…….

wygryziony. Umiał pogrywać sobie z komuną, ale nie z drapieżnikami, które były także w szeregach opozycji i potrafiły brutalnie walczyć o swoją pozycję. Kolportaż to oczywiście była istotna struktura zapewniająca rozpowszechnianie kolejnych wydawnictw. Miała charakter wielopoziomowy – rozdzielających się ścieżek, na których następowały kolejne podziały liczby przekazywanych egzemplarzy. Ponadto od moich kolporterów w Krakowie wydawnictwa odbierali dystrybutorzy z innych miast. Miałem też bezpośrednich kolporterów warszawskich, gdańskich i podkarpackich, którzy przyjeżdżali do mnie po książki.

Wieści o mojej działalności dotarły w końcu do kręgów „Kultury” w Paryżu, gdzie skierował się Jarek Zadencki po zwolnieniu z internowania i po otrzymaniu paszportu. Za jego sprawą Jerzy Giedroyć zaproponował mi drukowanie „Zeszytów Historycznych”. I tak zaczęła się współpraca mojego Krakowskiego Towarzystwa Wydawniczego z legendarną „Kulturą” paryską. Giedroyć dopłacał do każdego numeru jakieś dwieście dolarów, przesyłał gotowy numer, a my robiliśmy jego polską reedycję.

Ale w końcu i nam powinęła się noga. Wpadł w trakcie kontroli SB jeden z drukarzy pana S., pan B., który w zakładzie małej poligrafii Naczelnej Organizacji Technicznej drukował dla mnie Dziennik pisany nocą Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Nie wiem, czy drukował go nocą, czy za dnia, ale złapali go na gorącym uczynku. Złapali, dobrze postraszyli, a przerażony B. powiedział, co wiedział. O mnie niewiele – że jakiś student, że jakiś Krzysztof, o S. niestety znacznie więcej. Pana S. aresztowali, zrobili mu rewizję i znaleźli to, czego szukali – magazyn książek, matryc, papieru. Dopiero przy tej okazji dowiedziałem się, że S. miał swój mały sekret: był nałogowym alkoholikiem. Wpadł w łapska Służby Bezpieczeństwa w najmniej szczęśliwym momencie – gdy był w tak zwanym ciągu i kiedy dzielni funkcjonariusze nalali mu szklankę wódki za informacje, okazał się tak rozmowny, że już na drugi dzień mogli go wypuścić.

Skontaktowałem się z żoną pana S., od niej dowiedziałem się, kiedy wyjdzie, a potem wydarzenia potoczyły się już szybko. Tego dnia około godziny 15.00 czekałem na ulicy Józefa Dietla i wypatrywałem swojego pechowego współpracownika. W końcu go zobaczyłem. Człapał nieco przymroczony. Podniósł na mnie mocno zmęczone oczy i bez zbędnych wstępów oznajmił:
– Panie Krzyśku, wszystko powiedziałem!

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16