Europa się zmienia. W kilku państwach imigranci żądają prawa do zachowania odrębności, czemu sprzyja silny trend woke [kultury przebudzenia]. Nikt nie wie co z tym zrobić. Wypichcone w Brukseli naiwne scenariusze przypominają próbę skierowania pędzącego pociągu na bezpieczny tor za pomocą dłutka. Ale nie ma tu żadnego fatalizmu i jeśli Europejczycy sami nie przywołają katastrofy, czas może być sprzymierzeńcem łagodzenia napięć.
Zresztą Europa była już świadkiem podobnych zjawisk. Ambitny wódz Franków Chlodwik pokonał Wizygotów i Alemanów, około roku 496 przyjął chrzest i podporządkował sobie terytorium bliskie obszarem dzisiejszej Francji. Od dawna zlatynizowani i od dawna chrześcijańscy Gallowie mogli być tylko biernymi obserwatorami jego poczynań. Ich kultura przekonała jednak do siebie wojowniczych Franków i dzisiejszy język francuski wywodzi się z łaciny podbitych Gallów. Do roku 803 Frankowie podbili pół Europy. Karol Wielki stworzył imperium niewiele mniejsze od Unii i będące dla obecnej wspólnej Europy wciąż żywym odniesieniem. Tamto imperium jednak nie przetrwało. Cesarska administracja i wspólna religia mogły temperować różnice i konflikty, ale nie potrafiły ich unieważnić: zamieszkujące ogromne terytorium ludy mówiły różnymi językami, następcy Karola mieli własne ambicje a mieszkańcy regionalne interesy. W Europie zaczęły stopniowo wykuwać się państwa.
Dzisiaj, kiedy większość naszych praw powstaje w Brukseli, państwo polskie może nie jest konieczne? Po co nam ono? Odpowiem pytając przewrotnie po co 5 milionom Finów państwo, skoro od XIII wieku byli tylko gorszą prowincją Szwecji, a po roku 1809 przez cały wiek księstwem w państwie rosyjskich carów? Po co tak się starają? Po co Irlandczykom Irlandia? Podbici przez Anglików przez 700 lat jednak nie przestali się buntować. Choć obecnie w Stanach Zjednoczonych żyje dziewięć razy więcej ludzi irlandzkiego pochodzenia niż Irlandczyków w Irlandii, to jednak ci którzy nie emigrowali, uparli się by mieć własne państwo. A po co Żydom Izrael?
Bo państwo jest czymś wykraczającym poza prawo i podatki. Jest wyrazem – i nośnikiem – wspólnego losu, wspólnych ambicji, wspólnej potrzeby bezpieczeństwa, wizji przyszłości i postrzegania zagrożeń. Jak sobie z tym radzi państwo polskie? Różnie: raz lepiej, raz gorzej. Wszystkie państwa mają dziś rosnące kłopoty same z sobą. Na jakości życia Europejczyków kładzie się cieniem rozdęta biurokracja, a sprawy drugorzędne zajmują uwagę potrzebną zupełnie gdzie indziej. W efekcie o przyszłości naszej i naszych sąsiadów Rosjanie rozmawiają z Amerykanami a przedstawiciele Europy czasem są do stołu dopraszani, a czasem wcale. Jeśli jeszcze uzmysłowimy sobie, że na rosyjskich pensjach są były kanclerz Niemiec i były premier Francji, to chyba Europa ma problem. W niespokojnych czasach znaczenie granic i przynależności państwowych rośnie. Czasy spokojne służą mądrym przywódcom do poprawy działania instytucji państwa i poprawy komfortu życia mieszkańców.
******
Jeśli z tej dyskusji ma coś wynikać, trzeba odłożyć na bok reakcje naskórkowe, wzmożenia patriotyczne i ugruntowane schematy, bo niczego ożywczego nie wniosą. Dlaczego mamy uporczywie pozostawać Polakami? Bycie Polakiem w żaden sposób nie warunkuje bycia lepszym (albo gorszym) człowiekiem, czy lepszym (albo gorszym) chrześcijaninem. Gdzie zatem szukać uzasadnienia dla tego przywiązania? Przecież tendencja do szerszej identyfikacji – europejskiej lub wręcz globalnej – rozlewa się i wydaje wielu ludziom propozycją atrakcyjną. Zakładając, że byłby możliwym, to czy ujednolicony, jednorodny świat byłby lepszym? Nie sądzę. To nie geny, tylko kultura sprawia, że jesteśmy Polakami, Francuzami, Hiszpanami. Kultura kształtuje nas i uczłowiecza. Nie chodzi o przykładowe bywanie w teatrze, tylko o dziedziczoną i nieustannie przetwarzaną całość składającą się z kształtowanych przez stulecia modeli języka, obyczaju, kategorii moralnych, wrażliwości na pewien rodzaj muzyki, poczucia co trzeba, a czego robić się nie godzi, hierarchii wartości, pamięci, kodów kulturowych czytelnych tylko w obrębie danej wspólnoty. Tu nie ma globalnej jedności ani globalnej jakości. Ba, nie ma nawet europejskiej jedności. I być nie może.
Nawet gdyby jakaś komisarz Dalli ds. równości, nie wiem jak zakasała rękawy, nawet gdyby jej posłuchano i zaprzestano dziewczynkom dawać na imię Maria na rzecz podobnie brzmiącego arabskiego Malika, nawet gdyby Europa wypełniła się Malikami, nie ujednolicimy kultury na siłę, w szlachetnym celu inkluzji imigrantów. Coś co powstawało setki lat nie da modelować wedle zapotrzebowań. To tak nie działa. Mamy w Europie różne tożsamości kulturowo-narodowe o różnej intensywności. Zmienić to może tylko jakaś eksterminacja albo… konsekwentna rezygnacja wspólnoty ze swego istnienia. Wyniszczenie wydaje się niemożliwe, bo zbyt wiele ‘pieczęci’ po II wojnie w Europie nałożono, nawet jeśli los Serbów z Kosowa pokazuje, że mniejszości mogą być zagrożone i w pewnych okolicznościach nikt palcem nie kiwnie w ich obronie. (A Serbowie mieli swoje za uszami.) A samo-anihilacja? Brzmi dramatycznie ale przecież o tym właśnie rozmawiamy w tej debacie.
Przypomnę, że słowa „Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy” zawierają wiedzę o niepewności istnienia. I determinacji niezbędnej do przetrwania. Doświadczenie egzystencji zagrożonej, niepewnej, wydaje się dziś niezmiernie cenne. Piszę to najpoważniej w świecie. Kilka dni temu, jeden z „Nieśmiertelnych” – czyli członek Akademii Francuskiej Alain Finkielkraut mówił w audycji radiowej, że Francja zawsze wydawała się wieczna, a teraz – wzorem Polaków – powinna myśleć o sobie w kategorii „Jeszcze Francja nie zginęła”. Bo anonsowany z przytupem „koniec historii” nie nastąpił. Przeciwnie, ostatnie lata i miesiące pokazują, że historia ruszyła z kopyta i nikt nie wie w którą zmierza stronę.
Kochamy Italię, bo jest włoska, Hiszpanię, bo jest hiszpańska… Różnice wzbogacają całość. Polacy są sami sobie – i całej Europie – potrzebni dopóki zachowują oryginalną tożsamość. Języka nie jest w stanie zastąpić żaden inny, bo odzwierciedla on i kształtuje specyficzną pamięć. Wiedzieli o tym zaborcy i wiedziały dzieci z Wrześni strajkujące przeciw zakazowi języka polskiego i… przeciw biciu w szkole. Tak, tak, Polacy wystąpili przeciw biciu dzieci w szkołach. W naszym języku dysponujemy 3 rodzajami – męskim, żeńskim i nijakim lecz ponad wyznacznikami płci i wieku stoi określenie pojemniejsze: człowiek. To wyklucza konfuzję między mężczyzną i człowiekiem. Kto myśli, że to ciekawostka bez znaczenia, ten się myli: język kształtuje myślenie. Zawsze mnie frapuje, że w czasie gdy Jan Kochanowski rozpaczał po stracie dziecka [w dodatku córeczki!] jego rówieśnik, znakomity pisarz i filozof, Michel de Montaigne nawet nie pamiętał ile dzieci mu umarło: może dwoje, może troje. [« J’ai perdu deux ou trois enfants en nourrice…”]
Abstrahując od takich wyznaczników jak język, mamy inną jeszcze specyfikę. W odróżnieniu od starych krajów Zachodu Polska pozostaje projektem do zagospodarowania, marzeniem, materią jeszcze niezastygłą, nieskrzepłą, dającą się formować. Tu bez porównania więcej od nas zależy niż w działających bezszmerowo państwach starego Zachodu, gdzie wymiana człowieka na innego człowieka nie zakłóca funkcjonowania czegokolwiek.
Polska jest młoda, niepewna siebie, wojownicza i zalękniona, stale testująca siebie samą w oczach innych. Ale przy tym wszystkim (dopóki się tego nie zrujnuje) jeszcze mocno „jest”. Jest w dobrych ludziach, w cudnych nazwach miesięcy czy dni tygodnia, w słodkich kolędach, w mądrych obyczajach, w świętach które jeszcze pozostały czymś więcej niż monstrualnym ruchem robaczkowym; jest w akceptacji starości i śmierci, w sentymentalnej wierze w odpowiedzialność i w zadziwiającej cierpliwości na poniewieranie, jakie się jej aplikuje. Bo stale słyszę jojczenie, skomlenie i trucie: Polska niedoperfumowana, niewypindrzona, niesexy. Ten stopień somatycznej niechęci podsumować możne tylko słowami „Polsko, idź do klasztoru!” – znaczy utop się po prostu, przepadnij. Bo gdzieś indziej, w tzw. świecie, byłoby nam dobrze i żylibyśmy naprawdę! Obsypani oscarami i noblami moglibyśmy szampana zagryzać kawiorem.
To jest myślenie toksyczne. Usprawiedliwia niemoc i prowokuje do agresji. A przecież nie będziemy skąd inąd – bo jesteśmy stąd. Polska nas określa i buduje. Jak nie da się wybrać sobie rodziców, tak nie wybieramy świata który nas współtworzy. Polska w nas mieszka. Można dziedziczoną przynależność interpretować i re-interpretować ale lepiej jej nie zaprzeczać. Jak każda amputacja, zabieg taki niesie z sobą ogołocenie, umniejszenie, kalectwo. Miraż swobodnego wyboru siebie jest największym oszustwem minionego wieku.
Wszystko wskazuje, że niska samoocena Polaków – narodu, który w ostatnich dekadach ogromnie dużo osiągnął – wynika z nieprzepracowanej postkolonialnej traumy. Zniewolenie terytorium i ludności, eksploatacja polityczna i ekonomiczna, spowolnienie rozwoju wpierw przez zaborców a potem przez ZSRR, odcisnęło ślad, który trzeba rozpoznać, żeby się go pozbyć. W przeciwnym razie, jeszcze długo będzie stanowił blokadę. Autorka tej tezy prof. Ewa Thompson przedstawia solidne argumenty, z którymi warto się zapoznać.
Od innych nacji, odróżnia nas cała paleta zjawisk nie zawsze wartych przechowania ale wiele zasługuje na troskliwą kontynuację. Tworzą środowisko, w którym czujemy się u siebie. Czyli symboliczny dom, bez którego – co wie każdy pedagog – trudno wzrastać w poczuciu bezpieczeństwa i własnej wartości. A wspornikiem całego tego niematerialnego dziedzictwa jest dziedzictwo materialne. Nie tylko stare mury, zabytki i księgi ale nawet krajobraz. Czyli to wszystko, czego dotknięcie wywołuje wzruszenie i zobowiązuje.
Liliana Sonik