W debacie Fundacji odpowiada Krzysztof Janicki

Oto jedno z najważniejszych pytań, na które odpowiedź, niestety, gdzieś się zapodziała, bo jak twierdzą historycy, dotąd nie odnaleziono najbardziej istotnej części Kroniki Wincentego Kadłubka, w której jest o tym mowa. Z późniejszych źródeł wiadomo, że Kadłubek dysponował wiedzą o sugestiach doradców Mieszka I i jego decyzjach zawierających wyjaśnienie, czym dokładnie kierował się ten władca, kiedy tworzył państwo – co do dziś poniektórzy mają mu za złe. My bez tych informacji jesteśmy skazani jedynie na domysły lub całkiem bezradni, jak to ilustrują fragmenty naszych dziejów (zdrady przedrozbiorowe), szczególnie tych z ostatnich lat (zdrady przedrozbiorowe).

Odmiennie to wygląda w innych krajach. Niemcy na przykład z całą pewnością znają odpowiedź na takie pytanie dotyczące ich kraju – o czym świadczy to, że nikomu z nich nie przychodzi do głowy, aby je zadać – czemu, jak się zdaje, zawdzięczają również wiedzę dotyczącą tej samej kwestii w wypadku Polski. Warum brauchen wir Polen? Jeśli kiedykolwiek w tym języku zabrzmi to pytanie, można być niemal pewnym, że zostanie postawione raczej przez kogoś z Polski (i być może dlatego najpierw należałoby ustalić, kim jesteśmy MY).

Skąd się biorą te różnice między naszymi narodami w postrzeganiu własnej państwowości, trudno zawyrokować, ale można przyjąć, że z łatwością by się zatarły, gdyby w Polsce zapanował przynajmniej w połowie taki nacjonalizm, jaki jest w Niemczech. Niemcy wprawdzie kurtuazyjnie przekonują nas, że nie jest u nas tak źle z tym nacjonalizmem, a nawet wyjątkowo dobrze, że właściwie to my przodujemy pod tym względem i nasz nacjonalizm jest, że ho, ho! Gdybyż to była prawda… Nie tylko nie musielibyśmy nerwowo szperać w Kadłubkowych kronikach, ale też moglibyśmy dzbanami spijać ambrozję dobrobytu w naszej arkadii, a Niemcom zarzucać nacjonalizm. Jak dotąd jest akurat odwrotnie.

Tymczasem z drugiej strony… „Po co nam Polska?” – czy to nie nazbyt emfatyczne pytanie? Nie można skromniej, małymi kroczkami? Stawiając na przykład pytania: po co nam LOT? Po co nam stocznie, kopalnie, wielkie lotnisko w sercu kraju czy produkcja naftaliny? Tak jest łatwiej. Przecież coraz częściej słychać, że po nic nam to wszystko, skoro znajdujemy takie rzeczy w Niemczech (aczkolwiek co do środków na mole, to nie ma całkowitej pewności). Do tego, „po co nam Polska”, dojdziemy stopniowo, kiedy już mało kto będzie miał wątpliwości, że do czegokolwiek jest nam potrzebna. Po drodze jeszcze tylko zmienimy złotówkę na markę, którą oczywiście, jak wszyscy, będziemy z przekonaniem nazywać euro, i już. Trzeba jeszcze trochę czasu, odrobiny cierpliwości i, wstyd powiedzieć, wiary.

Jednakże z drugiej strony… Może należy postawić pytanie trochę inne. Na przykład: „Po co nam wspólnota narodowa?”. W czasach zaborów nie było Polski, ale byli Polacy – rosną obawy, że obecnie grozi nam sytuacja, kiedy będzie można powiedzieć, że Polska jest, ale Polaków nie ma. Cóż zatem robić, przyjmując, że robić coś w ogóle należy, poza tylko zbożnym pisaniem tekstów na ten temat albo ich czytaniem?

Historia uczy, że nasz naród jest w stanie bronić swojego niepodległego bytu, przede wszystkim mocno opierając się na katolicyzmie. (Choć są osoby, które na sam dźwięk słowa „katolicki” dzwonią pod 112). Wiara i obyczaje katolickie są tym duchem narodu, bez którego Polska zanika, a polskość przestaje istnieć. Trafnie oddaje to myśl, że jako Polacy dobrze rozumiemy, że religia i wiara przynoszą człowiekowi wolność i wiedzę, których pozbawieni są ludzie niewierzący*. I być może właśnie to powoduje, że wbrew tysiąckrotnie, nieomylnie i nieodwracalnie udowodnionym zapewnieniom, płynącym z głębi serca i za nie chwytającym świadectwom, porękom i rękojmiom, potwierdzonym przez liczne kosmiczne cywilizacje, należymy do najbardziej tolerancyjnych nacji. Przywiązanie do wartości chrześcijańskich, do naszej europejskiej cywilizacji, do jej kultury, do jej etyki i wreszcie prawa, wyrosłe na tym gruncie, jak i wszelkie tradycje z tym związane, to wszystko jest ostoją naszej tożsamości i naszej dumy wobec świata. O tym jednakże został już zawczasu poinformowany Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej – kto wie, czy nie przez wtyczkę 112 – który natychmiast wszczął odpowiednie procedury, aby temu zaradzić. Głębokim wyrazem tej troski jest zakaz rozwoju energetyki atomowej w naszym kraju, a także wszelkiej energetyki, oraz dyrektywa zabraniająca przyozdabiania cekinami kurczaków. Panuje przekonanie, że Polska jest w stanie spełnić tylko te dwie pierwsze dyspozycje. Nawiasem mówiąc, Komisja Europejska w ramach polityki spójności (albo dowolnie innej) grozi nałożeniem wysokich kar dla każdego, kto na hasło „Unia” nie zacznie lewitować z okrzykiem „über alles!”, chyba że raz na zawsze wyrzeknie się wywrotowych idei i codziennie przeliteruje słowo schnitzel*. Taka postawa będzie oznaką dochowania wierności „europejskim wartościom”, których porywająca apologia jest szczególnie natchnionym ucieleśnieniem największych dokonań światowej burleski.

Słowa wytrychy, prowadzące nas do tego europejskiego raju, to: „postęp” i „nowoczesność”, jakkolwiek równie dobrze mogłyby tu się sprawdzić całkiem inne hasła, na przykład „melonik” i „sadzawka”, jeśli tylko dałoby się nakłonić obywateli, aby w nie uwierzyli, co jest równie łatwe, jak zrobienie ze Stalina „chorążego pokoju”, z Polski „socjalistycznej ojczyzny”, a z zająca „pasztetu” (pasztetu). (Na marginesie – ten, który pierwszy użył „socjalistycznej ojczyzny”, miał zadatki na całkiem niezłego poetę, a przynajmniej na I Sekretarza KC PZPR). Niemniej jednak to „postęp” i „nowoczesność” znalazły sobie uznanie wśród sfer pragnących ulepić nowego człowieka na swój obraz i swoje podobieństwo, co nie od razu oznacza, że musi on przyozdabiać swoje usta żarzącym się gurkha black dragonem, czy popisywać się przed kolegami dopiero co kupionym pełnomorskim jachtem wraz z wyspą i dołączonym kompletem hawajskich koszul. Takie rzeczy są zarezerwowane tylko dla tych, którzy ulepili tych, co teraz lepią. Zatem niech to raczej będzie skromny człowiek, dla którego tramwaj jest zazwyczaj wystarczająco drogim środkiem transportu, aczkolwiek dopuszczalne są wersje zamożności pozwalające na zakup jakiegoś niekoniecznie najtańszego modelu bmw lub volkswagena, najchętniej za kredyt w Deutsche Banku.

Dosłownie te same słowa: „postęp” i „nowoczesność” prały mózgi w czasach PRL, co łatwo można sobie przypomnieć, oglądając filmy Polskiej Kroniki Filmowej z tamtych lat. Przy okazji takich masochistycznych seansów da się rozpoznać niektóre twarze ówczesnych pezetpeerowskich prominentów, przemianowanych dziś na wybitnych europosłów – powtarzających bez żenady, czyli w pełni profesjonalnie, ten sam numer (znów usiłują przekonywać, że jesteśmy ciemni i zacofani, i to nawet tym razem bardziej, czego po dekadach ich rządów wykluczyć nie można). Można za to być pewnym, że te same osoby, które tak dzielnie, do końca trwały w swoim przywiązaniu do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej u kremlowskich przywódców na ordynansach, po ustrojowych przemianach z jakże heroiczną odwagą zmieniając front w dążeniu do służby innemu panu, natychmiast znów przeorientowałyby poglądy, gdyby tylko zmieniły się okoliczności.

Z doświadczenia wiadomo, że ludziom zwykle da się wmówić wszystko i nigdy nie zabraknie dających wiarę na przykład w to, że na Marsie żyją pięcioosobowe trojaczki zajmujące się przewidywaniem notowań WIG20, a w wolnych chwilach także pogody na stylowej planecie wielkości kurzajki. Wszystkich, którzy w to nie wierzą, trojaczki nazywają zacofanymi antyglobalistami, bezrozumnymi fundamentalistami, fanatycznymi obskurantami o totalitarnych gębach wykrzywionych nienawiścią do wszystkiego, co nieznane, odmienne, ładniejsze, mądrzejsze i urozmaicone płciowo – jednym słowem, są głupimi ćwokami. Ale chyba nie należy zanadto się dziwić, że mogą być przyjmowane za prawdę takie bezsensy, skoro znajdują się wierzący w to, że Ziemia jest płaska, albo że w Unii Europejskiej panuje demokracja – choć istnienie niewypukłej Ziemi w tym zestawieniu wydaje się jakby nieco bardziej prawdopodobne.

Znaczny udział w różnych przepełnionych swoistymi aktami wiary adoracjach mają media, najczęściej z wielką żarliwością zwane „niezależnymi”, a co do których już w XIX wieku zauważono, że nie istnieją. Wszystkie bowiem ówczesne gazety okazywały się zależne, co bez trudu stwierdzono, a czemu ze świętym oburzeniem natychmiast „niezależne gazety” zaprzeczyły. Od tego czasu, dzięki radiu, telewizji i Internetowi, „niezależność” bardzo się rozrosła, znacznie poszerzając grono medialnych wyznawców. Dlatego uruchamiając dziś jakiś odbiornik podający kolejną porcję agencyjnych wierzeń, coraz trudniej jest nie przyklęknąć na jedno kolano, co odnosi się tylko do nielicznych, bo większość leży plackiem. Pojawiły się już zakłady, czy papież rzeczywiście jest skłonny dać posłuch tym wszystkim nieborakom, którym doskwiera (utożsamiane głównie z telewizją) określenie „złoty cielec”, i zakazać wspominania tego przedmiotu w wydarzeniach z Księgi Wyjścia w trakcie liturgii, ewentualnie zastąpić go zwrotem „postęp i nowoczesność”. Tak zwany przekaz medialny, sądząc po liczbie wiernych, jest dziś największą religią świata, wraz z konsekwencją nieprzyjaznych postaw czcicieli jego różnych obrządków, zarzucających sobie wzajemnie bałwochwalstwo. Gdy wsłuchać się w wypowiedzi fanatyków medialnego kultu, trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że większość z nich doznała licznych objawień. A gdyby przywołać stare sformułowanie „opium dla ludu”, nieuchronnie prowadziłoby to do spostrzeżenia, że przeważająca część z nich jest zdrowo naćpana.

Jednak to dzięki „niezależnym mediom” dowiadujemy się, że mniej więcej od paleolitu, przez Sumerów, starożytny Egipt, Grecję, Imperium Rzymskie, średniowiecze, renesans, aż po zindustrializowaną współczesność, ludzkość tkwiła w błogim, ale beznadziejnie błędnym i prymitywnym przekonaniu, że są dwie płcie. Dopiero ostatnimi czasy ktoś zauważył, że jest ich znacznie więcej. Odkrycie spowodowało pewne perturbacje w przyznaniu za nie Nagrody Nobla, ponieważ nie ustalono jeszcze płci odkrywcy (i nazwiska), co ma nastąpić dopiero po zweryfikowaniu, jakimi płciami cieszyli się poprzedni laureaci. Przy tej okazji już wstępne analizy wskazują, że wśród noblistów było znacznie więcej mężczyzn niż dotąd sądzono. Sprawa nie ruszy jednak z miejsca, dopóki nie ustaną kłótnie w Komitecie Noblowskim o rozpoznanie płci jego członków.

Pomysłowość w tworzeniu, zmienianiu, deformowaniu pojęć – i nadawaniu im tak różnych sensów, że nie można być pewnym, czy przypadkiem „polityka” nie jest już jakąś odmianą ondulacji (albo odwrotnie), „cudzołóstwo” przewracaniem oczami, a „geszeft” pozostaje bez zmian – wydaje się nie mieć ograniczeń. (Nie zapadła jeszcze decyzja, czy określenie „praworządność” zastąpi parasolki do drinków, czy też będzie oznaczało masowe rozstrzeliwania). Ta inwencja przeważnie zaczyna się od mądrych dociekań najtęższych myślicieli albo przypadkowej wymiany zdań dwóch zdunów. Kończy się zaś – co najmniej podbiciem komuś oka. Do klasycznych objawów takich szykownych frazeologii zaliczyć trzeba, niepozbawione swoistego uroku, sformułowanie „demokracja socjalistyczna”. Do dziś nie wiadomo, co to właściwie oznaczało poza ogólnym zamordyzmem, szczególnie wobec ludu, czyli demosu. Innym przykładem, noszącym wręcz znamiona apoteozy, jest zwrot „demokracja liberalna”, który pojawia się zwykle, gdy pada nazwisko: John Locke, Leszek Balcerowicz, George W. Bush junior czy Jędruś Szczyrbuś senior – paradoksalnie, mający więcej wspólnego z socjalizmem niż z liberalizmem, chociaż toczą się spory, czy socjalizm na pewno zaistniał, a jeśli tak, to jaką przybrał postać i czy nie był nią przypadkiem przebrany za pierwszomajowy pochód piechur testujący serum na żylaki. Swoją drogą, samo wyrażenie „liberalny” ma już teraz inne znaczenie i nie odnosi się do „liberalny”, tylko do liberalny lub LIBERALNY, albo „bogać tam!”.

***

Tymczasem dochodzą sensacyjne wieści – poszukiwany fragment pism Wincentego Kadłubka właśnie odnaleziono w Neubrandenburgu. W pewną rozterkę wprawia jednak to, że odkryta historiografia została zapisana w nieskazitelnym Hochdeutsch i jest w niej mowa o grzesznej postawie osób niewspierających „mniejszości seksualnych”, przeplatana licznymi wzmiankami o mechanizmach warunkowości. Rosnące wątpliwości dotyczące wiarygodności dokumentu spotęgowało pojawienie się w tekście słowa „Gazprom”.

To wydarzenie powinno nas, bez oglądania się na stare dzieje, sprowokować do samodzielnego sformułowania własnej myśli. A zatem: po co nam Polska…? Po to, abyśmy mogli udzielić trafnej odpowiedzi na to pytanie.

Krzysztof Janicki

______________________
* Richard Boucetonick, Why don’t I savvy all this bloody Christianity [Dlaczego nie mogę zrozumieć chrześcijańskiej aksjologii], Holter Dura Lex Press.
** Manfred Wernitz, Heinrich Jaworek, Aufgeklärter vorbild unsere hegemonie [Światły przykład naszej hegemonii], Holter Dura Lex Press.