi rozmówcy musieli uważać, że są Europejczykami dlatego, że są Francuzami, więc nie widzieli najmniejszej potrzeby afiszowania się swoją “europejskością”. Słowo “snobizm” jest zbitką dwóch łacińskich słów: sine nobilitate, co znaczy – bez szlachetności. Zwróćmy uwagę, że ci, którzy pragną by ich we własnym kraju uważano za cudzoziemców, to właśnie snobi. “O pierwszej, gdy najgwarniej, wszedł dureń do kawiarni (…) Zamówił “łisky-soda”, sepleniąc spleenowato i westchnął, myśląc: szkoda – bo tęsknił za herbatą” – opisuje takiego osobnika poeta.

W Polsce sytuacja komplikuje się dodatkowo. Od roku 1944 historyczny naród polski musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, której najtwardszym jądrem w pierwszym pokoleniu byli kryminaliści wypuszczeni z więzień we wrześniu 1939 roku. Prawie natychmiast oddali się swoim ulubionym zajęciom, tzn. bandytyzmowi. Jednak od roku 1942, kiedy w Moskwie powstał Sztab Partyzancki, do tych band zaczęli docierać skoczkowie z Rosji, którzy przedstawiali bandytom propozycję nie do odrzucenia; albo podporządkują się sowieckim dowódcom i politrukom, albo zostaną zlikwidowani. Bandy te propozycje przyjmowały tym chętniej, że wcale nie musiały porzucać dotychczasowego trybu życia, o czym świadczą choćby wytworzone przez nie same dzienniki bojowe. Czytamy w nich m.in., że w akcji bojowej zdobyto” bieliznę damską i pościelową”. Tę bieliznę damską, to oczywiście na SS-manach. Po wojnie ci “partyzanci” stanowili trzon niższego aparatu MBP, w którym nie tylko “utrwalali władzę ludową”, ale i rozmnożyli się w kolejnych generacjach tych ubeckich dynastii. Tak wytworzyła się polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza, która wprawdzie posługuje się językiem polskim, bo innego nie zna, ale z historycznym narodem polskim się nie identyfikuje. Przeciwnie – w roku 1981 wystąpiła ona zbrojnie przeciwko niepodległościowym aspiracjom historycznego narodu polskiego i gotowa wysługiwać się każdemu, kto jej obieca możliwość dalszego pasożytowania na tym historycznym narodzie.
Naród może rozwijać się normalnie w zasadzie w warunkach wolności. Wprawdzie okres rozbiorowy charakteryzuje się bezprzykładnym rozwojem narodowej kultury, ale – po pierwsze – większość ówczesnych wybitnych dzieł powstała na obczyźnie, a po drugie – w tamtym okresie kultura polska zdominowana została przez rys cierpiętniczy, którego nie spotykamy w okresie Polski mocarstwowej, za Jagiellonów, czy nawet Wazów. Ale Wolność musi być zabezpieczona Mocą, bo w przeciwnym razie albo w ogóle zanika, albo staje się swoją własną parodią. Stąd wypływa potrzeba posiadania państwa suwerennego, to znaczy – takiego które jest zdolne do samodzielnego ustanawiania własnych praw. Kiedy w roku 1977 przystępowałem do konspiracji, początkowo wydawało mi się, że najważniejsze jest odzyskanie niepodległości i wszystko będzie załatwione. Jednak któregoś dnia przyszła refleksja, że przecież ZSRR za Stalina, czy Chiny za Mao Zedonga, były państwami niewątpliwie niepodległymi – ale za żadne skarby nie chciałbym tam mieszkać. “Żyjemy tu nie czując pod stopami ziemi. Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy” – pisał Osip Mandelsztam, który za ten właśnie wiersz został zesłany na Kołymę, gdzie zresztą nie dotarł, bo umarł z wycieńczenia po drodze. Doszedłem tedy do wniosku, że niepodległość nie jest celem, że jest ona tylko środkiem gwarantującym – jak to zauważył kanclerz Jan Zamoyski – “byśmy wolności naszych zażywali”.

Niepodległość ani suwerenność nie gwarantują, że ułożymy sobie życie publiczne w sposób pod każdym względem właściwy. Gwarantują one tylko, że ułożymy je sobie po swojemu, a nie według cudzych, może nawet skądinąd słusznych rozkazów. Ale z tego wynika obowiązek, by możliwości, jakie daje niepodległość i suwerenność, odpowiednio wykorzystać, by czy to wskutek głupoty czy to wskutek lekkomyślności ani nie utracili państwa, ani nie dopuścili do tego, by stało się ono naszym ciemiężcą. Dlatego dopóki mamy państwo, dopóki mamy Polskę, trzeba o nią dbać, nawet jeśli z tych czy innych względów aktualna sytuacja nam się nie podoba. Dopóki bowiem mamy Polskę, zawsze można ją poprawić, a jeśli jej nie będzie, to już niczego nie poprawimy. A przecież – jak śpiewa “Perfect” – “chcemy być sobą”!

Stanisław Michalkiewicz