W debacie Fundacji odpowiada Olaf Swolkień

Kolejnym przykładem polityki infrastrukturalnej, który doprowadził do masy zbędnych wydatków indywidualnych, lokalnych i krajowych jest polityka transportowa. Biedni Polacy mają już dawno więcej samochodów na głowę niż bogaci Szwajcarzy, Niemcy, Holendrzy i wszystkie bogate kraje Europy z wyjątkiem Włoch. Mieszkańcy dotkniętych największym bezrobociem gmin w latach 90 mieli ich więcej niż mieszkańcy Zurychu. Jednak w dużym stopniu wynika to z likwidacji transportu publicznego, który sprawia, że poza wielkimi miastami w wielu rejonach kraju możliwość korzystania z niego nie istnieje. Słynna była w latach 90 XX wieku suwalska gmina Dubienniki gdzie zanotowano 40% bezrobocie i prawie 420 samochodów na 1 tys. gospodarstw domowych, mniej więcej tyle co w bardzo bogatej Danii. Z drugiej strony Szwajcarzy potrafili w referendum przegłosować, że tranzyt towarów zostanie przeniesiony z tirów na kolej i wpisać nawet do Konstytucji zasady finansowania tej operacji. W Polsce na początku tak zwanej transformacji zdołano przekonać ludzi, że posiadanie samochodu jest oznaką wyższego statusu, a ponieważ siły były mniejsze niż możliwości i ambicje oznaczało to sprowadzenie milionów starych modeli zanieczyszczających środowisko i stanowiących problem jako odpad. O ile porównanie w tej dziedzinie znowu może budzić opór na zasadzie; Szwajcarzy mogą sobie na to pozwolić, bo są bogaci, to już porównanie stanu kolei i transportu zbiorowego w Czechach z Polską pokazuje, że tak jak w każdej innej dziedzinie tak i tu w skali kraju dominuje działanie na pokaz, uleganie modom, lekceważenie i zaniedbywanie tego co się posiada na rzecz nowości z mitycznego Zachodu. Czy nie posiadający samochodu, ale mogący wszędzie, szybko, tanio i wygodnie dojechać Szwajcar lub Czech jest biedniejszy od Polaka wydającego spory odsetek swoich dochodów na benzynę, samochód i jego utrzymanie? Czy kolejowy dygnitarz mówiący z pogardą „nie róbmy tu Czech” – (chodziło o to żeby pociągi jeździły często w systemie taktowym, w odróżnieniu od wielkich i rzadko chodzących pociągów polskich) działa w oparciu o wiedzę i chęć zrobienia czegoś dla polskiego pasażera i podatnika? Nie, działa w oparciu o własne emocje i kompleksy, silną potrzebę puszenia się. Powiedzenie „nie róbmy tu Czech” stało się zresztą na kolei tematem popularnych memów za sprawą grupy młodych entuzjastów, którzy próbowali coś w tej instytucji zmienić. Z tej samej kolejowej znajomości pochodzi inna anegdota: spotkanie przygranicznych kolejarzy i samorządowców w okolicach Harrachova: z Polski przyjeżdża drogimi samochodami, ubrana uroczyście delegacja, natomiast czeski wojewoda przyjechał na nartach biegowych i pytał co trzeba załatwić. Inną cechą jaką możemy obserwować na czeskich, ale i szwajcarskich kolejach jest dbałość o to co już jest, stałe konserwowanie, udoskonalanie poprzez drobne, ale przemyślane zmiany, w Polsce czekamy bezczynnie aż coś ulegnie całkowitej degradacji, by potem nakładem wielkich środków budować wszystko od nowa. Cierpi na tym nie tylko kasa, ale i jakość życia.

Gdyby naprawiono te błędy, wtedy należałoby pomyśleć o tym, że mieszkania w naszej strefie klimatycznej pomimo korzystnych w tym względzie zmian klimatu należy ogrzać, a coraz częściej latem ochłodzić. W tym miejscu bardzo silnie zahaczamy o polską politykę energetyczną, a więc i zagraniczną. Z jednej strony nasze członkostwo i słaba pozycja w UE doprowadziła do tego, że Polacy są zmuszeni do rezygnacji z najtańszego środka ogrzewania domów jakim jest węgiel i drewno, z drugiej nie możemy importować taniego i dobrego jakościowo węgla z uwagi na politykę jaką Polska prowadzi wobec Rosji – w tym wypadku jest to wynikiem naszej podległości głównie USA i polityce anglosaskiej świetnie wykorzystującej polskie fobie i kompleksy. Podobnie polityka zagraniczna odbija się na polskich kieszeniach w przypadku gazu i energii elektrycznej. Bez jej zmiany w tej dziedzinie, a w konsekwencji w każdej innej – energia jest konieczna także w przemyśle, budownictwie i w rolnictwie będziemy biedniejsi. Polityka przemysłowa zawsze musi wychodzić od rozwiązania problemu energii, tak było również w Polsce międzywojennej przy budowie COP. Kolejnym po mieszkaniu, transporcie i ogrzewaniu podstawowym wydatkiem jest żywność. W powszechnej w Polsce opinii bogaci, a nawet średnio zamożni ludzie powinni na żywność wydawać stosunkowo mały odsetek dochodów. W moim przekonaniu nie jest to słuszne. Warto inwestować w siebie. Wydatki w sklepie ekologicznym na zdrową żywność skutkują lepszym zdrowiem, a w konsekwencji zwracają się finansowo w postaci mniejszych kosztów leczenia, na dłuższą metę taka postawa okazuje się łączyć przyjemne z pożytecznym, ale tu właśnie wracamy do potrzeby umiejętności działania z odłożoną gratyfikacją. Przyrządzanie smacznych posiłków z produktów dobrej jakości to ważny element życia, także społecznego. Czas spędzany na przeglądaniu internetu czy oglądaniu seriali poświęcony na gotowanie przyniósłby nie tylko oszczędności, ale także wiele innych daleko idących pożytków.

Jedzenie to oczywiście rolnictwo, w mniejszym stopniu ogrodnictwo, a nawet łowiectwo czy leśnictwo. W tej dziedzinie rząd polski pomimo wygłaszanych na krajowy użytek haseł o „zdrowej polskiej żywności” również okazał brak woli przeciwstawienia się szkodliwym trendom narzucanym przez UE, a przede wszystkim przez wielkie agrokorporacje lobbujące w brukselskich gabinetach. Przez ostatnie 30 lat straciliśmy z grubsza rzecz ujmując około połowy małych i średnich gospodarstw (ich liczba spadła z 2 do 1 miliona). Polska wieś wyludnia się, znikają nie tylko małe gospodarstwa, ale i cała niezbędna im infrastruktura. Szczególnie widać to w obrocie nasionami całkowicie zdominowanym przez agrokorporacje, które bez trudu wymusiły na polskich władzach, a w konsekwencji na rolnikach zakaz sprzedaży i dzielenia się nasionami. Również całe mnóstwo przepisów sanitarnych sprawia, że drobni rolnicy nie są w stanie prowadzić hodowli. „Nowe, lepsze” odmiany roślin i zwierząt są także coraz mniej odporne na choroby i uzależnione od produktów agrochemii i Big Farmy. Polska przoduje obecnie w ilości antybiotyków zużywanych na kilogram wyprodukowanego mięsa, a epidemia nowotworów u Polaków postępuje w galopującym tempie, choć paski telewizyjnych wiadomości nie informują o ilości codziennych zachorowań i zgonów. Znajomy rolnik ekologiczny opowiadał, że we wsi zostało ich trzech. Dwóch potentatów, stale uzależnionych od kredytów i agrobiznesu i on; mający gorszy samochód, mniej ziemi, ale niezadłużony i niezależny. Kto z nich jest bogatszy?- to kolejne pytanie. Być może rosnące gwałtownie ceny gazu, a w konsekwencji nawozów sztucznych sprawią, że część rolników przerzuci się na produkcję lepszej jakości, jednak aby ta tendencja mogła się utrwalić, konieczna byłaby stanowcza polityka państwa ułatwiająca obronę przed megakorporacjami, które coraz więcej inwestują w prosukcję sztucznego jedzenia. Ostatnie zmiany dotyczące sprzedaży bezpośredniej pokazują, że trudno na to liczyć. Pod osłoną „pandemii” ponownie zaostrzono przepisy sanitarne, których zachowanie sprawia, że produkcja i sprzedaż przetworów we własnym gospodarstwie jest obarczona biurokratycznymi kontrolami i mało opłacalna. Z drugiej, społecznej strony głęboko w pamięci utkwiła mi widziana na własne oczy scena, w której amerykański aktywista przekonywał polskich rolników do nieużywania szkodliwych pesty i herbicydów, na co tradycyjna, jeszcze odziana w chusty polska rolniczka żachnęła się z oburzeniem: A to by się ja narobiła!

Los polskiego przemysłu przetwórczego jest mało znany, dopiero niedawno na skutek sankcji wiele osób dowiedziało się, że swojsko brzmiące marki, to jedynie etykiety używane przez zagranicznych już właścicieli. O tym, że nie mamy żadnej liczącej się sieci sprzedaży wielko czy choćby średniopowierzchniowej wiemy, ale jak dotąd nikomu to nie przeszkadza, podobnie jak fakt, że podatki jakie płacą w Polsce są na ogół symboliczne. Klika sieci, które próbowały konkurować jakością upadło, zadecydowały zarówno podatki, których polscy właściciele w odróżnieniu od zachodnich nie mogli omijać, jak i przekonanie konsumentów, że jedzenie ma być tanie.

W gospodarce w skali kraju tak samo jak w przypadku pojedynczych osób bogactwo łączy się także z umiejętnością wykonywania czegoś co jest trudne i mało kto potrafi dostarczyć produkt czy usługę podobnie dobrej jakości za konkurencyjną cenę. Hekatomba jaka dotknęła polski przemysł, którego w wyniku transformacji około 1/3 zlikwidowano, to prawdopodobnie jedna z największych katastrof i afer na skalę krajową. Znów stało się to na skutek tych samych czynników, które sprawiają, że wielu Polaków mieszka w niedogrzanych mieszkaniach, a niedługo będzie w nich jeszcze zimniej. Polityka zagraniczna w której z jednej strony na skutek wąskich horyzontów i niskiego morale poddaliśmy się presji państw zachodnich, które nie chciały taniej i stosunkowo niezłej jakości konkurencji, a z drugiej ulegliśmy zadawnionej czy „odwiecznej” fobii wobec wschodu znów dała o sobie znać. Mało kto zwrócił uwagę, że to szwajcarska firma budowała na dnie Bałtyku gazociąg NS2, a przy okazji dowiedział się, że Szwajcarzy są także potentatami w budowie wysokiej jakości maszyn i silników.

Odpowiadając na zadane pytanie warto też popatrzyć na to zagadnienie z perspektywy historycznej. Z tego punktu widzenia przemysł na ziemiach polskich rozwijał się najlepiej w zaborze rosyjskim, brutalna rusyfikacja po powstaniu styczniowym okazała się mieć mniejszy wpływ niż wcześniejsze zniesienie barier celnych z Rosją. Co ciekawe w powszechnej opinii fakt ten jest ignorowany i moje prywatne sondaże znów wskazują, że większość respondentów zażarcie broni sprzecznej z faktami tezy, że centrum przemysłowym był zabór pruski i zakłady Cegielskiego. Kolejny okres, w którym historia się powtórzyła to czasy PRL, czyli w pewnym stopniu analogiczne pod względem geopolitycznym. Natomiast zabór pruski właśnie pomimo stosunkowo słabego uprzemysłowienia poza sektorem przetwórczym i związanym z rolnictwem miał bogatych bo gospodarnych obywateli. Kiedy w 1918 roku odzyskaliśmy niepodległość wyróżniał się faktycznym brakiem analfabetyzmu, a także silnym społeczeństwem obywatelskim umiejącym się stowarzyszać, skutecznie działać we wspólnym interesie. Edukacja i kapitał społeczny okazały się remedium na brak innych możliwości zarabiania. W obu tych zaborach Polacy mieli utrudniony dostep do karier urzędniczych. W zaborze rosyjskim byli elitą w wolnych zawodach, a także w wojsku, w pruskim okazali się dobrymi kupcami, organizatorami, średniej wielkości przedsiębiorcami i rolnikami. W Galicji kariera urzędnicza była możliwa i popularna, podobnie jak galicyjska bieda. Galicyjski etos urzędniczy był często krytykowany przez Polaków z innych zaborów w 20 leciu międzywojennym. Nie tak dawno miałem okazję rozmawiać z Angielką, która porównywała odpowiedzi urzędników na pytanie ekologicznego rolnika jak rozpocząć sprzedaż przetworów z własnego gospodarstwa ekologicznego. Odpowiedź urzędu brytyjskiego zajmowała 2 strony i punkt po punkcie, zwyczajnym językiem opisywała kolejne czynności jakie zainteresowany powinien wykonać, odpowiedź polska była wielostronicowym wyciągiem z równie wielu niejasnych przepisów, które zainteresowany powinien sam sobie wyjaśnić i przełożyć na normalny język.

Roman Dmowski napisał, że Niemcy zawsze starają się osłabić Rosję i mieć z nią dobre stosunki. To zdanie wydaje się banalne w swej oczywistości i trudno uwierzyć, że ktoś w polityce zagranicznej może nie działać w myśl tej zasady. Jednak polska polityka zagraniczna wydaje się być w tej konkurencji wyjątkiem, celem samoistnym pozostają złe stosunki z Rosją i osłabianie własnego kraju oraz zubożanie obywateli byleby tylko naszego wschodniego sąsiada podrażnić. Bez zmiany tego aksjomatu zostaniemy peryferiami Zachodu – polem gry Niemiec, USA i w coraz większym stopniu ponadnarodowych korporacji, dążących świadomie lub siłą bezwładu postępu technologicznego do państwa światowego, które jak słusznie sugeruje amerykański myśliciel John J. Mearsheimer wcale nie musi być liberalną demokracją, ale prawdopodobne, że stanie się swego rodzaju technotyranią. Gdybyż udało się Polakom połączyć niemiecką gospodarność Wielkopolan z wschodnimi, pełnymi zasobów i możliwości przestrzeniami, to nasze możliwości bogacenia się jako kraju przedstawiałyby się o wiele lepiej. Inaczej miejsce Polski z jej słabo wykształconymi i nie rozumiejącymi świata obywatelami, brakiem własnych patriotycznych elit o szerokich horyzontach może być podobne do klasy przeznaczonych do wykonywania nieskomplikowanych czynności półkretynów beta plus z powieści A. Huxley’a, ale być może większość z nich będzie dzięki nowym gadżetom szczęśliwa, a tradycyjnie rozumiane bogactwo straci na znaczeniu.

Zakładając jednak optymistycznie, że jakimś cudem Polska zaczęłaby się bogacić i wybijać na suwerenność, wtedy pamiętać należy o jeszcze jednym czynniku jaki na świecie jest konieczny by bogactwo zdobyć, a na pewno utrzymać. Jest nim siła. Nie na darmo Szwajcarzy słyną ze swojej powszechnej służby wojskowej, a w każdy weekend szwajcarskie pociągi zapełniają się nie koniecznie młodymi umundurowanymi obywatelami jadącymi z bronią na ćwiczenia, każdy z nich przechowuje w domu karabin, niezbędne dla przetrwania ataku zapasy, a pod szwajcarskimi miastami są świetnie zaopatrzone schrony dla ogółu mieszkańców.

Odpowiedź na pytanie jak widać przerodziła się w dużym stopniu w katalog wad i katastrof jakie dotknęły Polskę. W moim przekonaniu ich zdefiniowanie jest koniecznym punktem wyjścia do realizacji jakiegokolwiek programu reform, które powinny przede wszystkim koncentrować się na szeroko pojętej edukacji. W pewnym stopniu jesteśmy dzisiaj w sytuacji podobnej do pierwszej Rzeczpospolitej z XVIII wieku, w której o polityce zagranicznej i wewnętrznej decydowali obcy ambasadorowie i kosmopolityczna, do cna skorumpowana magnacka elita, a ogół społeczeństwa politycznego nie zdawał sobie sprawy z sytuacji kraju i realiów geopolityki. Ratunku usiłowano szukać także wtedy w edukacji przyszłej elity. Choć w polityce okazała się ona suma sumarum nieskuteczna i niepodległość utraciliśmy, to jednak trudno wyobrazić sobie dzisiaj inną drogę, być może zresztą problem ten dotyczy obecnie całego Zachodu, który pod wieloma względami przypomina upadające Cesarstwo Rzymskie. Pewną różnicę stanowią możliwości technologiczne, ale biorąc pod uwagę stan moralno – intelektualny trudno spodziewać się, że uczyni on z nich dobry użytek. Być może nieco zapóźniony status Polski mógłby się w takiej sytuacji okazać atutem, tak jak poziom nieco już ucywilizowanych, ale mniej zdegenerowanych Germanów wobec zepsucia Rzymian i najazdu Hunów. Póki co polskie elity pchają nas jednak do roli państwa frontowego i wielonarodowego, gdzie zamiast o bogactwo być może będziemy się musieli bardziej troszczyć o ratowanie zdrowia i życia. Jednak nawet w tak tragicznej sytuacji aktualny pozostaje następujący fragment Ewangelii: „Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? Co będziemy pić? Czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” Mat., 6.32-33.

Olaf Swolkień

1 2