Niech już najprędzej pierwsze bomby spadną
Cz. Miłosz
Deklarowany pesymizm zawsze wydawał mi się czymś teatralnym i niepoważnym: te wszystkie kiry kieszonkowych kassandr deklarujących „brak złudzeń” jeśli idzie o Polskę, Unię, upadek Stanów, upadek Zachodu, upadek nowożytnej koncepcji człowieka, odradzanie się potęgi Rosji, Chin i Trzeciego Świata in corpore — toż to kostiumy, których miejsce jest na balu przebierańców II roku politologii, ale ich właściciele z niepojętych powodów postanowili w nich robić kariery. Jestem więc mocno zakłopotany, samemu uderzając w podobne tony — a jednak w obecnej sytuacji („habitusie”, jak napisałby pewnie Bartłomiej Sienkiewicz, by dać czytelnikom do zrozumienia, że przeczytał Bourdieu) nie widzę niemal żadnych szans na trwałe zbudowanie zgody społecznej o naprawdę szerokich podstawach.
Nie ma na to szans, w moim przekonaniu, przede wszystkim dlatego, że obecny spór zawiera w sobie in nuce wiele dawnych, często w ogóle niewyartykułowanych, linii podziału i zasadniczych konfliktów ideowych. Wielu szeregowych uczestników obecnych polemik sądzi pewnie, że spiera się o stosunek do 500+, personalia nowej ekipy, skalę zwolnień starej, szydzi z kiksów jednego lub drugiego prezydenta RP. Tymczasem nieuświadamiane rozbieżności poglądów dotyczą interpretacji dorobku i zwrotów dziejów Polski nie tylko, co oczywiste, po roku 1989, lecz co najmniej 1945. Mówisz „Lis” — a myślisz, okazuje się, o łowach w Panu Tadeuszu i modernizacyjnym pamflecie Jana Sowy. W cieniu sporów o obsadę stanowisk speakerów radiowych toczą się niewymówione spory deontologiczne, etyczne, metafizyczne: to prawdziwa „culture war”, którą napędzić może wszystko, od opublikowanego w gazecie dowcipu rysunkowego po kazanie — i gdzie nie sposób wyobrazić sobie kompromisu.
Wyobraźmy sobie jednak, w trybie eksperymentu myślowego, powstanie swego rodzaju „komisji pojednania”, do której zgodzą się wejść zarówno zagończycy, jak potentaci medialni, by wypracować reguły kruchej zgody. Powiedzmy, że udało się wypracować straszliwie wyjaławiający debatę publiczną „katalog tematów zakazanych”. Takie sytuacje zdarzały się przed pół wiekiem, przynajmniej w wyidealizowanych romansach politycznych: grono wydawców głównych gazet zgadza się nie ujawniać faktu kompromitującego następcę tronu. Dlaczego jednak zakaz taki miałby uszanować legion blogerów, których nadzieją jest publicity?
Historia podsuwa nam liczne przykłady konfliktów nie tyle może zakończonych pojednaniem, co zwietrzałych, zamkniętych w kawernie swojej epoki (jak bratobójcza rywalizacja „Białych” i „Czerwonych”), choć potencjalnie zjadliwych (jak napięcie Północ-Południe, odżywające przy okazji różnych podziałów w USA). Konflikty te przesuwały się na drugi plan w chwili, gdy do głosu dochodziły nowe wyzwania i zagrożenia. Strach pomyśleć — stąd mój pesymizm — jak poważne musiałby to być zagrożenia, by pozwoliły nam przybliżyć się do stanu zgody społecznej.