W debacie Fundacji odpowiada Maciej Miezan

Po co nam Polska, tego oczywiście nie wiadomo, ale wiadomo, po co jest Europie. Już Karol Marks – bożyszcze współczesnej lewicującej Europy – zwrócił uwagę na to, że: „Istnieje jedna tylko alternatywa dla Europy: albo azjatyckie barbarzyństwo pod przywództwem moskiewskim zaleje ją jak lawina, albo Europa musi odbudować Polskę, stawiając między sobą a Azją 20 milionów bohaterów, by zyskać na czasie dla dokonania swego społecznego odrodzenia”.

Pisząc te słowa, K. Marks miał na myśli nie tylko nasz narodowy charakter, ale przede wszystkim geografię. Tak się złożyło, że podczas tzw. fałdowań alpejskich nasz kontynent został przecięty na pół wysokimi górami. Ciągną się one od Peloponezu na południu po Zakopane na północy. Jedyne lądowe przejście z zachodu Europy na jej wschód musi się odbywać przez nizinę, na której w dziewięćdziesięciu paru procentach leży nasz kraj. Innej drogi po prostu nie ma.

Zatem nieszczęścia, które spadają na Polskę, nie są dopustem Bożym, tylko ceną, jaką płacimy za – wymuszone przez los – kontrolowanie szlaków handlowych idących z Europy do Rosji i Chin. Jak dużo towarów i surowców przemierza w obie strony tę trasę, uświadamia liczba tirów na naszych autostradach. Także rurociągi Nordstreamu leżą blisko naszego wybrzeża, a zatem i naszych baterii rakietowych, które tam się znajdują. To poniekąd tłumaczy, dlaczego wszyscy, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, starają się, żebyśmy nie mieli zbyt silnej armii i nie byli nadmiernie niezależni.
W przytoczonym wyżej cytacie K. Marks nie mówi nawet o naszej armii, tylko o masie „20 milionów bohaterów”. Dobrze zna historię. Ta cecha naszego narodu ukształtowała się już na początku XVI w., gdy w preambule sejmowej konstytucji zapisano słowa: „Nihil novi sine communi consensu”, co najprościej można przetłumaczyć: „Nic o nas bez nas”. Żaden naród na świecie nie zyskał w tych czasach takich przywilejów, ale też żadnego nie obciążano tak dużymi oczekiwaniami i kosztami, szczególnie gdy przyszło prowadzić wojny.

Ponieważ utrzymywanie regularnej i dobrze wyszkolonej armii było niezwykle drogie, a przy sąsiadach, których mieliśmy, armia ta musiałaby być ogromna, w Polsce obowiązek obrony państwa został przerzucony na obywateli. W dodatku nikt im za to nie płacił. Wręcz przeciwnie – to oni musieli ponosić koszty kampanii, a w przypadku przegranej – także jej konsekwencje. Jednak by uzyskać zgodę na takie rozwiązanie, władza musiała dać obywatelom coś w zamian – coś, czego w innych krajach by nie dostali. Były to: wolność osobista i przekonanie, że właściwie oni tu rządzą. Reszta Europejczyków mogła zaznać takich dobrodziejstw dopiero w XIX wieku.

Ukształtowany w Polsce ustrój demokracji szlacheckiej był wartością, dla której warto było się poświęcać. Tu nie tylko „szlachcic na zagrodzie równy był wojewodzie”, ale nawet mógł kandydować na króla! Tak właśnie było już podczas pierwszej wolnej elekcji w 1573 r., gdy Henryk Walezy, Iwan Groźny i Ernest Habsburg musieli konkurować o tron z niejakim Wawrzyńcem Słupskim – właścicielem małej wioski pod Inowrocławiem. Podobnych przywilejów i wolności próżno by szukać na całym globie. Na Zachodzie dopiero Wielka Rewolucja Francuska zaczęła głosić hasła bliskie naszej idei „wolni z wolnymi, równi z równymi”, zapisanej w jednym z XVI-wiecznych aktów prawa.

W XIX w. tę formułę rozszerzono o hasło walki „o wolność naszą i waszą”, przy czym początkowo dotyczyła ona chłopów i mieszczan. Konstytucja 3 Maja, insurekcja kościuszkowska i wszystkie następne powstania, choć robione przez szlachtę, miały na sztandarach hasła równości i sprawiedliwości społecznej dla wszystkich. Dzięki temu osiągnięto dość niezwykły i unikalny efekt – polskie społeczeństwo utworzyło się nie przez jakąś walkę klas czy antagonizmy społeczne, tylko przez zbiorowe przyjęcie w szeregi szlachty całego narodu. Widać to dobrze, gdy prześledzi się choćby polskie hymny. Liczba mnoga nie jest tu przypadkowa, bo do zaszczytnego miana hymnu pretendowały trzy pieśni: „Mazurek Dąbrowskiego”, „Rota” i „Marsz Pierwszej Brygady”. Którejkolwiek z nich by nie analizować, w każdej odnajdzie się swoisty katalog powinności polskiego szlachcica. Hymny innych narodów mówią o wielkości i trwaniu, są opisem krajobrazu, pochwałą siły mężczyzn i urody kobiet. U nas – inaczej. Polak ma być jak Czarniecki, wzorować się na cesarzu Bonapartem, wzruszać się, gdy nasi biją w tarabany i odbierać szablą to, co nam zabrano. „Rota” przypomina o obowiązkach „królewskiego szczepu Piastowego” („…pójdziem, gdy zabrzmi złoty róg”), a „Marsz Pierwszej Brygady” każe rzucać „swój los na stos”. Polacy nie boją się walczyć. Historia i położenie geograficzne uczyniły z nas naród bohaterów. Czy taki model społeczny jest odpowiednio „nowoczesny” dla współczesnej Europy? Teoretycznie nie, ale w praktyce – no, cóż. W czasach, gdy Ameryka traci swój prestiż, Chiny wyrastają na globalną potęgę, w Turcji odradza się sułtanat, a Władimir Putin ściąga czołgi na zewnętrzną granicę Unii i blokuje dostawy gazu, myśl, że na tym świecie istnieją Polacy, jest krzepiąca. Dziś już nie 20, ale 38 mln bohaterów może dać w razie czego zinfantylizowanej Europie czas na „społeczne odrodzenie”.

Aż się prosi, żeby tym wszystkim, którzy chcą odrzucić polskość i marzą o roztopieniu się w europejskim amalgamacie, przytoczyć kolejną refleksję ich duchowego mistrza, Karola Marksa. A brzmi ona tak (cytat dokładny): Nie brak ludzi naiwnych, którzy sądzą, że dziś wszystko się zmieniło, że Polska przestała być „potrzebnym narodem”, jak napisał pewien Francuz, i pozostała tylko sentymentalnym wspomnieniem, a sentymenty i wspomnienia nie są notowane na giełdzie. Ale cóż się właściwie zmieniło? Czy zmniejszyło się niebezpieczeństwo? Nie. Tylko ślepota intelektualna klas rządzących w Europie doszła do swego zenitu. Polityka Rosji jest niezmienna, co przyznał oficjalny historyk moskiewski Karamzin. Jej metody, jej taktyka czy manewrowanie mogą się zmieniać, ale gwiazda polarna tej polityki – opanowanie świata – jest gwiazdą stałą.

Zadziwiające? A jednak!
Znając zatem odpowiedź na pytanie, po co Polska Europie, spróbujmy jeszcze pochylić się nad problemem: po co nam? Odpowiedź, wcale przecież nietrudna, wręcz oczywista, nie jest bynajmniej prosta do zwerbalizowania. Nie jest, bo kryje się bardziej w sercu niż w intelekcie, lepszy byłby tu język poezji.

Po co nam Polska? Po to samo, po co dom – owo jedyne miejsce w kosmosie, w którym człowiek ma poczucie, że jest u siebie, bezpieczny i swobodny, wśród swoich i dla swoich. Miejsce, którego reguły, znane od pokoleń, uznaje za swoje, a więc wie, jak postępować, żeby życie przeżyć godnie i szczęśliwie. Zapewne da się egzystować bez korzeni i tożsamości, ale potrzeba wspólnotowości jest silna w każdym z nas, a naród to wspólnota naturalna, rozpoznana i sprawdzona w bojach. Opoka w świecie chaosu (zwłaszcza teraz, w dobie zmierzchu cywilizacji łacińskiej, gdy rozpadają się dawne systemy wartości i moralny ład).

Poza tym – to dom wielkiej urody i szczodrości natury. Jest tu wszystko – od wysokich gór, poprzez lasy, równiny, jeziora, po morskie wybrzeże. Polska ma pod dostatkiem żyznych pól, słodkiej wody w rzekach i złóż mineralnych. Przez dużą część swojej historii była krajem dobrobytu, spichlerzem Europy, zapewniającym swoim obywatelom dostatek i możliwości rozwoju. Jest to też dom niezwykle ciekawy i barwny kulturowo. Przez wieki na naszych ziemiach współistniały różne religie oraz mieszały się wpływy kultury niemieckiej i niderlandzkiej z wpływami włoskimi, francuskimi, a przede wszystkim z ruskimi czy orientalnymi. Najmniej oczywiste są te ostatnie, ale w dobie oskarżania nas o islamofobię warto przypomnieć, że polska szlachta całymi garściami czerpała z kultury tureckiej. Widać to nie tylko w sarmackich strojach, w kształcie polskiej szabli, ale przede wszystkim w języku (takie słowa jak: baran, baca, torba, kiecka, filiżanka, ułan a nawet papucie są pochodzenia tureckiego; słownik zapożyczeń z języka arabskiego liczy sobie 560 stron!).

Zarzucanie polskim patriotom ksenofobii, przekonywanie ich, że powinni „ubogacać” się obcymi ideami i kulturami, jest pozbawione sensu. Bo myśmy to robili od wieków. I robimy ciągle – to nasze kulturowe DNA, jeden z komponentów naszej polskości. Zawdzięczamy to naszemu położeniu na Ziemi, które powoduje, że dla Wschodu jesteśmy Zachodem, a dla Zachodu Wschodem. Warto być Polakiem i mieszkać tu, gdzie mieszkamy. Przez nasz kraj przemieszczają się idee i rozmaite dobra w jedną i drugą stronę kontynentu. Jeśli porównać te dwie części Europy do płuc, Polska jest czymś w rodzaju tchawicy, która dostarcza tlenu. Tchawicę można ścisnąć. Można ją też obejść jakąś igelitową rurką. Ale zawsze lepiej jest oddychać w sposób naturalny. Właśnie po to potrzebna jest Polska – nam i Europie.

Maciej Miezian