W debacie Fundacji odpowiada dr hab. Stefan Płażek

Już samo postawienie tego pytania świadczy, że czasy bardzo się zmieniły. Publiczne sformułowanie go nawet jeszcze w czasach PRL było raczej nie do pomyślenia. Zaś obecnie – idę sobie przez miasto i na wielu płotach widzę plakat Gazety Wyborczej „Mieszkam w Krakowie – żyję w Europie”. Czyli – słowa „Polska” czy „w Polsce” stają się zbyteczne. Ludziom stawiającym sprawę w ten sposób Polska jest po nic. Dziś za niewłaściwe uchodziły by pytania inne (i nic to, że logicznie uzasadnione) – np. dlaczego Trybunał Stanu jest w naszym kraju trupem. Skoro zaś obecnie już może się to tytułowe pytanie pomieścić Polakom w głowie, można i należy podjąć próbę odpowiedzi.

Wpierw należało by je rozłożyć na trzy składowe. Pierwsze – jaka Polska? Jako pojęcie o określonych cechach? A jeśli tak – to jakich? Czy może jako byt realny? A jeśli tak – to czy jako suwerenny organizm państwowy, czy też podmiot bez pełni tych cech, byle tylko semantycznie tak określony? To pytanie zadał Juliusz Słowacki w znanym wierszu i też pozostawił je bez odpowiedzi, jednak uczulając nas na jego wagę. Skoro jednak pada w niniejszej dyskusji pytanie o potrzebność („po co?”) to chyba nie zrobimy błędu przyjąwszy założenie, że chodzi o byt realny, o cechach w pełni suwerennego podmiotu państwowego. Raczej bowiem nie dyskutuje się o celowości istnienia pojęć jedynie idealnych.

Pytania są jednak dalsze – jakim „nam”? Ogółowi obywateli? Czy może częściom tego ogółu, mającym określone pogląd polityczne? Albo może szerzej – nam, mieszkańcom naszego kontynentu?
Co z kolei wiąże się z kolejnym aspektem pytania – czy aby po to samo? Bowiem, jak zauważył Stanisław Jerzy Lec – „Koniom i zakochanym inaczej pachnie siano”. Jeśli chodzi o ten aspekt pytania, trudno już czynić jakoweś wstępne ograniczniki, skoro realnie istnieją różne zbiorowości o kompetencjach w jakimś stopniu sprawczych wobec naszego bytu państwowego, a o różnych w tym względzie interesach.

A więc najpierw – po co Polska ogółowi jej obywateli? Odpowiedź na to pytanie, udzielona przez Jana Zamoyskiego (cyt. Za Stanisławem Michalkiewiczem) pozostaje niezmiennie trafna: „Iżbyśmy praw naszych zażywać mogli”. Wyłącznym gwarantem pełni praw obywateli jest posiadanie własnego państwa, nic innego nie wymyślono. Obecnie śnione przez wielu euroentuzjastów scedowanie kompetencji suwerennego państwa na instytucje unijne w krótkim czasie rozpoczęło by degradację owych praw, których obecnie zażywamy, z wielu niezależnych od siebie powodów. Po pierwsze dlatego, iż nie istnieje powszechna a przy tym szczera wola innych państw unijnych w tym zakresie. Po drugie dlatego, iż nie jest wypracowany ( i nie wiadomo czy w ogóle byłby możliwy do wypracowania) idealny model koegzystencji hipotetycznych zdeetatyzowanych społeczeństw niczym w raju gdzie jagnię spoczywało by bezpiecznie z lwem pospołu. Po trzecie, nie istnieje struktura organizacyjna, która gwarantowała by udźwignięcie realizacji i utrzymania owego modelu, gdyby nawet on zaistniał. Przeciwnie, zasób osobowy obecnych struktur unijnych wydaje się zbiorowiskiem jeszcze gorszych łapserdaków i dyletantów niż ci krajowi. A wielu z nich posiada u swych społeczeństw status osób o wyczerpanym potencjale, nieudaczników czy nawet wręcz wyrzutków. Osobom tym wręcz nie wolno niczyich losów powierzać. I wreszcie najważniejsze – nie istnieje żadne aksjologiczne spoiwo pozwalające samoistnie trzymać w kupie zróżnicowane grupy społeczne i narodowe. To w dotychczasowej historii udawało się jedynie na poziomie państwowym, jak w przypadku Szwajcarii, Belgii czy choćby USA, albowiem te społeczności zdołały wykształcić dostateczną pulę wspólnych wartości , wierność którym pozwala im na pomyślną egzystencję. I bynajmniej nie były to wartości tego rodzaju, jak obecnie deifikowany promiskuityzm czy konsumpcjonizm.

Jednostronne rozbrojenie się z własnego państwa lub z jego suwerenności pozwalającej na skuteczną dbałość o kondycję społeczeństwa zgotowało by nam w krótkim czasie los Serbołużyczan, których ostatki właśnie wymierają przy wszystkich prawnych państwowych i międzynarodowych gwarancjach ich istnienia. Dlatego w interesie Polaków i wszystkich innych nacji leży posiadanie własnych, dostatecznie suwerennych organizmów państwowych. W interesie rozumianym jako utrzymanie własnej narodowości, kultury i wszelkich ich atrybutów. Jak to bowiem ujął Paweł Jasienica w dziele „Rzeczpospolita Obojga Narodów”, to nie naród tworzy państwo. To państwo tworzy naród.

Jednak ta obiektywna i bezdyskusyjna korzyść z istnienia własnego państwa jako jedynego instrumentu broniącego przed zepchnięciem obywateli do roli helotów na własnym terytorium nie stanowi bynajmniej pewnej gwarancji, iż państwo to będzie miało zatem w swych obywatelach dostatecznego sprzymierzeńca. Ludzie ani społeczeństwa nieczęsto działają racjonalnie, nie mówiąc już nawet o tym, iż nie wszyscy działają w dobrej wierze. Wspieranie swej państwowości odznacza konieczność dokonywania czynów, a przynajmniej pielęgnowania postaw indywidualnego altruizmu. Tymczasem samo istnienie państwa stwarza pokusę postaw odwrotnych, pasożytniczych wobec niego. Oczywiście każdy organizm państwowy dźwiga pulę pasożytów tak indywidualnych jak i zinstytucjonalizowanych, niekoniecznie nawet życzących mu źle, a jedynie tłumiących w sobie refleksję iż ciężar ten może stać się w którymś momencie niebezpieczny. Jednym z groźnych przejawów takiego pasożytnictwa jest brak działań (poza deklaracjami w okresach kampanii wyborczych) w kierunku powściągnięcia rozrostu wydatków budżetowych na obsługę coraz to pokaźniejszego aparatu publicznego. To zaniechanie jest widomym przejawem tego, iż dla znaczącej części obywateli państwowość polska istnieje wyłącznie jako rezerwuar profitów materialnych. Nie skończy się to dobrze, o czym uczą przykłady Grecji czy Portoryko, którego budżet zbankrutował w momencie, gdy wskaźnik zatrudnienia w administracji publicznej osiągnął 20% pracujących. A to tylko jedno z terminalnych zagrożeń, przeciwko którym nie opracowuje się remediów. Miałem przed laty zaszczyt być w przyjaźni ze śp. Doktorem Andrzejem Bączkowskim, zmarłym na posterunku Ministra Pracy. Andrzej do końca powtarzał wszystkim naokoło politykom z prawa i z lewa (a był to czas najintensywniejszej prywatyzacji majątku narodowego) iżby nie rozgrabiali wszystkiego do dna, należy bowiem utworzyć choćby skromny odpis na odbudowanie ukradzionego przez komunistów funduszu rezerwy ZUS, bo innego majątku już nie mamy a idzie kryzys demograficzny i nie będzie można bez końca finansować wypłat świadczeń wyłącznie z bezpośrednich wpłat składek. Nikt go nie posłuchał, środki z prywatyzacji roztrwoniono do cna a ZUS jest w efekcie (bez swej winy ale to żadna pociecha) piramidą finansowa, o nieznanej jedynie dacie krachu. Jest to niestety jeden z wielu przykładów na to, że państwo polskie nie posiada dostatecznych sprzymierzeńców dla swej pomyślności ani w swych strukturach, ani u poczesnej części swych obywateli, dla których zatem istnieje tylko jako koryto. Innym terminalnym zagrożeniem jest postępująca degradacja systemu oświaty: jako nauczyciel akademicki nie mogę nie widzieć, że studiująca młodzież posiada z rocznika na rocznik coraz mniejszą wiedzę ogólną. Wiąże się z tym ogromna zapaść czytelnictwa, które od początku wieku zmniejszyło się dziesięciokrotnie i nadal maleje (w sąsiednich Czechach czy Niemczech jest czterokrotnie wyższe), a co jest zagrożeniem przyszłości bytu narodu i państwa gorszym niż np. Covid. Co piąty dorosły Polak nie posiada przy tym umiejętności czytania ze zrozumieniem , czyli innymi słowy mamy z powrotem 20-procentowy analfabetyzm. To wszystko są oficjalne dane. A reakcje praktycznie żadne.

Nie mamy zatem pewności ani co do horyzontu czasowego bytu naszego państwa ani co do tego, czy nie przekształci się ono w coś na kształt Królestwa Galicji i Lodomerii (które na marginesie posiada zadziwiająco pozytywne konotacje u części społeczeństwa, zwłaszcza jeśli pradziadziuś był na ck posadzie albo na arendzie). Że nie są to zagrożenia nierealne, uczą mnie wizyty na Ukrainie. Choć formalnie suwerenna, staje się ona sukcesywnie kolonią czy kondominium stu kilkudziesięciu udziałowców, których często łączy z nią jedynie nazwisko wywodzące się od nazwy któregoś z lokalnych miast (np. Kołomyi). Mogli zaś Ukraińcy tego losu cudzych wyrobników we własnym kraju uniknąć, poprzez powściągnięcie zawleczonej przez sowietów korupcji i pogardy dla prawa. Jest to dla nas ważna przestroga.

Jak zatem zawsze dotąd w naszej historii, nadzieja leży w tej części naszego społeczeństwa, któremu Polska potrzebna jest po prostu jako obiekt miłości, jako wartość droga niczym rodzina. Którzy obowiązek dbałości o nią wywodzą nie z materialnej kalkulacji, a z pamięci na to, iż – używając słów Św. Pawła – „Za wielką cenę zostaliśmy nabyci”. Jest to dość trywialne stwierdzenie. Niemniej prawdziwe. Obecny kryzys na białoruskiej granicy ujawnia pocieszającą okoliczność , iż w trwającym obecnie konflikcie światopoglądowym pomiędzy zwolennikami kultu przodków a zwolennikami kultu zadków ciągle jeszcze znacznie przeważają ci pierwsi.

Czy Polska jest potrzebna społeczności międzynarodowej? Oczywiście nie brak jest przykładów państw, które czy to za niepomyślną koleją losów czy z winy własnych rządzących zniknęły z kart historii i nie zostało po nich dymu ani popiołu. Jednak rzadko kiedy takie upadki dzieją się bez reperkusji szerszych. Dowodzą tego choćby do dziś trwające napięcia na Bliskim Wschodzie, w Afryce czy na Bałkanach po katastrofie – sto lat temu – sułtanatu tureckiego lub pół wieku temu imperium brytyjskiego. Polska jest organizmem zbyt dużym, by została połknięta w pojedynkę przez kogokolwiek z potencjalnych biesiadników. Oczywiście zawsze może dojść do ich zmowy jak ostatnio w 1939 r, ale też i możliwości połykania maleją, w sensie gotowości do aneksji terytorialnych, siłowych. Co stwarza nam jakieś tam perspektywy mimo tradycyjnie beznadziejnej polityki zagranicznej i tradycyjnej lichości techniczno – militarnej. A co niemniej istotne, katastrofa którejś z państwowości kontynentu była by zbyt dobitnym przejawem bankructwa zasadności istnienia UE i zbyt dużym ryzykiem dalszego ciągu. Dlatego bez obaw funkcjonują nawet takie dziwotwory jak Kosowo czy Naddniestrze.

I dlatego sądzę, że w jakimś sensie Polska jako byt jako tako funkcjonujący jest potrzebna także komu innemu niż Polacy.

Stefan Płażek, 4 grudnia 2021 r.