Kilka uwag o tym jak Amerykanie rozwiązują spory polityczne.
W USA spory polityczne rozwiązują się same — to jest oczywiście żart, ale jest w nim źdźbło prawdy.
Kultura białej amerykańskiej elity jest głęboko osadzona w kupieckiej mentalności — prezydent Calvin Coolidge powiedział, „the chief business of the American people is business (w wolnym tłumaczeniu: naczelnym interesem Amerykanów jest robienie interesów)”. Do robienia interesów konieczny jest kontrahent, co więcej, zawarcie umowy handlowej wymaga czynienia ustępstw, bo rzadko zdarza się, że pierwsza oferta jest przyjęta. Zatem, naturalną postawą Amerykanów jest poszukiwanie partnera do robienia interesów i gotowość do kompromisu. Co więcej, w świecie interesów bywa i tak, że kto z kim dziś ostro konkuruje, jutro może okazać się cennym sprzymierzeńcem, stąd też w USA spory na ogół nie mają charakteru walki na śmierć i życie.
Wbrew opinii uformowanej przez amerykańskie kino („westerny”) w USA raczej unika się sporów i walki. Tutaj, jeśli tylko jest to możliwe, potencjalnym przeciwnikom schodzi się z drogi uważając, że ten kto dziś stwarza mi jakieś kłopoty zapewne kiedyś znajdzie się w trudnym położeniu i wówczas wezmę odwet, nawet jeśli to miałoby się odbyć w tak „niewinnej” postaci jaką jest odmowa pomocy.
Ta postawa wynika właśnie z merkantylnych tradycji. Owa tradycja jest dziś zawarta w wielu podręcznikach strategii biznesowej w postaci podstawowej zasady robienie interesów — za wszelką cenę unikaj czołowego starcia! Albowiem, nawet jeśli wygrasz, to możesz odnieść ciężkie obrażenia i nie mieć wystarczających sił by stawić czoła kolejnym wyzwaniom, a te na pewno się pojawią.
W dawnych czasach interesy robiło się „na słowo”, ale dziś ta tradycja praktycznie wygasła i konieczna jest porada prawna. Na każdym kroku zasięga się opinii prawnika i z tego powodu w USA mamy do czynienia z niesłychanie wysokim udziałem ludzi o takim wykształceniu w ogólnej liczbie ludności czynnej zawodowo. Fakt ten, oprócz skutków ujemnych (ogromne koszty dla biznesu), ma tę zaletę, że poziom wiedzy prawniczej jest bardzo wysoki. Nawet jeśli ktoś nie kończy studiów prawniczych to na jakimś etapie swego życia prawdopodobnie wykazał zainteresowanie tą dziedziną i, czy to w szkole średniej, czy na studiach (college) zapisał się na kurs z zakresu podstaw amerykańskiego systemu politycznego i prawnego. Obywatel, który przebrnął przez taki kurs jest dobrze zaznajomiony z zasadą trójpodziału władzy, a zatem pomysł, że władza wykonawcza miałaby decydować, które orzeczenie sądu zostało podjęte zgodnie z prawem, a które nie, dla takiej osoby brzmi, mówiąc nadzwyczaj oględnie, bardzo osobliwe. W sumie, spory o charakterze konstytucyjnym są rozstrzygane przez sąd najwyższy, zaś jego orzeczenia są ostateczne i niepodważalne.
Wysoki poziom wiedzy prawniczej powoduje niską tolerancję w przypadku łamania prawa. Powyższe oczywiście nie znaczy, że w amerykańskiej polityce nie mamy do czynienia z przestępstwami i korupcją. Niemniej, gdy takie przypadki staną się powszechnie znane — zaś jednym z zadań FBI jest sprawdzanie polityków w tym zakresie — nawet najpotężniejsi ponoszą konsekwencje. Świadczy o tym nie tylko los całej plejady polityków „z najwyższej półki”, którzy w wyniku śledztwa FBI i późniejszych procesów sądowych skończyli w więzieniu, ale fakt rezygnacji R. Nixona z prezydentury.
Kraje anglosaskie tradycyjnie ciążą ku systemowi dwupartyjnemu. Z tego powodu partie bardziej przypominają luźne federacje, niż zwarte formacje wojskowe. Siłą rzeczy, w takiej sytuacji zdolność do kompromisu i budowania szerokiej koalicji stanowi warunek sine qua non sukcesu w walkach wewnątrzpartyjnych. To samo odnosi się do walki o władzę w kraju, ponieważ większość wyborców nie należy do konkretnej partii i zmienia swe preferencje w zależności od sytuacji, stąd przeciągnięcie ich na swoją stronę jest konieczne do zwycięstwa. Doskonałymi przykładami polityków zdolnych do budowy wielkich, nowych koalicji i odnoszenia ogromnych sukcesów politycznych są F. D. Roosevelt i R. Reagan.
Mentalność kupiecka ma także to do siebie, że według niej liczy się głównie sukces, wymierny sukces, materialny sukces — imponderabilia nie są tutaj w cenie. Aby osiągnąć sukces niezbędne jest skuteczne, przemyślane działanie. To podejście jest także ugruntowane poprzez wychowanie religijne. Ameryka jest krajem protestanckim, o tyle ciekawym, że religia jest tu nadal żywa, proporcja ludzi chodzących do jakiegoś kościoła jest bardzo wysoka. Jednym z naczelnych haseł M. Lutra było sola scriptura (tylko Pismo Święte) i w USA jest ono traktowane poważnie — Biblia jest tu nie tylko czytana, ale wręcz uczy się jej na pamięć. Zatem, większość ludzi, nawet jeśli dziś nie identyfikuje się z chrześcijaństwem, w młodości czytała Pismo Święte i ceni sobie rozwagę i roztropność, bo doskonale pamięta na przykład taki urywek:
„Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: ‘Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć’. Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju (Łk 14: 28-32)”.
Dla dziesiątków milionów Amerykanów Biblia to istotny drogowskaz, stąd ich naturalnym odruchem jest siąść przy stole i negocjować.
Politycy, którzy nie stosują się do tej zasady są często eliminowani przez własne partie. Dobitnym tego przykładem jest Newt Gingrich, współautor wielkiego sukcesu partii republikańskiej w wyborach do Kongresu w 1994 r. Dzięki jego manifestowi (Kontrakt z Ameryką), po kilkudziesięciu latach bycia w opozycji, Republikanie zdołali osiągnąć większość w Kongresie. Gingrich, jako Speaker of the House (odpowiednik marszałka Sejmu) zdołał przeprowadzić szereg istotnych reform, ale w kilku kluczowych sprawach przeliczył siły swej partii i odniósł porażki (w wyborach 1998 r. Republikanie zamiast zwiększyć przewagę w Kongresie, stracili kilka mandatów poselskich, ponieważ wyborców odstręczyła od nich twarda taktyka przyjęta przez Gingricha — nie zgodził się on na zwiększenie długu państwa i tym samym spowodował zawieszenie działalności instytucji federalnych na okres trzech tygodni, ale przede wszystkim chodziło o nieudaną próbę usunięcia prezydenta Clintona z urzędu w 1998 r.).
Zresztą konieczności negocjacji i ustępstw uczy Amerykanów ich własna historia. W połowie XIX wieku nie zdołali oni wypracować kompromisu w zakresie podziału władzy pomiędzy rządem federalnym i rządami stanowymi. Południowe stany chciały większej niezależności, zaś Północ ściślejszej unii. Te tarcia doprowadziły do Wojny Secesyjnej, czteroletnich niesłychanie brutalnych zmagań, w których zginęło więcej amerykańskich żołnierzy niż we wszystkich pozostałych wojnach razem wziętych. Południe zostało spustoszone i zapłaciło ogromna cenę za chęć odłączenia się od Północy. Niemniej, w sto lat od tamtych tragicznych zmagań Południe zaczęło przejmować rządy w całym państwie, jego przedstawiciele zaczęli zostawać wybierani prezydentami (L. B. Johnson, J. Carter, W. Clinton i G. W. Bush). Dla Południowców płynie z tego oczywisty wniosek, lepiej było wówczas zawrzeć kompromis i uniknąć katastrofy.
Czy z powyższych uwag płyną jakieś wnioski dla Polski? Owszem, optymistyczny jest taki, że wraz z rozwojem gospodarki rynkowej nabierzemy więcej nawyków typowych dla społeczeństw o dłuższych niż nasza tradycji kupieckiej. Pesymistyczny jest taki, że jest to proces przebiegający powoli — Południe potrzebowało kilku pokoleń aby pogodzić się z klęska, zapomnieć o ciągotach secesyjnych, zasypać przedziały rasowe i zacząć brać udział w życiu politycznym całego kraju (choć nadal jest tu wiele do zrobienia).
Oczywiście, podstawową sprawą jest edukacja społeczeństwa. W USA nieocenioną rolę odgrywają uniwersytety. Jest ich ogromna liczba, wiele z nich należy do światowej czołówki i trudno jest przecenić ich znacznie dla rozwoju i umacniania praworządności i demokracji. Większość najlepszych to instytucje „prywatne” (są to instytucje o statusie organizacji dobra publicznego, ale dla odróżnienia od uczelni stanowych zwane są prywatnymi), stąd opinie stamtąd pochodzące uchodzą za zbliżone do obiektywnych. Polska ma tu ogromne zaległości i nic nie wskazuje na to, byśmy mieli szybko odrobić dzielący nas dystans.
Warto też podkreślić rolę innych elementów sektora pozarządowego, wielką liczbę instytucji dobra publicznego (trusty mózgów, instytuty naukowe, itp.), które przyczyniają się do upowszechniania i umacniania wiedzy na tematy polityczne. Należy wyrazić uznanie dla Fundacji im. Zygmunta Starego, że zorganizowała tę debatę i jednocześnie można wyrazić żal, że w Polsce nie ma większej liczby tego typu inicjatyw. Ogromną przeszkodę stanowi tu rodzimy system podatkowy, który w nikłym stopniu promuje rozwój instytucji dobra publicznego. Na przykład w USA każdy obywatel w danym roku może przekazać połowę swego dochodu na cele dobroczynne i takie darowizny są w pełni odpisywane od dochodu podlegającego opodatkowaniu.
Społeczeństwo obywatelskie jest dużo lepiej rozwinięte w USA, niż w Polsce. Świadczą o tym wypadki z ostatnich lat. Po krachu w 2008 r. miliony Amerykanów uznało, że polityczne elity nie reprezentują ich interesów, ale są w kieszeni wielkiego biznesu. Jest to szczególnie widoczne na prawicy, gdzie zrodził się wielki ruch zwany „Tea Party”. W wyniku tej ogromnej oddolnej inicjatywy ze stołkami pożegnało się wielu polityków republikańskich, zaś w prezydenckich prawyborach w 2016 r. wygrał D. Trump.tej ogromnej oddolnej inicjatywy ze stołkami pożegnało się wielu polityków republikańskich, zaś w prezydenckich prawyborach w 2016 r. wygrał D. Trump.
Ogólnie rzecz biorąc, amerykańskie tradycje i mentalność tego społeczeństwa, w połączeniu z istniejącymi mechanizmami pozwalającymi na szeroko rozwiniętą samoorganizację społeczeństwa tworzą naturalną barierę dla rodzenia się ostrych sporów politycznych. Jeśli w USA mają miejsce poważne spory, to, tak jak w tej chwili, mają one bardziej cechy paraliżu (nie podejmuje się żadnych decyzji, mimo, że konieczność reformy, na przykład, systemu podatkowego jest powszechnie postrzegana), niż jawnej, morderczej walki. Mamy tu zatem do czynienia ze swoistym samoistnym mechanizmem prewencyjnym, zaś prewencja to najmniej kosztowny sposób rozwiązywania sporów. Pewnym wyłomem w tym obrazie jest na pewno obecna kampania wyborcza, podczas której wielu kandydatów uciekało się do ataków na honor i dobre imię przeciwników, co uprzednio było rzadkim zjawiskiem.
Można zaryzykować stwierdzenie, że w Polsce miernikiem patriotyzmu rządzących winien być ich stosunek do sektora pozarządowego (oraz rodzimego biznesu). Jak do tej pory wśród kolejnych ekip rządowych trudno jest dopatrzyć się jakiejś troski o ułatwienie powstania mechanizmów wzmagających samoorganizację społeczeństwa. Tylko społeczeństwo zdolne do podejmowania oddolnych inicjatyw jest władne wywołać nacisk na partie polityczne, aby szybko i sprawnie kończyły spory przynoszące szkodę całemu krajowi.
Lata 1980-81 wykazały, że polskie społeczeństwo jest zdolne do podjęcia największych wyzwań. Sęk w tym, że w warunkach niepodległego, demokratycznego państwa konieczne jest uruchomienie mechanizmów, które pozwoliłyby na samoorganizację i ponowne wyzwolenie się energii drzemiącej w Polakach, a która wobec niesprzyjających okoliczności w kraju znajduje swe ujście w emigracji.